Historia
Złe Drzewa II
Część pierwsza: http://straszne-historie.pl/story/13764-Zle-Drzewa
Czego boimy się w lesie? Samotności? Nieznanego? A może tego, że się zgubimy? Że nie poradzimy sobie sami? Historie zaginięć w naszym kraju są stosunkowo rzadkie, większość z nich wiąże się z dużymi miastami. Mało słyszy się o turystach, którzy zboczyli ze szlaku albo zostali zaatakowani przez zwierzę. Trzeba przyznać, że mamy szczęście… no może nie wszyscy.
W bardzo spokojnym leśnictwie, położnym niedaleko popularnej miejscowości turystycznej, doszło do dziwnego zdarzenia. Pewnego ranka podleśniczy i trocinkarz, czyli ktoś w rodzaju leśnego asystenta, wybrali się na objazd lasu. Mieli sprawdzić stan pułapek na korniki, które w tamtym okresie dawały się drzewom we znaki. Wspinali się wyżej i wyżej, w górę ciemnego bukowego lasu. Gałęzie przyjemnie trzeszczały pod podeszwami. Nagły metaliczny trzask wybił podleśniczego z rytmu. Spodziewał się, że zobaczy wnyki albo potrzask, ale ku swojemu zdziwieniu zauważył srebrny selfie stick. Wciąż błyszczał i wyglądał jak nowy. Oczywiście nie licząc pęknięcia, które pojawiło się po bliskim spotkaniu z butem. Podleśniczy schował śmieć do plecaka i przez resztę drogi narzekał na turystów. Nie wiedział jeszcze, że na pobliskiej polanie znajdzie więcej powodów do złorzeczenia. Obok niechlujnie przygotowanego ogniska stał namiot, przed nim kilka par butów, a na złamanej jodle suszyła się sportowa bluza. Turyści rozbili obóz, niszcząc młode drzewa. Nawet ognisko łamało przepisy. Sprawiało zagrożenie pożarowe, o czym świadczyły czarne smugi rozchodzące się poza niechlujnie wyznaczone granice paleniska. Trochę mniej wilgoci, a pożar lasu byłby gotowy. Mimo to podleśniczy nie chciał wzywać straży leśnej. Ze swojego doświadczenia wiedział, że zwykła rozmowa jest zdecydowanie lepsza. Po prawdzie nie wierzył również, że straż leśna przyjedzie na miejsce nim turyści spakują się i odejdą. Westchnął i zapukał w ściankę namiotu. Nikt mu nie odpowiedział. Zrobił to jeszcze raz, dołączając pytanie. Cisza. Rozejrzał się po polanie. Las wydawał się mu spokojny jak zawsze. Podejrzewał, że turyści poszli na spacer albo ukrywają się za ścianą drzew. Zawołał. Cisza. Miał już wrócić do pracy, gdy przypomniał sobie o butach. Kilka par sporych górskich butów stało przed wejściem do namiotu, wyraźnie sugerując, że ktoś jest w środku. Chwycił zamek błyskawiczny i ostrożnie rozpiął wejście. Tylko trochę, wystarczająco by zajrzeć do środka. Skotłowane śpiwory, plecak i latarenki. Postanowił odwiedzić to miejsce wieczorem. Wraz z trocinkarzem sprawdzili pułapki i ruszyli do następnych. Ku ich zaskoczeniu, pułapka ustawiona w cieniu rozłożystego dębu okazała się całkowicie pusta. Okoliczne drzewa wyglądały na wątłe, ale zdrowe, czego nie można było powiedzieć o dębie. Niższe partie gałęzi nosiły ślady uderzeń małej siekiery. Cześć była nadpiłowana czymś, co pewnie okazałoby się turystycznym scyzorykiem. Piękne, nieco onieśmielające drzewo zostało paskudnie okaleczone. Podleśniczy nie miał wątpliwości, kto był za to odpowiedzialny. Czując się nieswojo wrócił do obozowiska i jeszcze raz przyjrzał się miejscu. Bez trudu rozpoznał osmalone dębowe gałęzie, leżące w ognisku. Zawołał jeszcze raz. Turyści nie odpowiedzieli. Odwiedził obozowisko dwa dni później. Nic się w nim nie zmieniło. Sportowa bluza wciąż wisiała na złamanej jodle, a buty stały przed wejściem do namiotu. Niewiele później sprawa została zgłoszona wyżej. Podczas przeszukania terenu znaleziono kilka przedmiotów osobistych, takich jak chustka i scyzoryk. Wszystkie poza polaną. W lesie. Jak najdalej od dębu. Do dziś nikt nie zgłosił się po namiot i resztę sprzętu turystycznego, który oficjalnie został uznany za porzucony.
Las to nie tylko leśnicy, ale również turyści. Niektórzy nawet nie wiedzą, co tak na prawdę powinno budzić grozę w historiach, które przeżyli. W latach osiemdziesiątych para nastolatków wybrała się w góry. Klasyczna szkolna miłość, chcąca spędzić ze sobą kilka dni na szlaku i kilka nocy blisko siebie pod namiotem. Mieli ze sobą wszystko, co mogłoby się przydać w głuszy. Jak w harcerskich poradnikach, przygotowali się na każdą okazję – niestety poradniki mówią tylko jak radzić sobie z naturą, a nie z tym, co już dawno przestało być jej częścią. Gdy ognisko już dogasło, para jeszcze nie spała. Rozmawiali po cichu, wspominając zdjęcia zrobione tego dnia. Nie, nie było na nich nic nadzwyczajnego. Piękno lasu. Dużo całusów. Sielankę przerwał trzask. Umilkli. Mieli już spokojnie odetchnąć, gdy dźwięk powtórzył się. Dochodził z oddali i przypominał odgłos zdzierania kory. Suche trzaski, uderzenia i coś jeszcze. Chłopak sięgnął po latarkę i chciał wyjrzeć z namiotu, ale dziewczyna zatrzymała go. Jednym spojrzeniem nakazała, by się nie ruszał. Rozpoznała tajemniczy dźwięk. Głośne wdychanie i wydychanie powietrza. Węszenie. Chłopak pobladł. Trzaski stawały się coraz rzadsze, a dźwięki donioślejsze. Para utknęła w namiocie sparaliżowana strachem. Ani drgnęli. Zorientowali się, że mogą mieć do czynienia z niedźwiedziem. Modląc się w duchu, by zwierzę odeszło jak najszybciej spędzili w bezruchu kolejne, dłużące się minuty. Nie wiedzieli ile czasu minęło. Nasłuchiwali. Węszenie jakby się zbliżało. Każdy ich ruch mógł zwabić zwierzę. Nagle usłyszeli trzask gałęzi, po nim dźwięki zaczęły się oddalać. Chłopak szarpnął dziewczynę za nadgarstek i wyskoczył z namiotu. Ponad kilometr od ich obozowiska stało czynne całą dobę schronisko górskie. Biegnąc na bosaka po górskiej ścieżce zrobili największy, możliwy błąd, hałasowali. Płakali ze strachu. Dzięki adrenalinie nie czuli kamieni raniących ich stopy. Przebiegli tylko kilkadziesiąt metrów, gdy usłyszeli za sobą trzask i znajome dyszenie. Niedźwiedź musiał zawrócić. Oni już nie mieli po co. Przebijając się przez ciemność, nie chcieli się odwracać, to co słyszeli wyraźnie mówiło im, że wciąż są ścigani. Las skończył się, zmieniając w kamieniste zbocze. Czując na plecach mrowienie strachu ruszyli przed siebie, a w oddali majaczyły światła schroniska. Byli już w połowie zbocza, które pokonywać pomagały im pniaki, których łapali się schodząc w dół. W pewnym momencie chłopak potknął się i boleśnie wylądował na głazie tuż pod samotnym drzewem. Nie pamiętał bólu, bo wtedy zobaczył to po raz pierwszy. Kilka metrów za jego dziewczyną pojawiła się góra zmierzwionej sierści. Niedźwiedź. Chłopak krzyknął przerażony starając się zwrócić jej uwagę na zwierzę. Dziewczyna doskoczyła do niego chcąc sprawdzić, czy niczego nie złamał. Gdy tylko zorientowała się, że to nie wrzaski bólu odwróciła się. Niedźwiedź szedł w ich stronę węsząc. Wyglądał groźnie, wściekle, jakby naruszyli jego teren. Para zamarła. Niedźwiedź zatrzymał się na granicy trawy. Wciągnął powietrze i jęknął. Rozejrzał się, po czym opuścił łeb i jakby śpiesząc się wrócił do lasu. Drzewo, pod którym zatrzymała się para wydawało się czarne i poskręcane. Pod gałęziami nie rosło nic, nawet leśny mech.
Docierając do końca wpisu, przyszedł czas na najbardziej osobistą historię. To ona sprawiła, że moje ucho wyczuliło się na ukradkowe opowieści starszych. Jedną z pierwszych rzeczy, jakie przychodzą mi na myśl, gdy wspominam wakacje mojego dzieciństwa, jest zabawa w podchody. Te dni, a nawet wieczory spędzone w lesie z przyjaciółmi, były wspaniałą odskocznią od ekranu komputera. Biegaliśmy, rysowaliśmy znaki i zostawialiśmy zagadki dla siebie do rozwiązania. Zawsze podzieleni na dwie drużyny, często upraszczaliśmy grę do zwykłej zabawy w chowanego z przymusowym pozostawianiem wskazówek. Jedna ze wspólnych gier przedłużyła się do późnego popołudnia i ku naszemu zaskoczeniu zaprowadziła nas daleko od domów. Najstarsi z nas mieli może 13 lat, a najmłodsi około 10, ale nie czuliśmy potrzeby powrotu. Chcieliśmy bawić się jak najdłużej. Ktoś zaproponował kolejną rundę, tak na pożegnanie. Nie było nikogo, kto by się nie zgodził. Szybki podział na nowe drużyny i do przodu. Trafiłem do szukających, więc gdy reszta ukrywała się w lesie jeszcze przez kilka minut, obserwowaliśmy powoli ciemniejące niebo. Mieliśmy dobrą taktykę. Najpierw trzymaliśmy się w grupie, a gdy kończyły się strzałki rozdzielaliśmy się – jak policjanci z amerykańskich filmów. Sprawiało nam to frajdę, bo nie kojarzyliśmy, że funkcjonariusze przeczesują w ten sposób miejsca w poszukiwaniu zaginionych lub ich ciał. Nawet się nie obejrzałem, gdy straciłem z oczu resztę mojej drużyny. Mimo to szedłem dalej – święcie przekonany, że zaraz dopadnę jednego z kolegów. Jakby na komendę, moje oczekiwania się spełniły. Usłyszałem trzask. Odruchowo schowałem się za krzakiem, nasłuchując. Ktoś szedł przez las, cicho i spokojnie. Odgarnąłem gałęzie i zmrużyłem oczy. Czarna sylwetka przemknęła między cieniami i ukryła się za grubym drzewem. Miałem go! Już mi nie ucieknie. Moja drużyna wygra i wrócę do ciepłego domu. Nocny chłód powoli dawał się mi we znaki, a światła ubywało. Zaczynało do mnie docierać, że powinniśmy już wracać. Ostrożnie ruszyłem przed siebie. Zatrzymałem się kilka metrów od ponurego drzewa. Wykrzywione gałęzie igrały z moją nadaktywną wyobraźnią, a las ciemniał i ciemniał. Zadrżałem z zimna i odezwałem się starając się brzmieć najpoważniej jak to tylko możliwe. Wiedziałem, że mogę trafić na jednego z przyjaciół, który uwielbiał straszyć innych. Nie chciałem, by wyskoczył na mnie z piekielnym wrzaskiem na ustach. Odkaszlnąłem, po czym krzyknąłem, że mam go i moja drużyna wygrała. Zabrzmiałem piskliwiej niż chciałem. Echo mojego głosu rozeszło się po lesie. Po nim zapanowała cisza. Powtórzyłem, chcąc bym to ja był panem sytuacji. Wciąż oczekując na odpowiedź, obszedłem drzewo wokół. Ostrożnie stawiałem każdy krok. Serce łomotało mi w piersi. Przysiągłbym, że stanęło na chwilę, gdy zorientowałem się, że za drzewem nikogo nie ma. Bałem się spojrzeć w górę, żaden z nas nie wdrapałby się po pniu na wysoko zawieszone gałęzie. Wiedziałem, co wcześniej zobaczyłem. Ktoś był za tym drzewem. Czując narastające przerażenie chciałem przełamać strach i spojrzeć w górę. Powoli podnosiłem wzrok, gdy szarpnął mną szok. Podskoczyłem na dźwięk kolegów nawołujących z oddali. Pognałem w ich kierunku, nie obracając się. Nie chciałem wiedzieć, kto lub co zniknęło za czarnym pniem. Czułem się, jakby na moich plecach roiły się owady. Mroźne mrowienie tylko mnie napędzało. Chciałem być w domu. Chciałem być znowu u mamy. Niemal nie stratowałem kolegów, którzy powitali mnie rechotem. Znaleźli siebie już o wiele wcześniej i teraz tylko szukali mnie. Żaden z nich nawet nie skierował się w tę stronę lasu. Jak to powiedzieli: „No przecież było już ciemno Strachu, tam się nie chodzi…„. Nie boję się robaków, węży, nie obrzydzają mnie martwe zwierzęta, ale ta historia męczy mnie do dziś.
W tym miejscu chciałbym serdecznie wszystkim podziękować za tak pozytywny odzew, mam nadzieję, że moje historie pozwolą Wam czasem poczuć przyjemny dreszcz. Pamiętajcie tylko, by nie przesadzić – w końcu lepiej jest słuchać o strachu innych, niż własnym.
Ciąg dalszy: http://straszne-historie.pl/story/13926-Zle-Drzewa-III
Komentarze