Historia

Spotkanie

nieprawicz 0 7 lat temu 1 067 odsłon Czas czytania: ~53 minuty

Rozdział I

Brian Corwack. Zdolny ale leniwy uczeń i student Narodowej Szkoły Muzycznej w Paryżu (nazwa: École Normale de Musique de Paris). Z pochodzenia Amerykanin. Wychowany w niewątpliwie dobrych warunkach rodzinnych jak na przedmieścia zapchlonego Detroid. Tyle słowem wstępu można aby powiedzieć o historii pewnego wirtuoza, któremu nad wyraz poszczęściło się w życiu.

Udało mu się bowiem nie tylko uciec od niewygodnej i nieco burzliwej przeszłości ale i też zyskać nieco ogłady na którą nie stać było jego brata, który w niewytłumaczonej żądzy silnych doznań, zaćpał się na śmierć. Brian z pewnością nie należał do ludzi o słabym charakterze, jednak nie porywczość była jego zgubną osobowością. Największym problemem był brak jakiejkolwiek weny do działania.

Widać to było również po jego sposobie gry na flecie poprzecznym. Potrafił dostosować się do rytmu dyrygenta lecz jego muzyka z żywej stawała się matowa i pozbawiona jakiegokolwiek pierwiastka natchnienia i wysiłku z jaką muzyk powinien traktować, swój, bądź co bądź zawód.

Na ogół pozostawał małomówny choć i raz, i nie dwa niejeden świadek mógł usłyszeć jak w niepochlebny sposób wyraża się o wiolonczelistce, która zbyt raptownie "piłowała struny". Czy o perkusiście, któremu zdarzało się nie trzymać rytmu.

Trudno jednak było tu kogokolwiek winić gdyż wszyscy rozpoczynali wtedy dopiero pierwszy rok nauki. Sam Corwack również nie grzeszył wybitnym talentem choć w jego przypadku nazwanie go aroganckim bucem było zbyt daleko posuniętym eufemizmem. Przykładał się do nauki tak długo jak interesowało go nowe zagadnienie. Później zdarzało mu się opuszczać teorię i chodzić tylko na praktyki, nie biorąc praktycznie żadnych korepetycji, które niejednokrotnie stanowiły o sukcesie lub porażce w oczach wykładowców. A i trafiali się i tacy co nie tolerowali humorów. Nie wspominając już o popelinie jaką każdy spietrany student odpierniczał na dyktandzie rytmicznym.

-Panie Corwack. Co to niby za tempo? A to są ułamki czy co do cholery...

Tak też minął rok pierwszy, w którym odpadła połowa studentów zaś Brianowi udało się z nielada dużym wysiłkiem wydrzeć zwycięstwo jakim był drugi rok męczarni. Tym razem wychowawcą miał być Jean Pretre, który jako dyrygent i swego czasu wirtuoz skrzypiec wsławił się na placówce w bardzo rygorystycznego przestrzegania nawet najbanalniejszych detali. Na początek jego przybycia i prowadzonej lekcji kazał, nie przedstawiając się z imienia, wyrwać kartki i przepisać całą Marsyliankę. I jakoby jeszcze tego było mało. Każdemu za najmniejszy błąd wstawił luja. Nie zamierzał jednak na tym poprzestać ponieważ na pozostałych lekcjach praktyki w jego obecności kazał powtórzyć ten wyczyn tym razem bez pomocy dydaktycznych.

Tak posypała się druga fala ocen negatywnych a nauka zakończyła się rozdaniem każdemu biletu

bynajmniej nie do kina.

- Myślicie, że coś wiecie? A ja powiem wam, że gówno wiecie. 4 października odbędzie się koncert w Filharmoni. Macie tam być! Chcę od każdego z was usłyszeć: Co grali? Jak grali? Jakie było tempo i kto był dyrygentem?

Po tym jakże krótkim oświadczeniu, grono żeńskie udało się do łazienki by pozostać tam przez bite 2 godziny, w których to wypłaczą całą flustrację i zadzwonią do swoich rodziców z drżącym głosem oznajmiającym iż: "chyba nie dadzą rady".

Brian już po ukończeniu pierwszego roku miał dobrze wyregulowany stolec zaś obecność Pretre wskazywała iż będzie nad wyraz gnębiony za swoje niedociągnięcia. Wśród grona klasy nie był jakoś specjalnie lubiany.

-Hej Ty? - usłyszał kobiecy głos lecz nie odwrócił się i przystaną gdy uczuł jak czyjaś ręka łapie go za rękaw.

- Co "ty"? Mówisz do psa, czy do mnie? -odezwał się ponurak spoglądając na eleganckie okulary flecistki, która z jakiegoś powodu siedziała na wykładach zawsze żąd za nim.

-Brian.

-No?

-Co powiesz na korepetycje...może...

-Nie udzielam.

-Nie o tobie mówię cepie. Chodzi o to, że może dobrze byłoby się zastanowić. Drugi rok to nie przelewki, Angela zna ponoć świetnego korepetytora.

-Taaa...świetnego korepetytora gry na batucie. Dzięki ale wolę pójść do pobliskiego pubu i nie wychodzić z niego aż do jutra.

-Poczekaj.

-Idź wypłakać się jak te niedojdy do łazienki. Chociaż nie. Tam miejsca już nie ma. Za to są zasrane Toi Toje akurat przy remontowanej kamieniczce. Czyli tam gdzie ty i twoi starzy powinni pracować.

W odpowiedzi rozmóczyni posłała mu gniewne spojrzenie, którego ten nawet nie uświadczył, gdyż zmieżał już w kierunku drzwi wyjścowych patrząc przed siebie. Zimny strumień powietrza

spowił jego sylwetkę a wieczorowe niebo rozświetlone powoli żażącymi się lampami nadawało

doskonały klimat aby zalać robala.

Po przejściu paru przecznic nienagannie położonego chodnika i minięciu młodych drzew kasztanowych otoczonych małymi sześcienneymi kostkami brukowymi, muzykant skręcił w zaułek by znaleźć się tuż przed zejściem do pwinicy przerobionej na mały klub gdzie prócz dobrych drinków, ogólnej swobody, można było też posłuchać wyczynów niszowych artystów. Ludzi przypadku, którym nie dane było czasem nawet zostać przyjętymi do renomowanej szkoły a i tak

potrafiliby zawstydzić niejednego partacza z dyplomem.

Brian nacisną na klamkę i pchnłą dzwi do wewnątrz zaś dzwonek oznajmił przybycie dobrze znanego bywalca.

-Witamy, witamy naturszczyku. -zaśmiał się czarnoskóry barman nalewając właśnie jakiejś kobiecie jabłkowe piwo. Tak nienamiejscu w porównaniu do butelek z innym bardziej wykwintnym trunkiem.

-Cześć. Dla mnie to co zwykle.

-Może Chateau Grand Destieu z 1970-tego?

-Bój się Boga, Matheo, nie będę pił tu żadnych szczyn paryskich.

-He he he! Zatem zwykły Cydr?

-Dokładnie.

W chwilę później Brian przysłuchiwał się klarnetowi, który nadzwyczajnie sprawnie i chyżo

uzupełniał się z tutejszym fortepianem, w którym przewijał się dość cierpki, nie miękki

odgłos, gdzieś w rejonie "kontry". Nie była to jednak wina instrumentu. Pianista po prostu

był zbyt nerwowy. Uderzał miast naciskać.

Niebawem obecność fortepianu ucichła dając pola do popisu solowej klarnecistce która poczęła

umiejętnie zawodzić wprowadzając nastruj smutny i sentymentalny.

- I jak? Daje radę?

- Daje radę. Pianista tylko jakiś nie w sosie. - skwitował Corwack

W końcu nastała cisza przerywana nastrajaniem gitary basowej oznajmiającej wejście na scenę kolejnego błędnego rycerza, który postanowił utrzymywać się z napiwków i prac dorywczych. Atmosfera znów się zmieniła. Tym razem wszyscy otrzeźwieli z sennej nostalgi i przywitali nowego bohatera tej kameralnej sceny.

-Jak tam rozpoczęcie nowego roku, kawalerze? -zagaił znów barman.

-Przydzielili nam jakiegoś sadystę i cofnęliśmy się do piaskownicy na pierwszym roku.

-I co masz zamiar z tym fantem zrobić?

-Nic. Dokładnie nic. W sumie to należałoby znaleźć jakiegoś dobrego korepetytora ale jak pomyślę o tych studiujących magistrach to żal mi dupę ściska. Jeden drugiego prześciga w tym

jak Jego uczono i jak jemu zdaje się, że trzeba Cię uczyć. Już wolę chodzić na dodatkowe lekcje tego całego Pretre...

-Czekaj masz na myśli Jean Pretra? Oooo... kolego. Współczyję ci z całego serca.

-Znasz go.

-Czy ja go znam? Ha! Piliśmy razem dokłądnie tutaj, jakieś 2 lata temu. Kobieta go wtedy rzuciła. Gość nie tylko ma na ścianie z tuzin dyplomów ale także parę Wyróżnień w Konkursach Międzynarodowych. Niestety jak mi już opowiedział nieco o sobie to oznajmił także że nigdy nie udzielał i nie zamieża udzielać korepetycji...więc. Chyba jesteś skazany albo na korepetytora albo na koleżankę z roku.

-I drugie, I pierwsze odpada.

-A to niby czemu?

-Dlatego iż mój rok to banda nieudaczników, a pierwszy powód już znasz.

-I myślisz, że jesteś tak zdolny, że możesz sobie na to pozwolić?

-Jestem na tyle zdolny by przejść. Nic więcej mi nie trzeba. Poza tym na 3 roku prawdopodobnie będą łączyć klasy bo zostanie nas raptem garstka i wtedy wreszcie będę grać

w towarzystwie ludzi kompetentnych.

-Yhy...takich jak tutaj?

-To zależy o kim tutaj mówisz.

-Ah...tak zapomniałem żeś ślepy jak kret. Obróć się no może i popatrz na lewo. Poznajesz ten klarnet?

Brian spojrzał w bok i przetarł oczy ze zdumienia. Mowa bowiem była o średnio puszystej koleżance, która nie przetrwała pierwszego roku na uczelni i ślad po niej zaginął. Myzykant drugiego roku wraz z Matheo odprowadzili ją wzrokiem nim zniknęła za drzwiami wyjściowymi.

- Pamiętam, że narzekałeś na jej fałszowanie na pierwszym roku, a teraz proszę: "Daje radę".

Zrozum leniwy bucu, że chcieć to móc a z twoim nastawieniem i podejściem do nauki i prędzej

skończysz w piekarni mojego brata niżeli zabłysniesz pod parkietem jakiegoklwiek teatru.

-Aha...nalej mi lepiej 2 szklanki whisky bo nie mogę słuchać twojej rodzicielskiej opiekuńczości.

-Rób jak chcesz. JA tylko dobrze radzę. Żebyś się nie zdziwił. Nic jeszcze nie osiągnęło się

samo z siebie. Chcesz do czegokolwiek dojść to się przyłóż do tego, a nie traktuj tego jak

byle obowiązek, który trzeba odbębnić. Bo najzwyklej w świecie nie będziesz wystarczająco dobry.

Drzwi do baru otworzyły się ponownie. Do wnętrza weszły dwie nowe postacie, które od razu po zdjęciu ciepłego odzienia, udały się w kierunku wolnego stołu tuż przed sceną, z której schodził gitarzysta.

Czas płynął, stoliki zajmowane były przez coraz to inne bardziej podpite i hałaśliwe osobistości. Brian pijąc już 8-mą szklankę whisky zbierał się w sobie by wracać do wynajmowanego mieszkania dla studentów. Jego zmysły były otępiałe a jedynym obiektem, na którym skupiał swoją uwagę była jedna z mniejszych lamp podświetlająca bogaty asortyment półek Barmana.

Z marazmu wyrwał go przeciągły jazgot fletu. Momentalnie odwrócił się w kierunku małej sceny, na której stała jakaś kobieta w czarnej, eleganckiej marynarce, która najwyraźniej miała w wysokim poważaniu noszenie spódniczki czy sukni i wolała być ubrana w równie czarne spodnie, które bynajmniej Nie wyglądały jak ochłapy zabrane z latexowej speluny lub jeansy zbyt ciasne by mógł je nosić ktokolwiek inny od kobiety lub kastrata. Były luźne, lecz nie workowate z równie wyważoną długością nogawki.

Prócz flecistki miejsce przy fortepianie zają dość smukły lecz niewątły jegomość, który z jakiegoś powodu postanowił nie zdejmować z głowy kapelusza co nadawało mu wizerunek gangstera z czasów prohibicji amerykańskiej. Całość uzupełniał perkusista, który swym wyczuciem estetyki wyraźnie odstawał od jakiegokolwiek standartu schludnego ubrania. Można było powiedzieć iż jeansy i koszulka z logiem Judas Priest dowodziło zniezbicie iż to Metallowiec, któremu nijak po drodze do bycia opanowanym i posiadającym wyczucie.

Jakież musiało być zdziwienie publiczności gdy zgromadzona trójka poczęła grać dość dobry i całkiem spokojny kawałek Jazzowy: It's a Grand Night for Swinging, Rolanda Kirka. Dopiero teraz pijany Brian zaczął zwracać uwagę na graną muzykę, która nie będąc ani natrętną ani

zbyt chaotyczną wprowadzała doskonały nastrój tego miejsca. Tempo nie było gubione, nie było ani nerwowego uderzani klawiszami ani też brutalnego walenia pałkami w bęben. Brzmiało to

dokładnie tak jak włąśnie Ta próba w studiu nagraniowym, która ostatecznie zostaje wydana

i raz słuchana z płyty, zapada w ucho czyniąc wszystkich innych naśladowców i odtwórców

zwykłymi partaczami.

Tu jednak nawet Bob Dylan by nie spojrzał krzywo na ten odtwórczy koncert. Byli to bowiem

profesjonaliści, a nie aspirańci do bycia nimi, jak w przypadku pijanego fletmistrza drugiego roku, Narodowej Szkoły Muzycznej w Paryżu.

Publiczność nagrodziła śmiałków oklaskami zaś Brian z rozdziawioną miną której nie mógł uratowac nawet jego gęsty zarost wyglądał jak pajac który dostąpił oświecenia. Nie mrawo wznosząc ręce ku górze, poderwał się od siedziska zostawiając należny rachunek na ladzie

i począł niezdarnie klaskać w niemym zachwycie. Tedy to dostrzegł wyraz niezadowolenia

w rysach pianisty, który szybko został zastąpiony spazmatycznym uśmiechem. Flecistka zgoła nie reagowała na owacje. Sprawiała wrażenie, zadowolonej z efektu ale na skutek lenonek o pomarańczowo-żółtawej barwie, w której odbijały się spojrzenia zebranych.

Nie czekając na ustanie oklasków, złożyła się do rozpoczecia następnego utworu. Wszyscy ucichli widząc tą nagłą reakcję i powstrzymali się przed żądaniem bisu oczekując czegoś nowego. I nie zawiedli się. Flecistka obróciwszy się nieco w kierunku pianisty kiwnęła głową zaś ten zdjął palce z klawiszy i spóścił dłonie w dół.

Niemożna było powiedzieć tego samego o Brianie, który trzymał je nadal w górze i próbował wydobyć z siebie jakikolwiek głos.

Tym razem pomieszczenie napełniło się jedynie dźwiękiem fletu. Ani pianista ani też perkusista, u którego pojawiły się już drgawki świadczące od braku dziennej dawki piwa, nie rozpoczęli swojej części gry. Teraz trwał bowiem występ solowy a co po niektórzy znawcy sztuki i historii muzycznej mogli z łątwością odgadnąć choć nie bez trudności iż włąśnie jest grana solowa cześć utworu Syrinx, skomponowana przez Clauda Debussy.

W tym czasie Brian przeżywał ciężkie chwile utrzymania się na dwóch nogach. Jednakże jego

zmąconego umysłu dobiegła inna melodia. Był to dość niski lecz świdrujący dźwięk. Niespokojna nuta, przywodząca na myśl najgorsze z lęków jakich żaden umysł ludzki nie byłby w stanie opisać ani wyrazić. Jakiego gwiazdy nie przepowiedzą, zaś żaden instrument nie wydobędzie. Zmienny świdrujący dźwięk rozbrzmiewał w uszach pijanego, sprawiając iż cierpnie

wydawało się niewinną błąchostką skleconą z nici zwanych przeznaczeniem. Występ trwał zaś Student począł niespokojnie łapać się za głowę w której huczała krew. Jego oczy spowił mrok

kosmosu rozświetlany przez umierające białe karły kręcące się wokół jednego niedostrzegalnego obiektu jakim jest otchłań, tak silna, potężna i bluźniercza iż nie potrzebuje łaski Boga, ani Stwórcy by samodzielnie istnieć, pochłaniając coraz to nowsze, upadłe światy.

-Nie. Nie chcę. Nie chcę tego... -mamrotał śmiałek konający pod działaniem przeklętego uroku fletu, który coraz bardziej pochłaniał jego Jestestwo ku dziwnej i nieokreślonie szaleńczej radości, na którą to nawet najzagorzalsi masochiści patrzyliby krzywo.

-Hej! Stary? Co ci? - Brian poczuł mocny uścisk ręki na ramieniu i obejrzał się w prawo. Jego oczom ukazał się rozmyty obraz Matheo. -może wystarczy na dziś, nigdy nie widziałęm cię

tak rozmemłanego po drugiej kolejce. Na pewno dobrze się czujesz?

-Nic...zasłuchałem się. -rozejrzał się Corwack mętnym wzrokiem dookoła. -Gdzie jest ta Flecistka co grała Syrinx?

-Przed chwilą wyszła z tym pianistą. Babka nie tylko ma klasę ale i jest na czym...

Tu barman nie zdąrzył dokończyć gdyż Jego słuchacz porwał swój pokrowiec z fletem w środku i zarzuciwszy kurtkę popędził do drzwi wyjściowych wyrywając je na oścież.

-...widzę, że znalazłeś sobie korepetytorkę.

Rozdział II

Brian wbiegł po schodach wychodząc na powieżchnię rozglądając się na boki. Był całkiem trzeźwy mimo iś mogłby przysiądz że wypił osiem a nie dwa kieliszki whisky. Niedaleko od siebie dostrzegł ubraną na czarno parę podchodzącą do równie ciemnego Bentley-a.

-Proszę zaczekać! Stać! Proszę Pani! - zakrzyknął podbiegając w kierunku Flecistki która zasiadła już koło miejsca kierowcy. Jednak drogę zastąpił mu mężczyzna o głowę wyższy choć równie szczupły jak on. Pianista w zawadiackim kapeluszu.

-Dobry wieczór dzisiaj mamy? -spytał z nienacka gdy ten znajdował się o krok od jego sylwetki.

-Proszę wybaczyć. Jestem Brian Corwack. Student École Normale de Musique. Chciałbym wiedzieć

czy nie mogłaby Pani...-tu zwrócił swoją głowę w kierunku otwartych drzwi samochodu z których spoglądało na niego odbicie w pomarańczowym szkle lenonek.

-Ah...no tak ty zapewne jesteś tym buntownikiem o którym tyle twoi rowieśnicy mówią.

Brian spojrzał na niego nieco zaskoczony. Wiedział już iż nie podoba mu się sztuczny lecz miły ton Pianisty.

- Jak zapewne pan zauważył nie zwracam się do pana.

- Jak za pewne Pan Nie wie. Chamski imbecylu. Lubię myśleć na głos. A jeżeli chce pan tak bardzo się nauczyć gry na flecie radziłbym na początek nie pić tyle co zazwyczaj i więcej słuchać.

- Nie mam zamiaru słuchać pańskich bzdur. A jeżeli myśli pan, że nie potrafię równie dobrze zagrać solo to się pan myli.

-Zatem proszę nas zadziwić. Czekamy niecierpliwie. -zakończył szyderczo mężczyzna i oparł się wygodnie o samochód zaś Kobieta przyłożyła lewą rękę do skroni i czekała na rozwój wydarzeń.

Brian rozłożył pokrowiec na chodniku odszedł krok od publiki składającej się z dwóch osób o rozpoczął solową cześć Syrinx.

Mężczyzna w kapeluszu począł pukać delikatnie palcem w dach samochodu wystukując rytm dla flecisty i rozglądał się od czasu do czasu na boki od niechcenia jakoby nie chciał zwracać uwagi na niedoróbki wirtuoza.

Zjawisko to podchwyciło parę przechodniów i zatrzymało się spoglądając w kierunku grającego.

Po 3 minutach zmagania oglądało dwóch innych gapiów z bezpiecznej odległości których gestykulacje mogły wskazywać tylko na to iż również mieli coś wspólnego z muzyką.

W końcu Brian zakończył swój kameralny występ zaś dwaj gapie nagodzili go oklaskami i wrzucili parę monet do jego pokrowca pozostawiając zaskoczonego flecistę sobie samemu.

-Dobrze pan gra jak na chodnikowego grajka. Gdyby jeszcze tylko tak pan się nie ociągał z tempe...-tu niedokończył gdyż w but kapelusznika wbiła się jedna ze szpilek Damy w Okularach, która wyjąwszy z kieszeni w marynarce wizytówkę, wręczyła ją Brianowi.

-Niech pan przychodzi kiedy panu wygodnie. Nie mam nigdy napiętego grafiku. - odparła lapidarnie bez najmniejszej nuty oczarowania.

Pianista sycząc w bólu wsiadł pospiesznie do samochodu zajmując miejsce kierowcy zaś kobieta już zamknąwszy drzwi Bentleya czekała aż zapali samochód. W chwilę później Corwack stał sam osłupiały i spoglądał na wizytówkę na której widniał prawdopodobnie pseudonim artystki:

"Aliza Alma Weltraum * korepetycje muzyczne; flet, puzon"

-Dziwne nazwisko. -stwierdził Brian chowając flet do pokrowca i przyglądając się baczniej inskrypcji karteczki -czemu puzon? Nie wygląda jakby miała tyle pary w płucach..?

~"Skoro ma czym oddychać to nie ma na co narzekać." -przeleciało mu przez myśl.

Wróciwszy wycieńczony po swoim brawurowym wyczynie do wynajmowanego, nieco zaśniedziałego od laku dobrego konserwatora zabytków, lokalu Brian wdrapał się na swoje piętro, odszukał niezgrabnie klucze i dostawszy się do chłodnego nieogrzanego pokoju postanowił napalić w piecu węglem. Ów niespotykany artefakt zamierzchłych czasów wyglądał dość szkaradnie. Miał gabaryty dużej szafy przekształconej na kapliczkę, wzory roślinne wygrawerowane na pośród ślimaczych wzmocnień kątów i oczywiście grubiańskie i tandetne kafelki które opatulały to szczelnie zamknięte ognisko domowe, pancernym puklerzem. Piec stał pośrodku małego gościnnego pokoju połączonego z kuchnią i jadalnią, plus zawierał dwa pokoje oraz jedną klitkę zwaną: prysznicem i sraczem. Oprócz Corwacka mieszkało tutaj z 3 innych studentów których zainteresowania były diametralnie inne od Jego. Była zatem Jedna lingwistka, chłopak lingwistki, astronom i on. Buntowniczy muzyk z obrzeży Detroit. O dziwo piec był ciepły zaś po otworzeniu drzwi od paleniska, fletmistrz mógł poczuć buchające ciepło i zobaczyć rozżarzone ogary węgla drzewnego.

-Przynajmniej raz nie muszę robić niczego za tych poronieńców. - powiedział sam do siebie i udał się do swojego pokoju. Nie jadł nic na kolacje. Pierniczył to. Jedyne co potrzebował to sen. Musiał się za wszelką cenę przespać. Dlatego też rozebrawszy się do zwykłej koszuli i gaci wgramolił się na swoje wyrko. Sen nawiedził go dość szybko a był dość nietypowy.

Zbudziwszy się pośród ciepłej otchłani bezdennej pustki uczuł sypkie i skaliste podłoże pod swoimi plecami. Wyprostował się, czując się jakoby jego wnętrzności miały za chwilę wylecieć z jego ust, nie wspominając o płucach które zmięte niczym wydmuchany balonik zabraniały mu wdychać próżnię. A jednak mógł nabrać powietrza w płuca. Gdyż niezależnie o czym śnimy i gdzie się znajdujemy, zawsze oddychamy przez sen.

Tak i tu zachodził paradoks fikcji śniącego i faktu świata rzeczywistego od którego Brian został odcięty. Wśród zmagań w ciemności jego oczom pojawiły się drobne iskry barwiące się n kolor czerwonawy, żółty ale przede wszystkim żywy. I oto w kierunku swojego dołu spostrzegł

zarys białej linii horyzontu która nacierając ku niemu się poczęła odsłaniać kratery, przełęcze i kaniony szarego krajobrazu niezwykle podobnego a jednak innego od ziemskiego satelity.

W krótce światło bladej gwiazdy oświetliło całość powierzchni, na której znajdował się śniący ukazując mu również obraz zgliszczy i kości monstrualnych, niewydarzonych wręcz groteskowych rozmiarów.

Fletmistrz przyglądał się otoczeniu przez dłuższy czas brodząc w srebrnym piasku z niedowierzaniem iż sen którego doświadcza jest tak niemalże wiarygodny jak uczucie gromadzących się okruchów pyłu pod jego paznokciami. Obróciwszy się po raz dziesiąty

w niemym podziwie tego co ogląda dostrzegł również znajomy kształt. Była to drążona w kości

piszczałka. Starannie złożona i zachowana z niewielką ozdobą wokół ustnika o niesprecyzowanym kształcie geometrycznym.

~No dobrze. Zobaczmy czy w próżni da się grać superman-ie.~ odparł muzyk sięgając po przedmiot. Otrzepał go pospiesznie wymachując nim przed sobą, obejrzał w rękach badając wykonanie i przytknął do ust by sprawdzić czy rzeczywiście usłyszy ciszę.

Kanion rozpadlin i rozłupanych skał wypełnił przeciągły dźwięk piszczałki. Nieco zbliżony ale inny od dźwięku fletu jakiego używał. Spróbował ponownie tym razem próbując odnaleźć skalę lub jakikolwiek inny punkt odniesienia. I również to mu się udało. Zadowolony z efektu fletmistrz począł iść przed siebie chcąc rozejrzeć się nieco po krajobrazie.

Minąwszy zgliszcza szkieletowe, podążył za śladem meandrycznego języka wyschniętego koryta pyłu, które zaprowadziło go do szerokich na 10 łokci schodów, wyciosanych w skale i zaoblonych przez wyjątkowo częste użytkowanie w zamierzchłych dziejach.

Droga, niekończących się stopni prowadziła leniwie w górę wznosząc drobnego podróżnika nad rozpadliny. Przechodząc przez jaskinie i łącząc się niekiedy z kamiennymi Monumentami wzniesionymi nie tylko myślą podobną do ludzkiej ale także i przewyższającą pod pewnymi względami oczekiwania współczesnych architektów. Wszystkie jednak te dziwy, drążone były lub składane w całość z kamienia i zaprawy, której nie dane było dostrzec Brianowi spomiędzy szczelnie zespolonych ze sobą krawędzi tytanicznych bloków.

W końcu, poeta zakazanej sztuki w tym srebrnoszarym świecie samotnych cudów architektonicznych dostrzegł nie wieże, ani baszty, ni nawet katedry lecz Potężnego Molocha

o Tysiącach iglic wznoszących się ku gwiazdozbiorom, ułożonym jk się zdawało w okręgu i połączonych mostami do którego nie było żadnego dostępu. Wewnątrz oweg pustelniczego pola znajdował się bezludny plac wyłożony gładkim granitem o różowawej barwie o który niezwykle żadko, nawet na Ziemi. W centrum zaś tej niemalże żywej i kolorowej tarczy tkwiła budowla.

W oddali prezentowała się nie okazalej niż Piramida w Las Vegas umieszczona na pocztowej fotografii rodzinnej by pochwalić się ile w ciągu tygodnia tatuś mimo gorących próśb matki

przepił samochód wraz z domem.

-Czemu to zawsze musi być piramida? Nie macie nic bardziej wyszukanego?

Nie usłyszawszy odpowiedzi, Corwack podążył w linii prostej ku najbardziej oczywistemu z obiektów. Spodziewał się tam znaleźć co najmniej koszmar, który wybudzi go ze snu choć z drugiej strony, nigdy nie miał aż tak spokojnego i wyraźnego widzenia. Szkoda byłoby wracać na Ziemię do codzienności życia gdzie, każdy szary dzień precyzyjnie określa co zdarzy się jutro.

Piramida jednak w chwili zbliżania się śmiałka poczęła zmieniać kształt. Wyglądało to bardziej jak zjawisko optyczne niżeli faktyczny cud architektury i mechaniki. Cztery kąty Grobowca Faraonów oddzieliły się i wydłużyły tworząc 4 bryły otaczające pozostałą część budowli. Stożek oddzieliwszy się od reszty cielska czarnego monumentu wniósł się nad pułap wysokości czworga brył strażniczych i rozdymawszy się wulgarnie, stał się zdeformowaną kulą, spozierającą swym autonomicznym wzrokiem ku otoczeniu. Reszta budowli pozostała w formie rombowatego ośmiościanu, poczęła wyodrębniać detale konstrukcji rodząc co raz to wymyślniejsze asymetryczne ale idealnie komponujące się gotyckie płomienie architektoniczne by w końcu wysunąć spod swojej litej konstrukcji żebra równomiernie rozstawione w liczbie ośmiu w równych odstępach.

Brian zatrzymał się podziwiając wejście do tego ogromnego przybytku zaledwie o 10 kroków od

wrót które rozsunąwszy się na cztery części, schowały swoje ostro kształtne jestestwa w ścianach, suficie i podłodze. Świątynia zapraszała śmiałka ciszą i ciekawością przed nieznanym. Brian wkroczył powoli do środka znikając w mroku korytarza który nabrzmiał od nieokreślonej, dziwnej i gęstej atmosfery. Wtedy to Brian poczuł po raz pierwszy we śnie

zapach ozonu. Było to niczym wdychanie świeżego powietrza po wieczornej mżawce. Wrota jednak pozostały otwarte i ani drgnęły by odciąć drogę ucieczki śniącemu. Zresztą ci niby miało się mu stać?

Młodzieniec podążył korytarzem zdążywszy zauważyć iż wreszcie jego instrument może grać. Zachwyt jednak nie trwał długo gdyż oto jakoby na żądanie podłoga poczęła przemieszczać się

wciągając go coraz szybciej i szybciej do przestronnego holu który okazał się być gargantuiczną salą firmamentów i sklepień raniących jakiekolwiek poczucie symetrii. Jedynie ściany i kolumny pozostawały wierne swoim założeniom lecz i ten element wystroju pozostałby niczym gdyby nie To co znajdował się w CENTRUM.

Na wybielonej nabiegłej od pęknięć kruszcu posadce wznosił się rombowy piedestał zaś na nim tron. Miał on koliste oparcie zlewające się z siedzeniem do tego stopnia iż siedzący na nim był zwinięty w pozycji embrionalnej. Brian chętnie by wypróbował jego komfortowość gdyby nie fakt iż było Ono już zajęte. Na nietypowym segmencie władzy spoczywała istota bezsprzecznie humanoidalna, nakryta lepkim płótnem przywodzącym na myśl skrzętnie splecioną pajęczynę.

Tkanina delikatnie powiewała, wzdymana powietrzem uchodzącym z nozdrzy śpiącej postaci. Muzyk zamarł w bez ruchu obserwując przejawy życia I bezszelestnie podszedł bliżej wabiony zwykłą wręcz dziecinną ciekawością. Kiedy był już nad Śniącym odważył się na jeszcze bardziej błazeński wyczyn i przytykając instrument do ust, zadął przeciągle.

Jazgotliwy świst rozbrzmiał w całej komnacie lecz miast ucichnąć wezbrał na sile. Przerodził się w ogłuszający grom wprawiający w drżenie, fundamenty, ściany, i sklepienie spiżowej architektury odbierając śmiertelnikowi nie tylko dech w płucach lecz wszelki spokój jaki dotąd posiadał.

Konając. Brian osunął się na ziemię mażąc o tym by się obudzić z tych krwiożerczych mąk za których sprawą płakał czarną posoką zaś ślina przybarwszy najwidoczniej lepką postać dusiła, każdy jego haust proszący błagalnie o jeszcze jedno tchnienie. Jeszcze jedną chwilę wytchnienia.

Hałas jednak nie ustępował i w końcu nabrał tak wysokiej tonacji iż przestał być słyszalnym zaś o jego obecności świadczyły już tylko wibracje podłoża z którego podnosił się ledwo żywy

Brian.

-Niech ten sen...się...skończy...mam dość.

Lecz sen nie chciał wypuścić go ze swych szponów. Wtedy to zdarzyła się kolejna rzecz. Śniąca postać przemówiła podnosząc się spokojnie ze swego legowiska:

-Grajcie.

Głos był wyraźny i silny, przeszywający jestestwo każdego kto mógł usłyszeć to jedno treściwe słowo. Corwack stał osłupiały uświadamiając sobie iż otoczenie w jakim bytował,

zmieniło się.Zatęchła i duszna komnata mająca każde prawo do nazywania się grobowcem, przerodziła się w przestronną salę, wypełnioną jasnym światłem dobywającym się z przeziernego oculusa w zwieńczeniu.

Brian stał w centrum wydarzeń obserwując jak z podłogi ale też i z ścian wyłaniają się amorficzne cienie splecionych i poskręcanych istot noszących znamienia ludzi lub ludźmi będącymi. Każdy osobnik dierżył lutnię lub flet i dmiąc w niego żałośnie, zawodził czyniąc z kakofoni rodzaj upośledzonego koncertu, którego nieprzewidywalna kompozycja zadziwiała brawurą i oddaniem z jaką te upodlone kreatury rozpoczynają serię nieznanych tonacji.

O dziwo jednak, dało się tego słuchać. Sęk w tym iż w niczym nie przypominało to dźwięków jakie orkiestra ziemska jest w stanie wydobyć.

Student stał w niemym zachwycie pomieszanym ze zgrozą zaś muzyka przybierała na wariacjach i sile stając się nadzwyczaj spójna i przemyślana. Zupełnie jakby jej naturę można by było przedstawić za pomocą skały w której spoczywa zakleszczony diament, który brutalnie odłupany

przez młot, jest czyszczony, polerowany i szlifowany tak by niedługo nabrał przejrzysty, geometrycznie poprawny kształt. Koncert stał się wreszce przyjemny w odbiorze i wreszcie jeden jedyny widz mógł podziwiać kunszt "Zgromadzonych". I wreszcie muzyka poczęła tracić na sile stając się kojącą i przewidywalną w swej formie, której puentą była cisza. Muzycy opuścili salę udając się korowodem na zewnątrz.

Śniący stał teraz w centrum, w samym środku świetlistego pola dzierżąc swą wątłą niemalże

pokraczną piszczałęczkę, zwaną fletem, spoglądając w kierunku "Wybudzonego", którego postać

przywodziła na myśl sylwetkę o policzalnej liczbie kończyn w liczbie czterech.

Światło w sklepieniu stało się bledsze, rozchodząc się nie tylko w snopie światła ale także

po ścianach które poczeły świecić niczym powierzcnia skorupy jajka prześwietlana lampą argonową. Dopiero teraz Brian mógł zobaczyć jak monstrum o niemalże ludzkiej formie twarzą przypominające daleką krewną Gorgony, kroczyło pewnie w jego kierunku. Corwack począł cofać się instynktownie nie chcąc sprowokować tego co wziął za bestię. Postać jednak nie zachowywała się wrogo ani tym bardziej agresywnie choć otwór gębowy kazał temu twierdzeniu zdecydowanie zaprzeczać.

Wyższa o głowę sylwetka stanęła wreszcie w centrum, z którego wycofał się spektator. Dopiero teraz uwagę Briana przykuła twarz, która oprócz okropnej mimiki i wijących się grubych macek

imitujących włosy, posiadała karmazynową przepaskę nałożoną pieczołowicie w miejscu gdzie mogły być oczy lub coś gorszego. Nogi i ręce nie posiadały zachwianych proporcji zaś skóra zdawała się być szarą nieokreśloną masą, na której pojawiały się i znikały drobne iglaste struktury.

-boże...toż to diabeł...-wybełkotał sam do siebie człowiek chcąc za wszelką cenę zamknąć oczy. Coś jednak mu nie pozwalało.

Kreatura przucupnęła zwrócona głową nadal w jego kierunku i gdy jej ofiara gotowa była już wznieść lament, błagać Boga o ochronę i wybawienie ponownie przemówiła:

-Na co czekasz? Zadziw mnie śmietelniku.

Przerażony muzyk nie wiedział jak na to odpowiedzieć póki nie przypomniał sobie że nadal śni. Nie próbując zmuszać się do wybudzenia nabrał nieco śmiałości i odpowiedział:

-Czego chcesz Diable?!

-Posłuchać ile żeś wart.

-Żebyś mógł zawrzeć ze mną pakt?

Kreatura przekręciła głowę ze zdziwieniem.

-Pakt?

-Tak. Pakt. Jezu trafił mi się najbardziej posrany sen ze wszystkich. Obym go nie zapomniał bo będzie co opowiadać.

-Jak na kogoś kto ma działać dużo gadasz. Podejdź.

-Chciałbyś.

-Ponoć sny nie krzywdzą.

-Taa...to czemu omal nie odszedłem od zmysłów jak zadąłem w TO? -zakrzyknął Brian pokazując instrument.

-Zagraj teraz.

Nastała niezręczna cisza, w której to dominował gównie ciężki oddech muzyka.

- Czemu nosisz opaskę?

- A po co pokazywać coś co nie jest użyteczne? Skoro jednak takiś ciekaw może jednak warto spróbować zobaczyć twoje rozczarowanie?

-Jeżeli zagram, zdejmiesz opaskę?

-Jeżeli masz odwagę, to zagraj.

Brian uśmiechnął się i przytknąwszy instrument do ust zamierzył się do solowego popisu. Z chwilą wydobycia pierwszej nuty, wydobyty dźwięk stał się żałośnie niespójny i fałszujący.

Fletmistrz skrzywił się na dźwięk swojej porywczej porażki. Jednak słuchający Byt niezareagował.

-Flet jest zepsuty. Nie będę na nim grać.

-Dziwi mnie że dbasz o wymówkę bardziej niż o swój talent. Miałeś zadziwić a na razie błaznujesz. Zupełnie jak mój syn.

-Oooo, przepraszam widzę że nie jestem jedynym z problemami w rodzinie.

-Ty nie masz problemów. Twoi rodzice raczej dobrze Cię wychowali. Nie ich wina, że twój braciszek zaćpał się w burdelu, gwałcony w odbytnicę przez kolorowego. Czy nie tak właśnie było?

Tu temperament Briana został ukrócony z należytym profesjonalizmem. Flecista przestał strzępić język i zaczął grać. W końcu nie miał nic lepszego do roboty a z prawdą, kłócić się nie mógł. Wydobył w instrumentu dźwięk niezdarny lecz nieco lepszy i bardziej stonowany od pierwszego. Przejechał całą skalę i począł zastanawiać się czym mógłby zadziwić to jakże

obszerną publikę zredukowaną do jednej cierpliwie czekającej ślepej kreatury i zagrał Odę do Radości. Banał nad banały.

(...)

- Porszę bardzo, zagrałem. Zdejmij opaskę.

- Zdejmij ją samodzielnie, "Artysto" - odparła postać siadając po turecku.

Mistrz degrengolady podszedł dość żwawym krokiem chcąc zakończyć tą zakrawającą na absurd komedię i doszedłszy do wstrętnego monstrum ,wyciągnął rękę dotykając opaski. Uczuł zimno paraliżujące jego dłoń. Strach, o którym zapomniał powrócił zaś wszelkie ciepłe barwy zostały zredukowane do jednej wyblakłej tonacji od której odróżniał się tylko krwisto czerwony pasek płótna. Zahaczywszy kciukiem i palcem wskazującym, Brian odkrył niewielki fragment lica lecz w tej chwili zamarł gdy spojrzał prosto w głąb tej niewielkiej otchłani, tam gdzie jedno z dwojga ślepi powinno spoczywać.

Oczy śmiertelnika nabiegły krwią, jego gardło zdusiło w sobie jęki jakie miały rozbrzmieć

zewsząd niczym wzburzone Morze podczas sztormu, skamieniała od paraliżu nerwowego ręka bezwiednie już trzymała uniesioną opaskę zaś wyraz twarzy Briana Corwacka, włąściwa była tej jaką posiada przerażone dziecko chore na autyzm. Jego umysł wypełniony został nie tyle strachem co brutalną perswazją wobec, której nie miał szans, i z którą nie chciał mieć nic wspólnego. A jednak czuł iż od samego czasu swojego poczęcia, był niczym żałośnie narysowany charakter kreskówki Disneya, który nie doczekał się wejścia na ekran zamknięty w niewielkiej aktowej teczce "odrzuconych pomysłów". Jego Ego nie tyle ucierpiało, co przestało istnieć i pewnie w krótce z jego jaźni nie pozostałoby nic, gdyby nie fakt iż

Monstrum o uroku znacznie bardziej piorunującym od Bazyliszka nie zdecydowało zasłonić

ponownie opaską swojego oblicza.

-Nie rób tego nigdy więcej.

Było to ostatnie zdanie wypowiedziane przez Poczwarność, w której to otchłani zniknął cały pałac, gwiazdy i względne poczucie istnienia.

Rozdział III

Brian obudził się o mało nie spadając z piętrowego łóżka. Przywarł kurczliwie do poręczy jakoby zależało od tego jego życie. Niedługo potem dało się słyszeć jego rozpaczliwe jęki, które nie różniły się zbytnio od tych jakie Matki wydają po stracie swoich ukochanych synów lub córek. Fletmistrza nie stać było na powstrzymanie łez ani uspokojenie się. Nie panował już nad sobą. W końcu jeden z mieszkańców tego spokojnego przybytku studenckiego zapalił światło z zniesmaczonym i trywialnym pytaniem na ustach:

- Czego się kurwo drzesz!?

Jednak widząc stan psychiczny człowieka w potrzebie, szybko bo po ponad minutowym namyśle wypełnionym, szturchaniem, monologiem "co ci jest?" i chodzeniem w kółko jak palant, powziął decyzję o zadzwonieniu na pogotowie. Nie było naonczas nikogo innego w mieszkaniu prócz Nich dwóch.

Corwack został zabrany przez ambulans gdzie po wstępnych oględzinach stwierdzono u niego wstrząs mózgu, rozchwianie emocjonalne, uszkodzoną tęczówkę oka, skurcz mięśni utrzymujący się przez bite 2 godziny nim natąpił ich powolne rozluźnienie na tyle by można było podać otumaniające serum dla obłąkańców. Jeżeli wierzyć wykazom rejestrów szpitalnych: niejaki

pacjent z obywatelstwem amerykańskim spędził na oddziale neurologicznym miesiąc. Jego stanu zdrowia był stabilny. Po odstawieniu kroplówki przyjmował regularnie posiłki, często pozostawał w obrębie swojej sali nie wychodząc na korytarz ani nie kontaktując się z pacjentami. Był apatyczny jednak po diagnozie neurologicznej i kilku pytaniom ze strony psychiatry oraz psychologa nie stwierdzono nic poza tym że: umie liczyć, dochodzić do logicznych wniosków, odpowiadać na pytania i że mimo szoku wywołanego nieznanym czynnikiem jest w pełni poczytalny. Jednakże uszkodzoną tęczówką oka musi zająć się sam.

W końcu po owej rekonwalescencji Brian powrócił na uczelnię nieco odmieniony. Przestał przesiadywać w barze, umawiał się regularnie na wizyty u okulisty, niejednokrotnie spóźniał się minutę lub dwie na zajęcia zaś zayptany odpowiadał iż nieco zaspał. Nie było by w tym nic dziwnego gdyby nie fakt iż jego chamstwo i próżna duma została zastąpiona przez apatyczną skromność i bojaźliwość. Żadko widziano go na przerwach natomiast nie opuścił żadnych zajęć praktycznych i raz czy dwa zdarzyło mu się zostać pochwalonym przez samego Pretre.

-No nareszcie to co chciałem usłyszeć. Jest dobrze.

Koledzy z roku nijak się o nim nie wyrażali. Krążyły wprawdzie pogłoski iż Brian zmienił się

bo ktoś zmarł w jego rodzinie ale nawet najlichszy historyk i czytelnik wywnioskowałby, że nie to jest bezpośrednią przyczyną przemiany ucznia. Testy szły Corwackowi tak samo jak większości na drugim roku, których to liczba powoli poczęła znów drastycznie się wykruszać.

Jednakże w zamkniętym i zatajonym umyśle Briana dawała się wyczuć pewna nieokreślona i upodlona pamiętliwość, która kazała mu ćwiczyć więcej i uczyć się więcej. Widoczne było to w jego zachowaniu gdzie nawet po zajęciach zostawszy chwilę, sam na sam próbował operować na najcichszych tonach jakoby w obawie iż mógłby zwrócić na siebie uwagę.

Również zaczął grywać w swoim wciąż wynajmowanym mieszkaniu sprawiając iż współlokatorzy nawet niegustujący w klasycznych brzmieniach, gromadzili się w dużym pokoju wymieniając się

uwagami. Zakończenie solowego pokazu towarzyszyło kameralnemu oklaskowi, na który zdawał się

nie reagować, tylko uśmiechał się półgębkiem składając pospiesznie instrument do futerału. I krótkim komentarzem:

-Dziękuję. - i zamykał się w swoim pokoju, w którym pozostawał póki nie nastał nowy dzień.

Nie golił zarostu przez co poczęto go nazywać jaskiniowcem. Jednak nikt nie mógł zaprzeczyć katowi iż rozwijał swoje umiejętności muzyczne podczas gdy inni swoim wyćwiczonym trybem

polerowali to czego się wyuczyli niczym pacierz albo tabliczka mnożenia. Tak upłynęły kolejne dwa tygodnie aż pewnego dnia znalazł wizytówkę o nie co wymiętych krawędziach, której inskrypcja opatrzona żółtawym inicjałem pośrodku, głosiła:

-"Aliza Alma Weltraum"

Rozdział IV

Adres wizytówki wskazywał skrzyżowanie ulicy Cantin z Watteau (czyt. Watął). Był to ceglany i dość zakurzony budynek, którego wiek, tak samo jak zwietrzałe wino, stanowiło doskonałe świadectwo braku jakiejkolwiek wartości architektonicznej dla przyszłych pokoleń. Numer mieszkania również się zgadzał gdyż figurował w mozolnie nagryzmolonej liście zalaminowanej koło domofonu który jeszcze nie przeszedł rewolucji, która zamieniłaby go w automat z kodem dostępu.

Było około 19-tej, tak więc promienie słońca nie miły nawet okazji dłużej gościć na skroniach muzyka, który już nawet nie z ciekawości ale wiedziony dziwnym przeczuciem i chęcią samorealizacji nacisnął guzik w domofonie.

Świdrujący dźwięk trwał, krótko. Blokada drzwi została zwolniona zaś Brian wkroczył do korytarza który wyłożony miniaturowymi kafelkami na podłodze prowadził do starych i zużytych

drewnianych schodów pnących się ku górnym partiom tej nieco ponurej Wspólnoty Mieszkaniowej.

Akustyka, chłód i nieprzychylna wilgoć dobiegająca z najbardziej sczerniałego tynku jakie mogą wyobrazić ukazać widzącemu, ludzkie oczy przyprawiała Briana mimowolnie o dreszcze.

Głównie dlatego iż był nieco podziębiony a w swoim roztargnieniu zapomniał kupić aspiryny.

Wreszcie gdy znalazł się na drugim piętrze, drzwi oznaczone numerem 5 otworzyły się. Staną w nich przeciętnie lecz schludnie ubrany, wysoki smagły mężczyzna. Jego wyraz twarzy nie zdradzał jednak żadnego zniesmaczenia a jeżeli tak to było ona nader dobrze ukryte.

-Ah. Toż to nasz muzyk. Niech mi tylko pan przypomni imię.

-Brian. Brian Corwack, poznaliśmy się jakiś miesiąc temu...- począł pospiesznie tłumaczyć się przybyły.

-Nie ważne. Zapraszam do środka i przepraszam za dawniejszą cierpkość i brak manier z mojej strony.

-Nic się nie stało...

-Pani Weltraum właśnie wróciła z koncertu. Śmiało, niech pan się wpierw zagrzeje. Listopadowa pora nie sprzyja artystom. Nigdy.

Muzyk przyjaznymi gestami został wprowadzony w korytarz mieszkania gdzie pozostały jego przemoczone buty i płaszcz. Wchodząc do salonu, w którym elementem wystroju były dwa

przygotowane krzesła oraz niedostrzegalny kredens z arsenałem trunków, Briana przywitało ciepłe powietrze oraz słaby odgłos odtwarzanego koncertu Chopinowskiego (Szopenowskiego) w

radju, dobiegającego gdzieś z zakamarków kuchni.

-Napije się pan czegoś?

-Chętnie.

-Na początek radziłbym letnią wodę z dodatkiem aspiryny a potem pomyśli się o jakiejś herbacie. Mam nadzieję że nie będę musiał pana później zbierać z podłogi. Zalecałbym bym

wypicie mleka z miodem i zmielonym czosnkiem ale to najwyżej po zajęciach.

-Poprzestanę na wodzie z aspiryną.

Szklanka wypełniona wodą, w którym znalazła się musująca pastylka, została podana. Teraz wystarczyło tylko czekać, aż zjawi się udzielająca Korepetycji Dama. Po jakiś 10 minutach, inna postać wyłoniła się zza krawędzi drzwi rozmawiając z mężczyzną który nadzwyczaj zestresowany począł się tłumaczyć. Brian nie mógł wyłowić znaczenia słów które prowadzone w obcym języku, zlewały się w nierozpoznawalny bełkot. Rozmowę przerwało ostatnie zdanie kobiety, po którym zapadła cisza zaś wyczekiwana Aliza Weltraum pojawiła się w pokoju przyjmując studenta przyjaznym uśmiechem. Nadal miała na nosie jednak pomarańczowe szkła

które kryły Jej kalectwo.

-Ah. Brian. Miło, że jesteś. Nataniel uprzedził mnie telefonicznie ale niestety zasiedziałam się u znajomego.

-Chciałbym umówić się wstępnie na korepetycje.

- Domyślam się. Ale ścisłe ramy są tutaj względne. Jak już kiedyś wspomniałam. Nich pan przychodzi jak panu wygodnie. A teraz pokaż czego się przez ten czas nauczyłeś.

Brian wyciągnął instrument z futerału. Zadziwiony był ciepłym nastawieniem osoby, którą widzi dopiero drugi raz w życiu. I dlaczego pozwala mu się pojawiać jak Mu wygodnie? Atmosfera była dla niego niezręczna jednak postanowił nieco rozgrzać się.

Po zaprezentowaniu krótkiego pokazu, strojenia się podczas, którego ubolewał w duchu iż nie może dostać jakiegokolwiek pliku z nutami, pani Weltraum przerwała jego występ.

-Zbyt nerwowo, masz zesztywniałe palce. - to powiedziawszy zabrała mu instrument i odłożywszy go na kaloryfer rozsiadła się wygodnie na krześle przekładając od niechcenie prawą rękę przez wysokie oparcie siedziska.

-Ponieważ jesteś tak podenerwowany nie ma zbytniego sensu prowadzić lekcji. Z taką tremu będziesz psuł każdy występ. Masz być skoncentrowany, nie sparaliżowany.

Brian nie odpowiedział. Krytyka zdawała się więcej niż trafną lecz w tym momencie jego jestestwo było niczym niewyklute pisklę w mosiężnej skorupie. Niemożność opanowania nerwów i apatyczne usposobienie dawały o sobie znać w najbardziej nieodpowiednim i niechcianym momencie jaki mógł sobie wyobrazić.

-Przepraszam. Po prostu czuję się beznadziejnie...

-Przepraszam nikogo nie interesuje. Nie jesteś jedynym z ludzi, który ma problem z samym sobą. Jeżeli tylko tyle masz do pokazania to mogłeś równie dobrze tu w ogóle się nie pokazywać. Jest wielu grajków co pokończyli szkoły i robią dziś za stolarzy, kiedy wreszcie dochodzą do wniosku, że mozolne granie na chodniku nie przysparza im ani splendoru, którego tak pożądali, ani tylu pieniędzy jakich by chcieli. Dlatego by uniknąć nieporozumień przejdźmy do setna twojej sytuacji. Jedyne co mnie obchodzi to wyhodowanie kolejnego wirtuoza, który wstąpi na firmamencie wśród tych, z którymi nie mógł nawet się mierzyć.

Cokolwiek trzyma cię w niepewności i zwątpieniu musi być twoją prywatną sytuacją, w którą wnikać nie będę. Zaś co do twojej wady wzroku...

Tu nachyliła się nad nim w milczeniu przybliżając swoje pomarańczowe okulary nie dalej jak na pół długości łokcia.

-Nie powinna ci przeszkadzać w niczym i pozostać jedynie wspomnieniem, które niedługo zniknie z czyjejkolwiek pamięci. Ludzką rzeczą jest bowiem zapominać.

-Więc co zamierzałaby Pani ze mną zrobić? -odparł poirytowany całą sytuacją Brian.

-Zacząć od zera. Jak dojrzały, nie amatorski gówniarz.

Tak mniej więcej wyglądała pierwsza z wizyt Corwacka w domu Kobiety, która zdecydowała uczynić go mistrzem. Zdarzeniu temu przyglądał się z ukrycia jej lojalny pomagier, którego imię jak Pacyfik długi i szeroki, wcale nie brzmiało Nataniel.

Rozdział V

Po pierwszych trzech wizytach, Brian odczuł iż nie tylko jego lekcje są długie ale też niezwykle wyczerpujące. Nauczycielka nie lubiła robić zbyt dużych przerw, przez co po każdej ukończonej lekcji okraszonej rygorystycznymi nakazami, Corwack czuł się jakoby ktoś wysysał z niego całą chęć nawet do powrotu, do swojego mieszkania. Dni nie sbyły już nie tylko ulewne ale i zimne. Choć szron się jeszcze nie pojawił. Ot kolejna bezśnieżna Zima.

Jean Pretre, który niejednokrotnie był świadkiem braku przytomności Briana na zajęciach teoretycznych, nie mógł wyść z podziwu, jak stopniowo i powoli polepszał on nie tylko swoje oceny ale także umiejętności w praktyce. Nauczyciel jednak stronił od pochwał gdyż jak sam kiedyś powiedział podczas lekcji: "Nie ma nic gorszego dla artysty niż pochwała. Czyni go tylko mniej wspaniałym w oczach Euterpe".

Zatem dni mijały I nikt zdawał się nie pamiętać dlaczego i po co, rygorystyczny nauczyciel i drygent kazał pójść kiedyś na jakiś koncert, który prawie każdy olał. Aż do chwili końca roku, który miał się zakończyć napisaniem skromnego egzaminu sprawdzającego wiedzę z całego roku. Jednak Jean Pretre, który był odpowiedzialny za wymyślenie pytań postanowił sprawić

nieco więcej zamieszania.

-Moi drodzy. Dziś jak za pewne wiecie wszyscy z was skrzętnie przygotowywali się i powtarzali do napisania testu z całego roku. Postanowiłem jednak że dziś zamiast testu napiszecie quiz. I będzie to quiz z Koncertu na który poleciłem wam pójść na początku tego roku...

-Co jest...

-Kurwa...

-Pierdziel jebany...

-No i dupa, nie byłem...

Ozwały się ciche szmary niezadowolenia zagłuszony przez okrzyk oburzenia i szum rozmów jakie

wybuchły niczym napalm zrzucony na Wietnamczyków.

-Ale spokój. Pytania będą proste. Przy odrobinie wiedzy ogólnej i znajomości samego spektaklu. Która WIĘKSZOŚĆ olała. Może zdołacie nie tylko zdać ale podwyższyć sobie ocenę końcową. Dla nieszczęśników pozostanie pisać poprawkę...z normalnym testem ale zostanie im obniżona ocena końcowa. Zatem, wybierajcie. A oto pytania...

Szmery niezadowolenia gwałtownie ucichły zaś tysiące rąk poczęło szukać jakichkolwiek kartek A4 lub chociaż A5. Niedługo za tym wszyscy raptownie spisywali swoje imię i nazwisko.

-...wymień: imię i nazwisko dyrygenta, grany spektakl z nazwy i przynajmniej 5 rodzai instrumentów na jakich grano. Dla tych co będą próbowali zmyślać od razu wstawię pały z notatką "ściąganie" i uprzedzam, że sam osobiście byłem na koncercie a moja pamięć jest wciąż świeża.

- świeża jak twoja łysina...-ozwał się szmer w tle lecz nikt nie ważył się nawet zareagować zaś sam nauczyciel udał iż tego nie słyszał. Komentarz wypowiedziany półgębkiem należał do dziewczyny w okularach. Brian patrzył zaś przed siebie z lekkim niedowierzaniem, w którym kołatało się jedno istotne pytanie. "Jakim cudem ten człowiek może pełnić funkcję nauczyciela?". Nie miał żadnego pojęcia o tym jaki był to koncert ani kto był dyrygentem. Sam fakt nieznania tych dwóch czynników skazywał go na ocenę negatywną. Zresztą nawet jakby zachciało mu się ściągać lub wymieniać informacjami to nie miał jakichkolwiek możliwości. Każda z głów uczniowskich patrzyła w kartkę i tylko kartkę. Unieruchomiona niczym w jakimś imadle niepomiernego lęku przed porażką albo wyczekiwania końca owych męczarni by zaraz zacząć rozmyślać nad napisaniem poprawy. Niewielka grupka pięciu uczniów oddała puste kartki i z drwiącymi minami wyszła z sali rozpoczynając ożywioną konwersację już na korytarzu.

-Teraz to korniszon już przesadził...

-Nie pękaj, mamy najlepsze oceny. Napiszemy poprawę i po kłopocie, reszta niech się męczy...

Tylko te dwie zwitki dialogu usłyszała ta część piszących będąca najbliżej drzwi wyjściowych. Tymczasem Pretre, począł chodzić po sali zaznaczając swoje kroki i kreując jeszcze bardziej nieprzyjemną atmosferę. Corwack zaś siedział z pustą kartką na której widniało jedynie Jego imię. Nie było zbytniego sensu silić się na cokolwiek bardziej oryginalnego. Siedział jak trusia z oczami utkwionymi w napisane przez siebie trzy członowe pytanie i zastanawiał się dlaczego jeszcze tutaj siedzi. Na koniec groziła mu jedynie ocena DOBRA więc po sknoceniu tego mógłby liczyć na ocenę dostateczną. Nie chcąc zwrócić uwagi ani spojrzenia wścibskich oczu egzaminatora począł gryzmolić na kartce od niechcenia. W końcu począł ją miąć aż zmielił ją do punktu kulki, którą upuścił na ziemię i czekał.

Jego wzrok padł wreszcie na mównicę i utkwiwszy w jednym nieszczególnym punkcie począł zasklepeiać się pozostawiając małe spektrum wokół którego wszystko stawało się już rozmazane, groteskowe i nierealne. Niczym sen na jawie.

-O, panie Corwack. A co to zasnęliśmy w pół zdania? -spytał Pretro wisząc nad nim niczym sęp nad padliną.

- Nie. Nie chce mi się tego pisać! - odparł Brian spoglądając przelotnie na biurko. I tu przeżył zaskoczenie. NA blacie leżała przed nim niepomięta kartka A4, która powinna w postaci kulki pozostać na ziemi. Była nieco innej barwy niż, ta którą pomiął, gdyż posiadała żółtawe zabarwienie. Nie dostawszy żadnej odpowiedzi w zamian, Nauczyciel wziął chwytliwymi palcami kartkę, odwrócił ją drugą stroną i zastygł jakoby w zamyśle.

-Na korytarz leniu. -syknął, zaś Student z ledwo krytym rozdrażnieniem wymaszerował z sali.

Po pół godzinie rozległ się dzwonek i cała reszta straceńców wytoczyła się z sali niczym bezkształtna masa, która dopiero co nauczyła się pełzać.

-Hej, Brian.

-Hmm?

-Napisałeś cokolwiek?

-Nic a nic. Nie byłem nawet na tym pierdolonym koncercie.

-Niech to szlak. -stwierdził Skrzypek, którego imię zdaje się brzmiało Johan ale nawet sam Corwack nie był tego pewny. Znał go jak prawie wszystkich na roku. Z widzenia. Jego izolacjonizm pozwalał mu jednak na tymczasowe i niezobowiązujące rozmowy, które po jego rychłej choć nieznacznej przemianie charakteru, nie cechowały się drwinami.

-Jak wam poszło? - do niezgrabnie utworzonego dialogu dwóch ludzi dołączyła się Okularnica z

miną która wyrażała zażenowanie swoim położeniem.

-Poszło jak wszystkim. Nic nie napisałem.- odparł Brian i odwróciwszy się na pięcie miał zamiar pójść kupić coś w automacie.

-Nie żartuj. Przecież wysłałam ci maila. - próbowała cięgnąć dialog studentka

-Nie czytałem Evelin. Wczoraj do późna byłem maltretowany przez korepetytorkę

więc nawet nie miałem czasu zajrzeć.

-O...to jednak wziąłeś korepetycje ale na korytarzu jak ci to proponowałam to nie chciałeś!

Brian zatrzymał się i obrócił w Jej kierunku.

-Proszę cię tylko nie...

-Nie, co! Byłam twoją dziewczyną jak wspólnie tu przylecieliśmy. A teraz sądzisz, że nie będę robić tu sceny i odejdę jak gdyby nigdy nic?!

-D-k-ł-a-d-n-i-e. - odparł Brian i począł iść dalej w sobie obranym kierunku.

Evelin Cater. Bo takie nosiła miano zatrzymała się.

-A idź mi kurwa palancie. Co ja sobie będę język strzępić. Buc pierdolony. -wycharczała pozostawiając zacietrzewionych gapiów w ich drwiąco-prześmiewczym zachwycie. Johan nie posiadał się z radości gdyż to on był Jej nowym znaleziskiem, któremu zdecydowała się okazać uczucie. Niestety jego oceny nie były tak piękne jak Ta, za którą chodził więc to iż jeszcze tutaj Jest, zawdzięczał głównie Evelin. Zarówno Ona jak i On byli przygotowani na najgorsze ze strony Pretro, toteż Evelin nawet nie będąc na koncercie, była wstanie odnaleźć i dowiedzieć się co grali i jak grali zaś On nie wysilając się nawet na zerknięcie do internetu zaufał jej informacji bezgranicznie.

Brian podszedł do automatu i wrzuciwszy odpowiednią dawkę monet wybrał zwykłą kawę z dawką mleka i cukru. Wyściełany styrapionową masą kubek z kartonową obwolutą został głucho wypluty w objęcia półkolistego imadła a z skrytego w mroku podajnika poczęłą lecieć czarna,

ożywcza esencja. Kiedy napój gotowy był do wzięcia, muzyk jedynie wyjął biały plastikowy krażek którym zwykle zasklepiało się wieko by nie wylać cennej zawartości...

-O! Witam panie Corwack. -ozwał się męski głos dochodzący gdzieś sponad pułapu główy Briana.

-Jezus...uhh...przestraszył mnie Pan. Już myślałem, że to Dziekan.

-Ha ha! Fakt, zwykle zaskakuję ludzi. -odparł Nataniel dierżąć w dłoni plastikowy kubek z osobliwie różowawym napojem.

-Co pan tu robi?

-Pani Weltraum pyta czy ma pan czas by przyjść za tydzień do Pewnego baru. Chciałaby żeby wziął pan udział w Jej występie.

-Bez przygotowania?

-Zagra pan część solową więc wystarczy, że póści pan nieco wodze fantazji. Mówi że to będzie mały sprawdzian.

-Uważam to za zły pomysł. Poza tym będę musiał pisac poprawę...

-Sprawdzianu? Niech się tym pan nie przejmuje. Napisał pan znakomicie.

W tym momencie Brian zastygł w bezruchu i spojrzał pytająco na Nataniela, który jedynie uśmiechnął się przeraźliwie i nim zdąrzył zaprzeczyć lub spytać o co chodzi, jego rozmówca

objął go ramieniem i począł prowadzić ku wyjściu.

-Oj, Brian, Brian. Przecież sam pamiętasz jak zapisując całą stronę pożółkłej kartki A4 odwróciłeś ją na drugą stronę i czekałeś rysując jakieś bochomazy.

-Skąd...

-Poco pytasz? Czy wypada w ogóle pytać skąd, jak i dlaczego spotkało pana takie szczęście?

Ciesz się, że nie będziesz musiał poprawiać, a narazie to radziłbym się wyspać. To najrosądniejsza rzecz jaką może pan w tej chwili zrobić.

Zakończył mężczyzna i wypiwszy całą zawartość swojego kubka, ostentacyjnie wyrzucił go do najbliższego kosza już na szarym ale zadbanym chodniku tuż przed Uczelnią.

-Tak więc. -odparł wręczając mu ulotkę z dokłądną datą, nazwą i miejscem występu podszedł do swojego eleganckiego pojazdu i pożegnał się słowami - Do zobaczenia i niech skróci pan swój zarost o połowę i chociaż użyje szamponu dzień przed spektaklem. Wygląda pan jakby dopiero co wyszedł z jaskini.

Dźwięk zapalonego silnika rozbrzmiał w uszach przechodniów i szybko wtopiwszy się w naturalny dźwięk miasta przestał kogokolwiek obchodzić. Jedynie Brian wachał się na wykonanie jakiejkolwiek akcji. Nadal miał w uszach to tajemnicze, metaliczne i natrętne

brzmienie które nie dawało mu spokoju. Spojrzał po raz wtóry na wizytówkę miejsca w którym

miało się odbywać owe niecodzienne widowisko. Świeżo wybudowana Filharmonia w Paryżu zaprojektowana przez niejakiego Jeana Nouvela. Znajdująca się w wewnętrznej obwodnicy Paryża.

-Istne szkaradztwo. -stwierdził Corwack patrząc na fotogrfię wydrukowaną na ulotce. Skierował się w kierunku swojego tymczasowego mieszkania z zamiarem odespania za wszystkie czasy.

Nie pytał już siebie, dlaczego dopiero teraz przypomniał sobie, co dokładnie napisał na teście, ani też nie kwestionował lub nie zauważył, że wada wzroku mu już nie doskwiera.

Nieodzwonie zniknęła jako przeszkoda, która doniedawna zmuszała go do bycia jednookim, pozostałą jedynie zatartym wspomnieniem które zdawało się być nie bardziej ważnym wydarzeniem niż sen lub mara, której często nie pamiętamy nawet gdy po wybudzeniu się,

mozolnie próbujemy uświadomić sobie, czego doświadczyliśmy.

Rozdział VI

Na drugi dzień wyniki egzaminu zostały podane zaś Johana trafił jasny szlag:

-Panie profesorze ale jak to? Przecież napisałem jak było?

-Gównoś napisał palancie i gównoś słyszał. Napisałeś mi, Koncert skrzypcowy D-dur Beethovena

a był grany Koncert Potrójny C-dur na krzypce i wiolonczelę, której nawet nie raczyłęś wymienić baranie. Zresztą panna Carter również napisała podobnie i może bym już przymkną oko na tą ewidentną degrengoladę gdyby nie fakt iż, że w ostatniej chwili dyrygent zaniemógł i musiał być zastąpiony przez jakiegoś nieznanego, jegomościa ciemniejszej karnacji...zdaje się, że zwał się...Natello...czy jakoś tak. W każdym razie. To coście oboje napisali to bzdury od których zeszczałby się nawet sam Claudio Abbado.

-Zatem przystąpię do poprawy.

-Proszę bardzo chłopcze. Ale w twoim przypdaku na niewiele się to już zda. Nie zaliczę panu tego roku.

-Napiszę do dziekana.

-O urlop? A pisz se pisz jakby to miało cokolwiek zmienić. Jak to się dzieje, że Alex, Godefroy, Suzanne i Brian zdali na 100% spośród tylu uczniów, z których połowa była na koncercie.

W tym momencie Johan poczuł się jakoby, ktoś rozorał mu kilofem krocze.

-Brian? Brian przecież nic nie napisał. To chyba jakiś żart. Pan go faworyzuje?

-NIKOGO nie FAWORYZUJĘ cepie i panna Carter powinna to najlepiej wiedzieć. Brian wykazał się nie tylko znajomością granego spektaklu ale również wypisał wszystkie instrumenty jakie składały się na ów prześwietny występ i wirtuozerię tego niecodziennego Dyrygenta...

-...naprawdę zachodzę w głowę skąd się ów Natello pojawił i dał popis nie tylko swojego taktu i wyczucia...ale...no właśnie doświadczenia, a wyglądał dość młodo...gdzieś go już chyba widziałem...ale nie mogę...- Jean Pretre przyłapał się na swoim cichym monologu i popatrzył pobierznie po sylwetce Johana którego tragedia wręcz wylewała się z przekrwionych oczu.

-Co Pan tak stoi? Niech pan idzie, reszta czeka.

Młodzian bez słowa odwrócił się i niczym wicher, opuścił salę wykładową zostawiając Evelin z pytaniem: "Jak ci poszło?" -bez odpowiedzi.

-Jebany Brian. -powtarzał niczym w amoku idąc zapamiętale przez salę aż do toalety gdzie schłodził nieco swój temperament wodą kryjąc w tym momencie niebywałą rozpacz. Wiedział iż to koniec jego jakiejkolwiek kariery tutaj. Zawalił bowiem nie tylko Instrumentalistykę.

- no cóż...ha ha ha...wygląda na to że nie miałem szans. He he he. Ale wiesz co Brian? Ty też nie będziesz miał.

Jego złowróżbę poprzedziło rozbicie lustra, wyrwaną od kabiny, rozklekotaną klamką którą ktoś pozostawił na brzegu zlewu w nadzieji, że woźny się nią zainteresuje.

Tymczasem Brian przyszedłwszy znacznie wcześniej od reszty w gmachy Uniwersytetu i uzupełniwszy swój indeks, trenował teraz w pocie czoła w swoim zaciszu, zachodząc w głowę jak ma wyglądać jego występ solowy. Wspólokatorzy już przywykli do jego występów lecz nie byli obecni w pomieszczeniu gdy jego gra ponownie rozbrzmiała. Pewnie dlatego iż jedni zapijali robala w okolicznych barach świętując sukces, a drudzy załatwiali sprawy na swoich inszych kierunkach, które zdecydowali się zgłębiać.

Fortuna jednak nie sprzyjała fleciście gdyż oto ku jego stronie zmierzał Johan. A był dość blisko. Powodem dla którego znał miejsce zamieszkania Corwacka był fakt iż Evelin prowadziła

swego rodzaju dziennik w którym zdarzyło jej się napomknąć o adresie zamieszkania Jej i Corwacka gdy jeszcze ze sobą byli. To co dziewczyna pozostawiła jako zwykłą przeszłość miłości i zawodów na papierze, w rękach mściwego germanina stanowiło wręcz podstawę do odebrania swego domniemanego zadość uczynienia.

Nienawistny młodzian nie był pewien co sam zamierza zrobić, jego pamiętliwość kazała mu koloryzować najbardziej chamskie wyczyny i przeszłość Briana, których Ten nawet nie starałby się zaprzeczać. W jego kieszeni od spodni, spoczywał ściskany ze złości sprężynowiec. Pamiątka po dziadku i od dziadka, którą otrzymał w wieku 12 lat. Mijał teraz restaurację:

Chez Leon by po ponad półgodzinnym marszu skręcić w ulicę Dulong szukając pazernie zapamiętanego numerka.

Poszukiwacz wdarł się w końcu do budynku i idąc po drewnianych schodach ku górze dotarł na piętro zaś dwrzi, zza których dochodziła zawadiacka solówka Briana wręcz prosiły się by zapukła w nie czule ręka, zaś język oznajmił iż "sanepid" albo "sąsiedzi narzekają na hałasy". Tak czy inaczej Johan już postanowił że jeden znich zniknie z życiorysu Evelin Carter, premanentnie. Jego psychodelicznie romantyczny zamiar, pewnie ujrzał by światło dzienne gdyby nie fakt iż przykuło to czyjeś niepowołane oko.

Z chwilą gdy ramię młodziana uchyliło drzwi które okazały się nawet nie być zamknięte na klucz, ni zamek...potworan i nienaturalna siła wykręciła je w tył. Zaskoczony Johan próbował krzyknąć lecz jego głos zamarł, skutecznie dławiony przez czyjąć rękę opatuloną w czarną skórzaną rękawicę. Napastnik był silny i nawet liczne razy zadawane łokciem drugiej ręki nie przyniosły efektu. Nieszczęśnik znajdował się jakoby w splocie założonym przez samego zapaśnika który powoli, począł zabierać się do skręcania mu karku. Johan sięgnął do kieszeni

od spodni lecz nie znalazł tam swej broni która pomogłaby mu się gronić. Wtedy zaś usłyszał nienaturalne i wręcz niespotykane słowa które pomimo iż brzmiały obco w jakimkolwiek języku mu znanym, zawierały prosty, ochydny i groteskowy przekaz tego co za chwilę miało się stać.

-Romantyk. A myślałem iż wasze ochydne pogłowie już nigdy się nie odrodzi. Jestem całkiem kontent z takiego obrotu spraw. Może w Niemczech rzeczywiście zniewieścieli już na tyle, że nawet moi Poplecznicy nie będą mieli problemu by tam się rozplenić. Zrozum Johanie, że może nawet zrobiłbym z Ciebie i Benedykta ale słowo mojej Pani jest rozkazem, które bezwględnie muszę spełnić. W końcu. Czego to się nie robi dla Rodzica...?

Mówiąc to. Napastnik sprawnie i z morederczą sprawnością anatoma skręcił kark niedoszłego kryminalisty. Krew buchnęła nieszczęśnikowi z gardła i wyleciałaby nosem gdyby nie zmieżwiona chusta, jaka w porę przyłożona, zebrała nieznaczny nadmiar niepotrzebnych dowodów. Występ solowy Briana ucichł lecz ani Napastnika ani ciała jego ofiary już tam nie było.

"Nataniel" zniósł ciało do samego parteru. Odnalazłwszy wykupioną wcześniej czarną folię na śmieci, zapakował w nią niewygodny bagaż i ulokował w bagażniku Bentleya, kiedy to absolutnie nikt nie przechodził w jego pobliżu.

-Ah...Johanie, kochasiu. Świat nie potrzebuje już ckliwych durni którzy psują jedynie opowieści i czynią je banałami z których znane są najbardziej żałosne romansidłą o kriopijcach. -podją sam z siebie Nataniel gdy już zapalił silnik i odjechał z parkingu- czy wiesz, że jest to już moja 40 tysięczna udana zbrodnia? Niebywałe jest ile gówna a seryjnych zabójcach i zwyrodnialcach się słyszy. Jakim cudem Kuba Rozprówacz w ogóle stał się sławny zabijając jedynie 5 kobiet? Jakim cudem źle nakreślone postacie w krókometrażowych opowiadaniach są tak niepojecie puste iż jedynym usprawiedliwieniem ich istnienia jest niedorozwój dziecięcego mózgu autora? Heh...mógłbym zwodzić całe nacje i budować je w imperia pod moim władaniem. Mógłbym pożreć jaźnie legionów spartan i zmielić ich świadomość do poziomu tchórzliwych proszalnych dziadów. Nie ważne czy byłbyś pół-bogiem, supermanem, świadomym szwędaczem, ghulem czy najczystszym z wampirów, czy nawet jebanie oświeconym Donaldem Trumpem. Jeżeli wejdziesz mi w drogę lub taka będzie wola moich zafajdanych Krewnych, dopadnę Cię. Bowiem jestem Pełznącą Masą Chaosu z jaką żadne podupadłe ścierwo nawet nie powinno myśleć by wystawiać mnie na próbę...ahhh...przepraszam, napięty grafik

mam dziś i po prostu nie miałem humoru na skręcani ci karku. Wolałbym Cię osobiście oskórować na żywca i wypisać sprejem kilka cytatów z Koranu na pobliskich ścianach ale poczyna mnie to już nudzić. Zresztą, co to za maniery żeby Dżihadyści wysadzali się na zebraniu tuż przed zaplanowanym atakiem. Tych ludzi już dostatecznie pojebało by przestali przestrzegać zasad postępowania z swoimi kamizelkami. A liczyłem na takie soczyste wiadomości ze świata.

Monolog tej wyzutej i niespokrewnionej z człowiekiem istoty mógłby trwać jeszcze długo lecz jak każda przemowa, długa czy mała musi w końcu ucichnąć. Toteż nad ranem w piątek, ciało Johana znaleziono w Sekwanie. Niemalże 112 kilometrów od samego Paryża dokładnie w Port Morin. Zwłoki były nagie i ogołocone ze skóry, której mimo wysiłków funkcjonariuszy, nie znaleziono w żadnym śmietniku Paryskim, ani w żadnej Spalarni lub palenisku jakie wygodne byłoby w pozbyciu się dowodów. Ofiara miała złamany kark i brak jakichkolwiek śladów jakie mogłyby świadczyć iż była związana. Jednakże nie tutaj kończy się nasza historia, dlatego też należy opisać chwilę w przeddzień wyznaczonego Spotkania pani Weltraum z Brianem a także opisać

sam koncert.

Rozdział 7

Brian nie zauważył iż nie zamknął drzwi. Toteż uczynił to gdy skończył grać, dostrzegł iż były uchylone. Na korytarzu nie zauważył nic podejrzanego toteż zamknąwszy je starannie udał się coś zjeść. Wziął ze sobą mały notes, w którym bazgrał sporadycznie najważniejsze informacje i to tylko dlatego iż jego Fiance, zaraziła go zwyczajem prowadzenia dziennika.

Corwack z reguły już do niej nic nie czuł. Nie pasowali do siebie, uczucie się wypaliło a

poza tym miała teraz swojego Johana, za którym teraz będzie musiała się nachodzić by coś z niego urosło. Tak też Corwack myślał, gdy siedząc w restauracji Chez Leon zobaczył przez szybę zatroskaną twarz Evelin Carter. Zdziwił się nieco i odwrócił głowę udając, że ma ponad miarę w wysokim poważaniu jej troski, które się go nie tyczyły.

-Brian? Widziałeś Johana? -spytała Evelin przysiadając się naprzeciw Niego gdy ten kończył jeść deser jakim było srednich rozmiarów Tiramisu.

-Nie. Niby czemu miałbym się z nim spotykać?

-Głupek wyrwał mi kartkę z dziennika.

-Łoł. A co go tak zdenerwowało?

-Nie zdał u Pretro.

-To poprawi. Co za problem?

-Sęk w tym, że go wywalili.

-Aha...więc nie poprawi.

-Na pewno nie odwiedził Ciebie?

-Nie. Nikogo prócz Ciebie nie spotkałem. Jakby ktokolwiek postanowił mnie odwiedzić to bym wiedział.

-Eeee....co ja mam niby zrobić?

-Nie wiem. Nie mam pojęcia i nie chcę Cię widzieć.

-Wal się. Nie wiesz co potrafi Johan gdy mu odpierniczy.

-Jakby mnie to miało interesować. Twój chuj więc go żuj.

Evelin podniosła się i z siedzenia wymaszerowała z pomieszczenia. Jakież to szczęście iż większość klientów była rodzimymi paryżanami nie lubującymi się w natrętnym języku Angielskim, toteż nie doświadczyli oni konsternacji i zniesmaczenia jakie kazały Evelin Carter opuścić to miejsce. Był to istatni dzień i moment w którym Brian widział ją na własne oczy. Nie roztrząsał tego czego się dopuściła za jego plecami nim go rzuciła, a Ona pomijała milczeniem to jak oschłym i bezuczuciowym zachowaniem potrafił się wykazać wobec niej.

I nadszedł upragniony dzień koncertu, w którym Corwack mógł uczestniczyć. Paryska Filharmonia prezentowała się niemal szkaradnie. Niekonwencjonalne kształty, zaprzeczenie jakiejkolwiek symetrii, wielka metalowa, opływowa i przysadzista bulwa rozsadzająca trzeliste grzbiety dachowe, okraszona obleśną chropowatością oraz pokraczne monumentalne lecz nieumiejętnie rozmieszczone monstrualne schody zwężające swą długość ku ziemi, nadawały niemożebny budynkowi niemożebny do zdzierżenia widok. Nataniel wysiadł z samochodu i zamknąwszy swój wyperfumowany do granic absurdu wechikuł.

-I jak Brian? Lekka trema przed występem?

-E...nieinaczej.

-Trapi Cię coś?

-Niee...

-Tylko mi nie mów że dziewczyna Cię żuciła.

-To było już dawno i nieprawda. Nic już do niej nie czuję. Nie po tym co odpierniczyła...pff...kobiety.

-Wiesz...hmm...niektórych rzeczy nie przeskoczysz ale pamiętaj. Tego kwiatu jest półświatu.

Nie będę się chwalić. Miałem w swoim nastoletnim życiu 3 kobiety.

-No proszę.

-A teraz muszę dwóm płacić alimenty.

-A co z trzecią?

-Grzech młodości. A w ogóle to się nie interesuj. Choć! Przywitamy się, zagrzejemy się nie będziem tu mrozić swoich tyłków.

Wszedłwszy do wnętrza przywitali się z recepcją i zostawili zbędne odzienie w portierni. Aliza Weltraum czekała na nich. Nikt nie zapomniał o przywdzianiu stosownych na tą porę ubrań. Na szczęście smokingi nie były wymagane. Garnitury starczały aż nadto zaś Pani Weltraum nie posiadała się z radości gdy Nataniel wręczył jej podłużne pudełko, w ktorej spoczywał nieodkryty upominek.

Przestronna aula stała otworem a w niej. Poczet skrzypków, wiolonczelistów i dość nadzwyczajna ilość flecistów. Jednak wyróżniało się wśród nich wszystkich jedno zachowanie. Nie stroili instrumentów. Nie przymierzali się do muskania strun by rozruszać palce. Stali, wymieniali się spostrzeżeniami, to prawda ale były to rozmowy tak ciche, odosobnione i niedostępne iż możnabyłoby przysiądz iż byli zahukani bądź zniewoleni przez samą obecność czegoś lub kogoś.

-Jest tu sąsiednia sala, wyciszona, idealna by się przygotować Pani Weltraum. -począł swój wywód Nataniel lecz spojrzawszy w głąb jej okularów pojął iż słuchacz nie życzy sobie straty czasu na jego oratorskie wyczyny. Toteż wycofawszy się na bezpieczną odległość poszedł w kierunku grupki zgromadzonych muzyków oczekujących go cierpliwie.

Po przejściu paru metrów, Brian znalazł się w wyciszonej sali, gdzie Jego korepetytorka

wypakowywała otrzymany podarek. Instrument prezentował się prosto w swojej formie. Ot drewniany flet, który równie dobrze możnaby nazwać piszczałką ukształtowany na planie wąskiego deltoidu o dwóch skrajnych, ściętych wierzchołkach. Dodatkowo ów dziwaczny twór miał zamontowane u swej stopki rząd czterech klap. które w jakiś nieokiełznany sposób miałyby czynić ten instrument bardziej pomocnym.

-Czegoś takiego nie widziałem.

-I nie uświadczysz zbyt często.

-Wolno mi spytać jak miałbym przynajmniej zacząć swoją część solową?

-Mam wrażenie że dość już ćwiczyłeś. Poza tym. Niekiedy to włąśnie spontaniczność decyduje o niezwykłości.

-Tak ale zapewne parę osób zjawi się na tym koncercie. Nie chciałbym by przez moje niedopatrzenie ucierpiało przedstawienie.

Rozmówczyni uśmiechnęła się lekko:

-Pamiętaj. Dla występującego nie liczy się tłum, który go otacza lecz sam fakt, że gra. Czerp przyjemność z gry i nie zadawaj niepotrzebnych pytań: "a co jak nie pójdzie?" To największy pochłaniacz czasu, na który nam nie wolno go zużywać. Jeżeli jednak tak się tym frasujesz to zacznij od swojego ulubionego motywu i wyjdź poza jego ramy. A gdy już skończymy wpiszesz się do Mojej księgi gości i zobaczymy co będzie dalej...

-Uff...nie pomaga mi Pani.

-Oto cały plik, który będzie grany. My gramy od połowy i ciągniemy aż do końca.

-Czuję się gorzej niż na maturze.

-Rozgrzej się. Zacznijmy od tego co przerabialiśmy na ostatniej korepetycji. Ja zacznę, ty dokończysz. Znasz już schemat...

Sale wypełniły się gęsto nietypową i osobliwą widownią. Wszelkie rozmowy i szmery na wielkiej auli powoli przycichły zaś muzycy na czele z Panią Weltraum i jej asysty pod postacią Briana, weszli na drewniany piedestał. Zaczęło się leniwie, cicho, wręcz niedostrzegalnie. Nie było drygenta. Każdy grał jakoby znał swój czas i chwilę na pamięć.

Publika skąpana była w nieprzyzwoicie skąpym oświetleniu, żeby nie powiedzieć kompletnej czerni i mroku. Nie ułatwiał też sytuacji fakt iż sklepienie oświetlało jasnym strumieniem światła jedynie występujących doskonale maskując przed ludzkimi oczyma wizerunek nastroju na sali.

Brian stał nieco osłupiały wolno zmieniając ciężar z lewej na prawą. Spektakl zbliżył się szybko dopołowy zaś Corwack już usłyszał pieśń którą rozbrzmiał, niepozorny, czarny flet mistrzyni. Dźwięk łagodny i miękki lecz zmienny a zarazem dynamiczny. Wyważony. Stonowany.

I w końcu Corwack rozpoczął swoją pieśń. Brzmiał dość doniośle lecz z rozwagą, nieco wyprzedzając nadane tempo lecz prędko pojął istotę swej uwertury, zmieniając ją na równie

opanowaną. Wszelkie instrumentysmyczkowe zaprzestały swojej czynności zaś do gry poczęły włączać się inni fleciści, czyniąc muzyczny podkład, niczym tło lecz nie ważąc się zagłuszać

ani o oktawę tych, którzy prowadzili ten występ. Znienacka gra Alizy Weltraum i Briana stała się bardziej żywa wkraczająca w bardziej szybki, brutalny i nieprzewidziany świat muz, o którym nie śniło się nawet Aramowi Chaczaturiamowi. Denamika połaczona z piekielną sprawnością obojga fletmistrzy wprawiała w niemy podziw i bezsprzecznie czyniła Oboje wirtuozami. Aż część solowa się skończyła zaś reszta grajków jedynie pragnęła zakończyć występ spokojnymi usypiającymi tonami.

I tu stało się coś nietypowego. Gdy widownia powstała zaś wszystkie instrumenty ucichły Brin zdecydował się na ruch beszczelny i ucinając brawa jazgotliwym piskiem, wyprowadził swoją część solową, przywodzącą na myśl nieokreśloną lecz bogatą i sprytnie zawart barwę jazzu.

Jego brawura która nie zmusiłaby nikogo o marsowej minie do podjęcia nawet chwilowej dywagacji zyskała zaciekawienie jednego wykonawcy toteż Corwack usłyszał jak Fletmistrzyni

wykonuje respons w kierunku ucznia ciągnąc swoją intonację lecz prócz wychodząc nieco dalej w swej fantazji w bardziej żmudne i trudne do opanowania dźwięki. Widząc to Brian nieco przyspieszył a pozostawiwszy Nauczycielkę w tyle do czasu gdy nie usłyszał znowu owego dźwięku. Dźwięku, który słuszany mógłby kruszyć skały i topić diament.

Metaliczny dźwięk, który ludzi średniowecza doprowadziłby do trwogi, właściwy jedynie współczesnym gitarom elektrycznym, a jednoczesnie zupełnie niepodobny do czegokolwiek znanego i wykraczający poza doznania estetyczne. Natarczliwy nie podobny do przeraźliwego pisku lecz bardziej do dźwięcznego gardłowego basu, który jest wstanie zmienić się w zawodzącą jękliwą kakofonię rzęrzenia, zdolny przerazić zachwycić, zniewolić swoją potęgą,

dzikością czy zwykłą egzotyką, przed, którą ugiłą by się w niepomiernym zachwycie sam Jimi Hendrix.

Brian przestał grać gdyż w danym momencie jego piskliwie rezonujący instrument wypadł mu z rąk zaś z jego nozdrzy poleciała strożka krwi. O dziwo dźwięk nie ranił jego uszu, a wręcz wydawał się niesłychanie interesujący czego nie można było powiedzieć o narastającym bólu głowy, który odbierał mu świadomość i nastała nagle cisza, która natychmiast została rozerwana przez huk oklasków widowni. Owacje okazały się być niczym w porównaniu z występem jego Mistrzyni, której postanowił zaimpnować. Fletmistrz zadarł głowę w górę patrząc na widownię i aż zmorciło go to co zobaczył. Z półmroku przygasłych lamp, wszyscy ubrani byli w długie, obleśnie, żółtawo-złote szaty. Każdy z widzów nosił na sobie białą maskę z których spozierała para przerażonych, szaleńczych oczu zaś nakrycia głowy stanowiły kaptury które wnosząc się na kształt iglicy na długość łokcia ku górze, starczały i drżały w rytmicznej kanonadzie oklasków.

-Co...to jest....? -wysapał ledwo świadomy tego co się dzieje Brian patrząc w kierunku Alizy Weltraum, która poprawiała właśnie okulary na nosie. Wtedy to dostrzegł Jej przenikliwy wzrok dobiegający zza pomarańczowych refleksów. Był to dokładnie ten sam wzrok, który ujrzał w pewnym śnie. Wzrok, który zaledwie skryty w cieniu, kosztował go mentalny paraliż. Spojrzenie, które mogło należeć nie do Diabła ani Boga lecz czegoś o wiele groźniejszego, nieopisanego i o wiele bardziej napełniającego trwogą, niżeli powolna śmierć lub wieczne męki. Były to bowiem oczy Śniącego dla którego on sam i my wszyscy, jesteśmy jedynie wytworami wyobraźni. Spotkanie takiej istoty byłoby naprawdę niezwykłe i rozczarowujące zarazem. Ponieważ w jednej chwili, jak Brian, pojęlibyśmy, że jesteśmy nie mniej ważni od wyleczonej wady wzroku, o której zdążyliśmy już zapomnieć.

Epilog

Nikt już nigdy nie słyszał o Brianie Corwacku ani o Alize Weltraum. Rodzice śmiertelnika do dziś nie mogą pogodzić się z tym iż ich syn zaginął. Co się zaś tyczy pomagiera Mistrzyni, nadal jej służy i zwodzi ludzi ku swojemu upodobaniu, póty ludzkość istnieje. Zaś ty czytelniku, wiedz tylko tyle, żeby nie grać zbytnio we śnie na instrumentach dętych. "Komuś" może spodobać się twoja muzyka, a niewolnikiem koszmaru stać się bardzo łatwo. Zwłaszcza takiego, który jest rzeczywistością.

[The End]

Oznacz jako: przeczytane ulubione chcę przeczytać

Komentarze

Zaloguj się, aby dodać komentarz.

Inne od tego autora

Archiwum

Najnowsze i warte uwagi

Artykuły i recenzje