Historia

Zgroza pod Czerwoną Porcelaną

nieprawicz 1 7 lat temu 987 odsłon Czas czytania: ~47 minut

Prolog

Była 2-ga w nocy. Korytarz szpitalny wypełnił jęk przerażenia. Pacjent na oddziale neurologicznym właśnie wybudził się ze snu. Zaraz potem rozległ się krzyk pielęgniarki. Po paru chwilach światła na korytarzu zostały ponownie zapalone. Rozległa się krzątanina na korytarzu, która zwiastowała reszcie pacjentów nieprzespaną noc.

Doktor Piotr Kornawski przyjechał pod drzwi szpitala 30 minut później. Zmieniwszy jedynie obuwie kazał się prowadzić do pacjenta, którego diagnoza już została wpisana do książki lekarskiej jako najbardziej nietypowa i relatywnie niegroźna choroba. Z punktu widzenia zdrowia fizycznego nie psychicznego.

-Doktorze.

-Znowu to samo?

-Tak.

-Nie podawajcie mu już niczego. To nie wariatkowo tylko oddział neurologiczny.

Neurolog wkroczył do zapalonej sali, w której to znajdował się nieszczęśnik. Spocony w fioletowo granatowej piżamie pacjent z panicznym wzrokiem tępo utkwionym w jednym miejscu na suficie dyszał mozolnie ściskając ręką dłoń pielęgniarki, która na próżno próbowała się wyswobodzić z jego żelaznego uścisku.

- Panie Dymski! - podniósł głos lekarz zaś przerażony młodzieniec zwrócił wzrok w jego stronę. Puścił w końcu dłoń pielęgniarki która objęła je jakoby co najmniej było złamane. Na szczęście prócz siniaka i nabrzmiałej kończyny nie doszło do niczego poważnego.

Co nie można było powiedzieć o podenerwowaniu świeżej pracowniczki szpitala.

-Pierdolę... nie będę w tym pomieszczeniu zmieniać kroplówki.

Drzwi zamknęły się zaś dwóch innych pielęgniarzy zostało powstrzymanych przed próbą podania pacjentowi kolejnej dawki leku która niczego by nie rozwiązałą poza jego otumanieniem.

-Widzę panie Kazimierzu że znowu pan skutecznie nas zaskoczył. Jak się pan czuje?

-K...kiedy to jest? Jak długo spałem?

-Niech pan się nieco rozluźni za chwilę wpadnie tu psycholog. Pogadamy na spokojnie.

-Znowu miałem ten sen. Czerwona porcelana...

-Znowu pańska Zgroza Pośród Czerwonej Porcelany?

-Tak...

-I to upoważnia pana do łapania się pierwszej lepszej rzeczy po wybudzeniu się?

-Przepraszam ja...ja nie mogę, nie chcę już spać.

-Wszyscy to już wiemy ale jeżeli będzie urządzać pan takie ekscesy to będzie musiał pan być przetrzymywany już na oddziale psychiatrycznym. Przytwierdzony pasami. A tam z problemami radzą sobie krótko i szybko. Zdaje sobie Pan sprawę, że przy tak nietypowym schorzeniu jakie ma pan, leki uspokajające, relaksanty mogą nieodwracalnie zmienić pańską psychikę? Znam paru pacjentów o których opowiadał mi dr. Przybylski, z których poprzez nadużycia leków zrobiono wariatów, którzy nawet nie potrafią dzisiaj wiosłować łyżką na stołówce.

-Cóż. Nie wyjdę stąd już chyba nigdy...Jadę już tylko na kroplówce...który mamy dzisiaj?

-Jest 20 października 2016 roku.

-Ledwo pamiętam wczorajszy dzień. Czy poznałem na korytarzu jakiegoś pacjenta? To był chyba ktoś nowy...

-Jak długo trwał tym razem sen z Pańskiej perspektywy?

-...wydaje mi się, że przynajmniej miesiąc. Przynajmniej tak to odczuwałem.

-Miesiąc to już tu pan leży. Poza tym jak niby mierzy pan czas we śnie? Przeczuciem? Zegarami?

-Pfff...uśmiałby się pan. Ilością kropel spadających z wazy... Każda kropla 1 sekunda.

-Aha. A ile kropel naliczył pan?

-2 miliony 592 tysiące 647...

-I chciało się panu liczyć?

-Jak nie mógłby pan się poruszyć tylko patrzeć przed siebie też by pan zaczął je liczyć.

W krótce zjawił się Pietrasiński. Zaufany przyjaciel rodziców Dymskiego z którymi Syn już od dawna nie mógł utrzymywać kontaktów.

-Widzę panie Kazimierzu, że znów się pan obudził. -odparł lakonicznie trzymając dość niecienki plik z chorobą pacjenta plus osobiste notatki. Po krótkiej rozmowie z Neurologiem.

Lekarz pozostawił Pacjenta sam na sam z Psychologiem. W pokoju obok czekał na niego gotowy wymaz EEG nakreślony przez Elektroencefalograf. Cały 12 godzinny wymaz, który nijak nie pasował do normalnego wykresu fal jakie posiada pacjent nawet cierpiący na bezsenność.

Pospulskiego już nie zdumiewała chaotyczność linii kreślonych na cyfrowym papierze. Nie był to też żaden błąd ani usterka maszyny, która była nowa i jakby się to ujęło: "niemieckiej jakości".

Fazy snu w ogóle nie dało się rozpoznać. Zupełnie jakby pacjent przez cały czas był w stanie napięcia emocjonalnego. Fazy Rem w ogóle jakoby nie było a przynajmniej wstępne oględziny wykresów nie umożliwiały rozpoznanie jej charakterystycznych cech. Później z klei następowało coś w rodzaju stanu jakoby pacjent był w padaczce ale jak już się Pospulski nieraz przekonał, nie było to właśnie to zaburzenie napadowe. Pacjent spał wtedy jak kamień miast szamotać się jak ryba wyrzucona na suchy brzeg. Aparatura mierząca puls również nie wykazywała wtedy niczego co zagrażałoby jego zdrowiu. Poza falami mózgowymi. No i oczywiście pozostawał największy dziw nad dziwy. Faza mająca miejsce zawsze 5 sekund przed każdym wybudzeniem pacjenta, charakteryzująca się zgodnym zanikiem wszystkich fal do niemalże ciągłej, niezmiennej linii, która trwała z początku pół sekundy. Dziś natomiast urosła do 3,5

sekund. Wyglądało to jakoby tuż przed wybudzeniem się pacjent umierał lub przeżywał jakiś stan inkubacji lub śmierci klinicznej, po czym wybudzał się uciekając w ostatniej chwili szponom śmierci.

Rozmowa z psychologiem trwała. Neonowe blade światło lampy rozpostarte nad Kazimierzem Dymskim, dawnym studencie leśnictwa z nienajgorszą karierą przed sobą którego egzystencja

została skrócona do błagalnej prośby o napicie się wody podczas gdy od dawna podawaniu mu już tylko kroplówkę. Jego wychudła i wymizerniała twarz opatulona byłą pomierzwionymi i rozczochranymi włosami, których jeszcze nie zdecydowano się mu obciąć. 24-latek wyglądał szkaradnie i w zadumę mógł wprawiać fakt, że był jeszcze w stanie poruszać kończynami.

-Wody...napiłbym się wody...

-Pielęgniarki cię regularnie odwiedzają? Poproś byś chociaż mógł umyć twarz. Wyglądasz koszmarnie.

-Co Pan nie powie..mmm...Mam dość bycia karmiony kroplówką. Chcę coś zjeść, a zamiast tego muszę wpierniczać jakieś leki, które gówno dają...już wolałbym eutanazję...

-Zamiast uciekać od problemu skupmy się na nim. Opowiedz mi o swoim śnie. Czy coś się zmieniło?

-Nie...chyba nie. Nadal...

-Czerwona porcelana?

-Nie. To co pod nią jest...to co pod nią jest...pomiędzy jej fragmentami...to coś jest większe...patrzy na mnie...choć tego nie widzę dokładnie...

-Masz może jakieś sugestie dlaczego nie możesz tego zobaczyć albo co to jest?

-Pan chyba żartuje...w życiu nie chciałbym na to spojrzeć. Ani na to ani na rozbitą porcelanę.

-Czy pamiętasz jakieś detale? Może porcelana ma jakieś wzory...

-Nie pamiętam. Pamiętam tyko jej krwistą barwę. Nic więcej. I...

-Tak?

-Małą czarną figurkę.

-To coś nowego. Jak wyglądała?

-Ohydnie...ohydnie w jakiegokolwiek tego słowa znaczeniu.

-Yhm...pamięta pan coś jeszcze...

-Nie... Nic poza krzykiem pielęgniarki...

Po powierzchownym zbadaniu Dymskiego, psycholog pożegnał się z nim. Na nieboskłonie poczęło już jaśnieć. Pacjent jednak ani myślał zasypiać. Jego podkrążone oczy, w których nie tliła się już niemalże iskra życia czekały aż tarcza Heliosa pocznie wspinać się ponad horyzont

pogrążonej w sennie niebieskim kolorze scenerii.

-Chhhhhciałbyś stąd wyyyyjść?

Rozdział I

Nie minęło wiele czasu nim niejaki Kazimierz Dymski został przetransportowany na oddział psychiatryczny. Niepodawanuo mu już żadnych leków z obawy o pogorszenie jego stanu zdrowia.

Jego czas snu znacznie się wydłużył za to momenty, w których się budził, charakteryzowały się nieopisanym przerażeniem zarówno dla Niego jak i wśród personelu. Jego osobowość również uległa zmianie jednak w odróżnieniu od reszty pacjentów nie posiadał napadów schizofreni ani stanów lękowych kiedy już się wybudził. Jego czas bycia przytomnym ograniczał się do 9 godzin. I przynajmniej na razie, ten limit nie zamieżał topnieć. Pacjent nie wykazywał agresji wobec innych ani wrogiego nastawienia, dlatego też pozwalano mu opuszczać łóżko i chodzić po korytarzu tak jak miało to miejsce na oddziale neurologicznym. Minimalny ruch zapobiegł pojawieniu się ewentualnych odleżyn i konieczności przyjmowania leków, które by im zapobiegały. Próbowano odstawić kroplówkę nakłaniając pacjenta do sporzywania pokarmów płynnych lecz jego organizm zwracał zawartość. Pewnego dnia Dymski poprosił o ołówek i blok papieru. Zdziwiony tym zachowaniem psycholog ośrodka postanowił zobaczyć pacjenta poza regularnymi wizytami z jakich przyjmował tutejszych pacjentów, którzy byli zdolni składać więcej niż 2 słowa na krzyż.

-Dzień dobry. -odparł Kobylewski wstępując cichcem do sali, w której przebywał rysujący z niemałym wysiłkiem pacjent, nie palący się zbytnio do zbyt długiej konwersacji- Znowu pada deszcz, koszmarna pogoda.

-To mało istotne.

-hmm...co pan rysuje.

-to co nie daje mi spokoju kiedy śpię

-Przyznam że widziałem się z Pietrasińskim tylko raz. Generalnie nie powinienem tego mówić.

Ale powiem. Jest źle. Jeżeli ten stan rzeczy się nie zatrzyma to czeka pana śpiączka.

-Tyle to domyślam się sam... Najgorsze jest to, że nie pamiętam tego co robiłem zanim zasnąłem ani nawet pańskiego nazwiska...chociaż wydaje mi się, że zamieniłem z panem zdanie więcej niż raz...

-To nasza 12-ta rozmowa.

-No pięknie. Nie wiedziałem, że jest ze mną aż tak źle. -odparł Dymski, odkładając szkic wraz z ołówkiem na metalowy kredens pokryty białą farbą, która gdzie niegdzie poodpryskiwała.

-Ma pan jakiś znajomych? Dziewczynę? Kogokolwiek kto mógłby Pana odwiedzić skoro nie chce

się pan widzieć z rodzicami.

-Nie. Nie potrzeba mi nikogo takiego.

-Nie zmienił się Pan od początku swojego pobytu tutaj. Co takiego jest w samotności, że tak

bardzo chce pan w niej zostać? Człowiek jest stworzeniem stadnym, nie lubi samotności.

-Będąc samotnym wiem jedną pożyteczną rzecz. Nie muszę patrzeć na to jak martwią się o mnie moi bliscy i nie muszę słuchać bzdur, które nie poprawią mi ani nastroju ani nie rozwiążą mojego problemu.

-Jak mam panu pomóc skoro nie chce pan pomocy? Nie jestem tu by gowno robić tylko by pomagać...Niech pan opowie o koszmarze.

-Mówiłem o nim wystarczająco wiele. Nie zmienił się jeżeli o to panu chodzi.

-Gdyby się nie zmienił to przywykł by pan do tego.

Dymski przecząco kiwną głową:

-Nie jest pan na moim miejscu. Jeżeli chce pan wiedzieć jak TO...wygląda to niech pan spojrzy na to co udało mi się nakreślić. Na tym kredensie leżą 3 kartki w których ująłem to co mnie dręczy. Jeżeli nie poczuje się pan niekomfortowo na widok tego cholerstwa to panu osobiście pogratutuję.

Mówiąc to Dymski włożył swóje 3 arcydzieła o nieopisanej zwartości do bloku z kartkami A4 i podał je Kobylewskiemu. Rozmowa trwała jeszcze chwilę ale głównie ograniczyła się do tego jak skąpe warunki sanitarne panują w ośrodku i czy możnaby ewentualnie kupić drugą piżamę na zmianę w sklepie. Po zakończonej rozmowie, psycholog zabrał ze sobą materiał który miał zobaczyć i poszedł do swojego gabinetu. Była już późna godzina 20-ta. 35-latek zapalił lampę na swoim ubogim sosnowym biurku i wypakował 3 prace Kazimierza kładąc je w kręgu światła lampy.

To co ujżał zaniepokoiło go do tego stopnia iż otworzył swój prywatny barek i nalał sobie stosowną porcję koniaku, od której miał się odzwyczaić na skutek narzekań swojej żony. Pierwszy obraz prezentował się szkaradnie lecz był estetyczny i oddany z nad wyraz pieczołowitymi detalami. Rozrzucone w okół masywne gruzy potłuczonej porcelany, która nie zdążyła zostać uzupełniona czerwienią odłaniała w niewielkim stopniu dość obszerną i amorficzną istotę wypełzającą niemalże spod jej pokruszonych fundamentów. nieczekając wiele aż konkluzja sięgnie jego umysłu, Kobylewski odłożył kartkę na bok soglądając niechętnie na drugi szkic.

Bezkształtna, żylasta masa była tutaj znacznie bardziej wydoczna nie wspominając już o Jej czterech mocarnych lecz pałąkowatych kończynach, które sterczały ugięte ponad obleśnym cielskiem niczym stelaże gotowe unieść i dźwignąć ociężałą konstrukcję monumentalnej, barokowej architektury. Poczwarze nie brakowało też oczu i paszczy, które zajadle i nienawistnie spoglądały w kierunku obserwatora tejże turpistycznej scenerii.

Ostatnia jednak kartka wywołała w umysle obserwatora nietyle oszołomienie co paraliż połączony z wewnętrznym dyskomfortem. Oto bowiem psycholog zobaczył pod Zgrozą Porcelany

aoutoportret samego nieszczęśnika. Wiernie nakreślone rysy wypełnione przerażeniem sprowadzony do pozycji klęczącej z widocznym brakiem prawej i lewej kończyny co skazywało

postać na nieubłąganą, bezlitosną śmierć. Nieważny czy zrąk poczwary czy też utraty krwi.

Jednak nie to zszokowało doktora nauki obejmującej leczenie duszy. Najbardziej przeraził

go wizerunek kobiety niknącej w gardzieli potwora. Jej twarz była wiernym odzwierciedleniem

rysów jego byłej żony. Kazimierz Dymski nie mógł wiedzieć o Jej istnieniu, ani też jej zobaczyć gdyż była to fiance. Kobieta z którą się już zdążył rozwieść i dawno zapomnieć. Jego obecna żona nijak nie przypominała Marty Koralwiczowej, która utonęła na mokradłach próbując uratować jednego ze swoich wierzchowców, z których to tresury i wychowu się utrzymywała.

-fffffffffff....oooo boże...- wydusił z siebie Krzysztof Kobylewski obejmując ręką skroń. Czym prędzej zakrył szkic dwoma poprzednimi i usiadłwszy bezradnie na fotelu postanowił dołożyć sobie drugą kolejkę koniaku.

Gwiaździste nocne niebo niezasłonione chmurami zdawało się objawiać nieskończone piękno i wytchnienie, mnogością swoich wielowiecznych rodzicielek planet. Konstelacje tak odległe oraz

nieznane psychologowi pozwalały jedynie domyślać się, jaka przyszłość go czeka w najbliższych

dniach jego jałowej, pracy, której nawet wytrwały Syzyf by się nie podjął, ni ważył pomyśleć wprzódy jakiemu koszmarowi będzie musiał sprostać.

Rozdział II

Od wspomnianego wydarzenia minął tydzień zaś stan Kazimierza Dymskiego poprwił się pod tym względem, że odstawiono mu kroplówkę i nareszcie mógł ponownie zacząć jeść. Jego choroba nie postępowała. Zatrzymała się na danym etapie i nie zamierzała ustępować ani zmieniać swoich objawów. Nastał kolejny dzień rutyny dla pracowników ośrodka. Pranie brudnej pościeli, zabieranie oszczanej pościeli pacjentów którzy pomimo posiadania pieluch nadal potrafili umilić wspólokatorom tutejszy pobyt oraz przywoływanie do porządku tych którzy wykazywali naganny stan histerii obwieszczoen krzykami, rozlewaniu zupy i ślinieniu się ziemniaczanym piuree. A wszystko to w jedynym azylu, gdzie gromadziły się wszelkie skrzywione na umyśle osobistości, zwanym: stołówką.

Dla Poitra Zimickiego, dawnego stolarza, który stał się obywatelem owego nienaturalnego dla warunków sanitarnych ośrodka, trzaskała kurwica połączona z szewską pasją. Był to bowiem człowiek który nader wszystko opodobał sobie porządek i pedantyzm również w swoim zawodzie. Jego pobyt tutaj skłądał się głównie w pomaganiu personelowi w codziennych porządkach co przysparzało mu pochwał oraz opinii w miarę ogarniętego i bezpiecznego człowieka.

Miał zostać wypisany ze szpitala w przeciągu dwóch tygodni zaś leki, które regularnie brał co wieczór, kiedy natępowała godzina 20-ta działały poprawnie. Natłok myśli ani załamanie nerwowe nie powracało i pozostało w strefie wspomnień, które z czasem uległyby zatarciu.

Sala na której przebywał Dymski pozostawała otwarta zaś wszyscy udali się już na posiłek. Naturalnie personel szpitalny w tym czasie oporządzał pokoje i zmywał podłogi tetergentem

jednak dziś w skłąd pielęgniarzy wstąpił również Zimicki który miałjedynie sprawdzić czy wszyscy zeszli na dół aby ubrani na biało pracownicy mogli zająć się swoją robotą.

-Hola, hola...śniadanie, wstawaj chłopie. -odparł Zimicki otwierając drzwi na oścież. Kiedy jednak ujrzał telepiące się niczym w febrze zwłoki, przeraził się nie na żarty.

-Hej! Hej! Sanitariusz!

Korytarz chwilowo był pusty zaś wszelkie ewentualne odgłosy były zagłuszane przez stołówkową gawiedź, w której nie zdąrzono jeszcze zaprowadzić należytego ładu. Piotr podszedł nieco bezradny i stropiony do nieszczęśnika, któremu oczy niemalże wychodziły z orbit zaś z gardła wydobywał się zduszony jękliwy krzyk.

-o, chłopie...

Nie zdąrzył dokończyć gdy spostrzegł jak rozbiegana para oczu niknie pod ciężkimi powiekami i w chwilę później nastepuje wielki chałst powietrza, poprzedzany kaszlem. Dymski otworzył oczy. Był już przytomny zaś zobaczywszy drugiego blisko 34-letniego postawnego człowieka

otrzeźwiło go wystarczająco:

-Któraaa...godzina?

-No chłopie, już południe. Wszyscy dawno już zeszli na dół.

-No proszę. -odparł trupiokształtny z wyjątkowo obfitym i potarganym pióropuszem włosów -zatem trzeba wstać, koniom wody dać.

Mówiąc to podniósł się powoli z pieleszy i stanąwszy na nogi, przeszedł do wstawionej w szafę torby, w której spoczywały jego rzeczy cywilne. Zarzucił na siebie sweter i w towarzystwie Stolarza udał się schodami w dół.

-Nigdy nie mieliśmy się okazji spotkać. Jestem Piotr. Długo to już jesteś?

-Kazimierz. Mówiąc szczerze to straciłem rachubę w czasie. Na pewno jednak pamiętam że kaszanka znalazła się na ścianie...

-Fakt. Zawsze panuje tam prawdziwy burdel, nawet jak rozlewają zupę do kubków. A propo. Masz swój?

-Nie...Znajdę coś na miejscu.

Stołówka faktycznie nie zmieniła się wiele od ostatniego razu kiedy Kazimierz zaczął spożywać płynny pokarm. Ot przydzielano mu pastylki z witaminami, które mógł połknąć lub rozpuścić w wodnistej zupie. Powoli też pozwalano mu na jedzenie twardego pokarmu. Jedyną wadą był fakt iż porcje jedzenia nawet biorąc pod uwagę śniadanie obiad i kolację, były niewystarczające, nawet na standardy przeciętnego zdrowego fizycznie pacjenta. Rozwiązaniem był Sklepik na terenie ośrodka, do którego trzeba było się przespacerować w ubraniu wyjściowym i tam ewentualnie zakupić dodatkowe produkty. Jak to jednak zrobić jeżeli nie możesz wychodzić na

zewnątrz i nie masz przy sobie kasy?

Dymski aż nazbyt dobrze wiedział, że jest mu to nie tyle zabronione co nieosiągalne. W końcu był dorosłym mężczyzną cierpiącym na wyjątkowo nietypowe zaburzenie senne, którego naturę może uda się zgłębić lepiej gdy zacznie występować nieco powszechniej niżeli RAZ.

-No cóż. To co niby zmajstrowałeś, że tu siedzisz? - spytał Zimicki gdy wreszcie znaleźli niewielki kwadrtowy stół i "parę" krzeseł.

Dymski spojrzał na niego z skrytym zażenowaniem i zaczerpnął łyk pomidorowej.

-Absolutnie nic, poza tym, że mam jakieś zaburzenia ze snem.

-Nic dziwnego skoro tak mało jesz.

-Zatem oddaj mi nieco swojego tłuszczu i wszyscy będą szczęśliwi.

-Chciałbym biedaku. Ale najpierw opowiedzmy trochę o sobie. Mogę zacząć pierwszy.

-Czemu nie. Rzadko rozmawiam.

-No cóż. Zanim tu trafiłem byłem stolarzem ale nie miałem szczęścia przy wyborze kobiety i zostałem pijanym stolarzem, który niezbyt umiejętnie zażył antydepresanty i generalnie tak tu się znalazłem.

-Pozostaje wypić nam za to, że nie odłupałeś sobie dłutem palców. -uzupełnił szyderczo Dymski- byłem i w zasadzie nadal jeszcze mógłbym być studentem na wydziale leśnym, tylko, że

miałem załamanie nerwowe i od tamtego czasu moje sny są jak pudel, którego ktoś na żywca postanowił przemielić lub dać do sokowirówki.

-Coś ty brał za świństwo na tych studiach człowieku?

-Nic. Nic poza ranną porcją kofeiny aplikowanej doustnie.

-A na którym roku byłeś?

-W połowie drugiego...

-Hmm...niedobrze. No cóż, wychodziło się już z większego gówna.

-O a jakże. Cieszmy się, że to nie my plujemy kaszanką lub „piure” kiedy wpadamy w histerię.

Cieszmy się, że nie trzeba zmieniać nam pieluch i potrafimy sklecić więcej niż jedno zdanie, które teoretycznie ma sens.

-Fakt, możemy dziękować Bogu że nie postradaliśmy zupełnie zmysłów.

-Boga? -mimika twarzy Dymskiego przybrała kpiący i szkaradny wyraz- bóg to jedyne pojęcie które nie figuruje w moim słowniku. Nie ma czegoś takiego jak Bóg.

-Cóż. Klechą nie jestem więc ani myślę zwracać ci tu uwagi. -odparł Zimicki popijając pomidorową.

-Nie istnieje dla mnie coś takiego jak dusza, dobro, zło czy jakikolwiek wyższy sens naszej egzystencji. Jeżeli jednak Bóg miałby istnieć to z pewnością nie byłby ani sprawiedliwy ani miłosierny.

-Ale masz rodzinę, ktoś ze starych cię odwiedza?

-To ja musiałbym ich odwiedzać na cmentarzu ale Jak widzisz jestem tutaj. Nadal pamiętam ich ostatnie dni i ich twarze. I jestem więcej niz pewien że niedługo będę równie milczący, nieobecny, martwy. Zniknę z powieżni tego świata i nie zostanie po mnie ani jedna osoba ani jedno wspomnienie, które zasługiwałoby na jakąkolwiek uwagę.

Zimicki wyglądał nieco zafrasowany iż tak przypadkowo rozpoczął ten temat. Nie mógł niestety nic na to poradzić więc zdecydował się spokojnie słuchać namiastki człowieka jaka z nim rozmawiała.

-Wspominasz ich czasem?

-...nie chcę. Wtedy niepotrzebnie się rozklejam. Ponadto niczego... dokładnie niczego by to nie zmieniło. Możemy płakać, wyrywać sobie włosy, chciec cofnąć czas ale koniec końców wszystko to robimy bo straszni z nas egoiści. To nam się dzieje krzywda i to zawsze nam ma przysługiwać zadośćuczynienie.

-No chłopie... Większego nihilisty od Ciebie to w życiu nie widziałem. Jak ty w ogóle żyjesz?

-Nie wiem. -uśmiechnąl się Dymski- Może jedyną rzeczą jaka sprawia, że żyję jest fakt, że jestem chujem?

-Za taką samokrytykę to i ja wypiję.

Posiłek się skończył wszyscy poczeli oddawać talerze na wózek i iść w kierunku toalety by wypłukać swoje kubki by później móc pażyć zakupioną przez siebie kawę lub herbatę. Najcenniejszy towar zaraz po papierosach, które spalać można było jedynie w palarni. Najbardziej obskórnym i szkaradnym pomieszczeniu gdzie okna pokrywane były zardzewiałymi kratami nieumiejętnie pokrytymi farbą, która tu, i uwdzie poodpryskiwała. Dymski zmieżał

wolnymi krokami po schodach dwo swojego pokoju gdzie czekało na niego znienawidzone łóżko oraz metalowy kredens z plikiem szkicy których nie chciał przeglądać.

-Hej, Dymski a co być powiedział na grę w makao albo chńczyka, wszystko jest w bibliotece.

Dymski obrócił się i spojrzał na Piotra.

-Nie przypominam sobie żebym mówił Tobie jak mam na nazwisko? Poza tym to cud, że mały kredens na holu pierwszego piętra jest nazywany biblioteką.

Zimicki zatrzymał się na chwilę w zdumieniu znim zdał sobie sprawę, że palną gafę.

-Przepraszam chłopie ale wspomniano mi bym po prostu na Ciebie uważał. Tak między nami dwoma

to myślę że ludzie boją się że coś ci odpierniczy i będzie duży bigos.

-Aha...podejrzewają jakąś utajoną schizofrenię, zdjagnozowali w ogóle to zaburzenie?

-To pytanie raczej kieruj do tych co cię tu przetrzymują. To jak, znajdziesz czas chociażby na karciankę?

-A kupiłeś karty?

-Oczywiście.

Mówiąc to Piotr wszedł za Dymskim, sala jeszcze nie wypełniła się pacjentami, których świadomość jak i szczęście pogrążyło się w głębokiej konsternacji szarej rzeczywistości.

Było zatem spokojnie. Zimicki podszeł do kredensu na którym leżał blok rysunkowy, mizernie

wystrugany ołówek wraz z niewielkim opiłkiem węglowym, idealnym do uzupełniania bladych i

ledwo zaznaczanonych linii.

-Mogę? -spytał stolarz wskazując na jedyny skarb Dymskiego.

-Pewnie, tylko nie popuść. Nie chce mi się potem tyrać tu z mopem.

Zimicki otworzył ostrożnie blok wyjmując serię prac. Przełożył pierwszą, drugą, trzecią. Z każdą chwilą jakoby pogrążając się bardziej w zadumie zmieszanej z podziwem.

-No. No. -odparł Zimicki po dłuższej chwili przeglądania- nic dziwnego że się o Ciebie boją. PRzyznam iż moja córka, Amelia lepiej by nie naszkicowała tego, a ma talent i bochomazów nie

rysuje.

-Ile ma lat?

-Jest w "Łejerach", 6 klasa podstawówki...o mój boże...ale brzydactwo...co to jest? -zapytał Stolarz odwracając kartkę w kierunku Kazimierza. Dymski skrzywił się i przymknął oczy jakoby nie chciał zobaczyć swojej właśnej pracy pogrzebanej na samym dnie swych poprzednich.

-Śni mi się to zawsze. Nazywałem to raz Zgrozą...

-Pasuje aż nadto trafnie. -odparł Zimicki obracając ku sobie arcydzieło.

Węgielny szkic był stonowany i bogaty w subtelne odcienie, detale. Nie było chaotycznych bochomazów czy nieumiejętnie ujętych proporcji. Nieczęsty widok u kogoś kto nie postawił ani razu swojej nogi w Akademi Sztuk Pięknych.

-Ktoś uczył cię rysować?

-Poza nauczycielką od plastyki w gimnazjum? Nitk. Nie miałem żadnych nauczycieli a traktowałem to raczej jako hobby.

-Może powinieneś pomyśleć o ASP?

-Pewnie. Miałbym szkicować kutasy exhibicjonistów a po skończonych studiach cierpieć na chroniczny brak pieniędzy i chroniczny brak renty kiedy stuknie mi 80-ka? Kończąc Leśnictwo przynajmniej zarabiałbym średnio 7 patyków i mógł zapewnić sobie jako taką, stateczną przyszłość.

-Fakt. Nie miałbyś kłopotu z zarabianiem. Gdyby nie fakt iż jesteś tutaj. A nie tam.

Dymski podszedł do Piotra zabierając mu materiały, które podziwiał niewiele robiąc sobie z ich szkaradnej treści, na którą mało kto inny chciał spojrzeć.

-Zagrajmy w makao. Mam dość rysowania i gapienia się z ulgą w sufit nim zdążę zasnąć.

Jak zostło powiedziane tak i zrobiono lecz do gry wszedł trzeci gracz z którym Zimicki się już zdążył wcześniej poznać. Wszystko odbyło się w holu służącym rónież jako posiedzenie przed telewizorem który można było ogląfać bez żadnych konkretnie nażuconych ram w gestii własnego "rozsądku". Znajdowały się tam dwa olbrzymie i wygodne fotele, jedna kanapa, mały prostokątny stolik zawalony czasopismami oraz mizernie wyglądającym obrusem. W kącie stał czajnik elektryczny z zepsutym guzikiem, który należało klinować zapałką lub złożoną w kostkę kartką papieru, żeby należycie grzał wodę na upragnioną herbatę lub kawę. Tam też znajdował się kredens zwany biblioteką z zawartością starych i niekiedy rozdartych na partie książek których to kartki zdążyły już pożółknąć. Widok przyprawiłby niejędną bibliotekarkę o niewysłowiony szał gniewu. Tymczasem ze stołu zniknęła niepotrzebna makulatura wraz z żałośnie pożółkłym płótnem i na blat została wyłożona świeża talia kart.

Trzej gracze zasiedli w milczeniu. Zimicki począł przekładać karty, lecz szło mu to niezgrabnie.

-Daj mi to. -wtrącił dymski i przejąwszy talię począł tasować ją z należytą manierą- Przydałaby się herbata...

Na te słowa Karol, wysoki mężczyzna o długich, hipisowskich włosach, skoczył szybko do swojej sali by, w krótce powrócić z trzema torebkami herbaty i papierową paczkę cukru, która została już dawno, opróżniona do połowy. Woda została nastawiona, karty rozdane po pięć na każdego.

Gra szła dość monotonnie, żadko kiedy dobywano figur, które zostały pogrzebane gdzieś w deku z którego dobierano. Czas płyną stosunkowo znośnie jak dla Dymskiego. Był to pierwszy raz kiedy rozmawiał z tutejszymi ludźmi, poza personelem i psychologiem, który od dłuższego czasu przestał wzywać go na regularne wizyty. Kubki z ciepłym napojem już dawno zostały wypite i gra nieraz była pauzowana a to by napełnić kubki albo by pójść do kibla. Jednym słowem, czas został zagospodarowywany miast być mitrężony na nieustanną nudę. Gra miała się ku końcowi gdy

ciało Dymskiego runęło wprost na podłogę targane konwulsjami i drgawkami gorszymi od tych które widzi się podczas padaczki lub febry.

-Sanitariusza! - wydarł się Karol biegnąc niczym potępieniec wprost do schodów na dół do pomieszczenia dla personelu. Zimicki nie namyślając się obrócił wychudłą i mizerną postać

Nieszczęśnika na plecy i objąwszy oburącz potylicę trzymał tak by ten mógł oddychać nie połknąwszy języka. Na pomoc nie trzeba było długo czekać. Ludzie w białych uniformach szybko otoczyli Cierpiącego i zabrali go na dość wysłużone lecz zdatne do użytku nosze. Był to ostatni moment w którym Piotr Zimicki widział Dymzkiego. Następnego dnia wywiedział się jedynie, że Dymski zapadł w śpiączkę i leży pod stałą obserwacją.

Rozdział III

-To benadziejne. -przyznał Kornawski w rozmowie z Ordynatorem- Pacjent miał się ku dobrej drodze, właśnie odstwiliśmy go od kroplówki a tu jasny szlag go musiał trafić. Padaczka i zaraz potem śpiączka. To nie jest normalny objaw jakiś zaburzeń snów czy schizofreni.

-Podejrzewa pan guz mózgu?

-Badania tomografem i zdjęcia rentgenowskie to wykluczyły. Można zrobić kolejną serię skanów żeby sprawdzić czy nie zaszły zmiany w samym móżgu ale wątpię czy coś znajdziemy.

-Czemu zatem pan tego nie robi?

-Robią to moi ludzie. Sam ledwo znalazłem czas by się z panem Ordynatorem widzieć. Za chwilę i tak będę musiał iść na obchód.

-Rozumiem. Czy stan pacjenta jest stabilny?

-Tak. Co bardziej zastanawiające badania encefalografem pokazały że wszelkie wcześniejsze zaburzenia ustały. Wykresy pokazują jakoby żadnych zaburzeń nie było natomiast nadal pozostaje problem śpiączki. Zostały zrobione badania krwi. Nic czym mógłby się zatruć, żadnych patogenów, co przyznam jest cudem jak na blok psychiatryczny...

-Myślę że nie docenia pan tamtejszej pracy sanepidu. Co roku to właśnie na ten oddział przypada największe zurzycie roczne detergentów. Jeżeli insynuuje Pan że personel nie przykłada się tam do swoich obowiązków radzę poszukać panu wpierw solidnych podstaw i dowodów na to.

Kornawski został zbity z tropu. Fakt, nie lubił oddziału psychiatrycznego ale wynikało to raczej iż był usytuowany w starej części kompleksu budynków leżących na terenie placówki. Niemniej jednak uprzedzenia nawet względem niektórych pogłosek dawały nieco do myślenia.

-Przepraszam. Po prostu nie wiem co już myśleć. Dymski dostawał na początku zwykłe leki, które pomogłyby mu w dojściu do siebie po załamaniu nerwowym. Nie podziałały więc wycofaliśmy leki...

-Nie WY. Pan o tym zdecydował.

-Owszem. I myślałem, że była to dobra decyzja a teraz to. Wszystko powróciło do punktu wyjścia.

-Nie jest to jedyny pacjent z ciężkim przypadkiem jakim musi się pan zająć. Jest paru innych delikwentów którzy byliby warzywami gdyby nie pan.

-Owszem ale oni już nie wymagają pilnej uwagi. Ich stan jest stabilny. A z Dymskim nie wiadomo co będzie.

-Dopóki człowiek, który jest jego przyjacielem jest w stanie finansować jego leczenie nie widzę problemu zarówno dla Mnie jak i dla Pana. Powiem tak. Hhhhh...Przypadki takie jak ten młodzian zdarzają się więcej niż raz. Czasami pacjent został źle zdiagnozowany, czasami okazuje się że zostały mu przypisane złe leki a czasami pacjent wychodź z nieopisanej nigdy wcześniej choroby bo papież się za niego pomodlił. Tak czy inaczej mamy ograniczone pole działania i nie jesteśmy wolni od błędów. Tym bardziej musimy być ostrożni by nie zaszkodzić pacjentowi szczególnie gdy nie znamy przyczyny tego schorzenia. A dowiedzenie się co może być przyczyną spoczywa w głównej mierze na Panu.

Neurolog przełkną ślinę i zmierzwił się. Jego ciężar urósł zaś duch nie został zbyt optymistycznie podbudowany.

-Tylko niech się Pan nie bawi w doktora Housa. Ostatnie czego potrzebujemy to skandal.

-Nie musi mi Pan tego mówić. No cóż. Przepraszam za zabranie Panu czasu, muszę iść na obchód i sprawdzić skan Dymskiego. Miłego dnia...

To powiedziawszy, Mężczyzna wstał i wyszedł z gabinetu zamykając delikatnie drzwi za sobą.

-Ano tak. Miłego dnia...-odparł sam do siebie Ordynator spoglądając przez okno.

Magda właśnie miała 10 minutową przerwę po której musiała wymienić jeszcze nieszczęśnikom parę "basenów" i "kaczek". Powoli zbliżała się godzina 21-sza. Minęły niemalże 2 tygodnie

od tego jak niestabilny emocjonalnie pacjent wybudziwszy się z szaleńczego koszmaru pozostawił na jej prawej ręce odcisk ręki ktory obecnie jawił się pod postacią wielkiego sińca. Rana została zdezynfekowana niestety sam ślad nie chciał zejść. Jego powierzchnia zmalała nieznacznie.

-Magda, zmień no kroplówkę w sali A 034.

Pielęgniarka spojrzała na swoja koleżankę po fachu i z przygryzywszy wargi jedynie wysyczała:

-Kurw...miałam to zrobić przed przerwą. Yhhh...jakie to miały być worki?

-Z glukozą. -odparła pielęgniarka wręczając jej koszyk z potrzebnymi sumplementami diety. Magda postawiła towar na stoliku z kółkami i ruszyła w obranym przez siebie kierunku. Mijając kolejne drzwi zastanawiała się co kupić swojej młodszej kuzynce na urodziny. Wahała się pomiędzy zakupem małych, wstrętnie różowych kucyków, a planszówki w która mogłaby pograć z całą rodziną lub koleżankami. W końcu brzdąc miał 10 lat i mimo męczącej gadatliwej natury była jedną z niewielu osób do których Magda na prawdę była przywiązana.

Pielęgniarka otworzyła drzwi od sali A 034. Wnętrze było wypełnione aparaturą która co jakiś czas przenikliwie pikała. Pacjentów było raptem dwóch. Obaj w stanie śpiączki. Jednym z nich był jakiś połamany gówniarz który rozbił się po pijaku golfem swojego dziadka i leżał tu już

3 miesiąc, drugim zaś był ponad dwudziestoletni mężczyzna o dość długich, kołdunowatych włosach którego mimika wyrażała jedynie wszechobecne cierpienie którego nie mógł oznajmić nawet najcichszym jękiem. Był to nie kto inny jak sam Dymski, pogrążony w nieprzespanym śnie

z którego mało co miało go już szansę wybudzić. Magda zmieniła kroplówkę pierwszemu z nieszczęśników zaś przy drugim zatrzymała się sztywniejąc z przerażenia.

Oczy Kazimierza były szeroko otwarte. Nie poruszały się i jedynie pikająca miarowo aparatura wraz z wykresami oznajmiały iż w jego ziemskiej powłoce tkwi jeszcze życie. Wymienila zurzyty worek na nowy. Wyregulowała podajnik aby ciecz nie spływała zbyt szybko i najdelikatniej jak potrafiła zamknęła powieki pacjentowi. Wtedy, patrząc na swoją prawa dłoń zauważyła przerażającą rzecz.

Jej znamię nabrzmiało i poczerniało. Jakby tego jeszcze było mało, znamię rozrosło się formując chaotyczne znamienia o obrzydliwej strzępistej strukturze. Magda krzyknęła przewracając się na plecy, czołgając się byle dalej od łóżka. Jej krzyk jednak został zdławiony na widok kolejnej makabry na który nie została przygotowana...

Nie wiadomo co dokładnie zobaczyła Magda Zakrzewska na parapecie tuż obok łóżka Dymskiego. Personel zastał ją półprzytomną i skuloną, ze wzrokiem utkwionym gdzieś w podłodze. Trzęsła się jak osika. O dziwo, wbrew temu co twierdziła o swojej dłoni, ręka miała się dobrze a opuchlizna nie powiększyła się nawet o cal. Jeszcze tego samego dnia, pielęgniarka została przepytana przez psychologa, który stwierdził o niej szok i nerwicę. Wszystko może skończyłoby się na krótkim tygodniowym urlopie gdyby nie fakt iż następnego dnia znaleziono jej truchło w sali chirurgicznej. Jej prawe ramię zostało odcięte za pomocą elektrycznej piły sekcyjnej. Przerażenie wśród personelu było o tyle większe iż winowajcom tej krwawej łaźni była sama ofiara, która ściskała w swej lewej dłoni owe urządzenie.

Wszystko wskazywało na samobójstwo, tylko, który z samobójców zdecydowałby się na śmierć poprzez wykrwawienie na skutek odcięcia sobie prawej ręki w stawie barkowym. Żadne ślady nie wskazały na uczestnictwo osób trzecich zaś liczni świadkowie przyznali iż Magda przyszła do pracy nieco wcześniej niż zwykle by zdezynfekować salę operacyjną. Uchodziła za bardzo pogodną i towarzyską duszę. Teraz jej ciało leżało w kałuży krwi która obficie odbarwiła ścianę wraz z podłogą na szkarłatny kolor. Sanepid przez tydzień nie mógł wyzbyć się mdłego

zapachu posoki zaś wśród jej rzeczy osobistych znaleziono wyrwaną kartkę z notesu, która była napisana tak chaotycznym i koślawym pismem iż kryptolodzy nie zdołali odczytać jej treści.

Oczywiście, policjanci z wydziału kryminalnego przesłuchali cały personel wraz z lekarzami i o ile nie udało się ustalić powodu jaki mogła mieć pielęgniarka, poinformowano iż śledztwo będzie prowadzone ze względu na samą naturę owej tragedii. Sprawą bowiem zainteresował się młody aczkolwiek sumienny i ambitny prokurator zaś rodzice ofiary byli gotowi zapłacić każdą stawkę by odkryć prawdziwą przyczynę śmierci swojej córki. Nikt nie zauważył przez ten czas jak na parapecie tuż obok Dymskiego pojawiła się niewielkich rozmiarów porcelanowa, czerwona waza.

Rozdział IV

Od czasu zniknięcia Dymskiego, Zimicki popadł w skrytą obsesję, którą skrzętnie ukrywał przed granicami swojej świadomości. Zebrawszy wszystkie prace Kazimierza, bezinteresownie zgłosił się do kółka plastycznego, który prowadzany był przez dość młodą pielęgniarkę. Nie było to nic dziwnego. Było to jedyne miejsce zaraz po bibliotece, w którym pacjenci mogli się zająć czymkolwiek. Nikogo też nie zdziwiło kiedy Stolarz z zapałem wziął się za kreślenie wymiarów

niewielkiej figurki, która miała zostać wyciosana z drewna.

-Kiedy już wyjdę, zamierzam wystrugać to cudo. To będzie niemałe wyzwanie.

Mówił z pasją w głosie, wymierzając i szkicując szkaradne kształty poczwary, która napawała Dymskiego, przynajmniej we śnie, nieopisanym lękiem. Jego projekt został skończony i schowany do torby, która na 2 tydzień, wraz ze stolarzem, opuściła teren szpitala. Zimicki był w pełni władz umysłowych zaś lekarze przypisali mu jeden nieinwazyjny lek, który miał brać aż owa niewielka 150 miligramowa paczka by się nie skończyła. Nic nie wskazywało by miał kogokolwiek odwiedzać a jednak stało się to mniej więcej w tym samym czasie kiedy placówką wstrząsnęła makabryczna tragedia w której prawdziwość nikt nie uwierzył. Tak oto prezent należycie zapakowany w niewielkich rozmiarów torbę leżał teraz bezwiednie pozostawiony na parapecie.

Personel niechętnie zaglądał do tej sali, jakoby wisiała tam jakaś niepiśmienna i niepojęta klątwa, której działanie było zbyt okrutne nawet dla chorego umysłu, by sobie to wyobrazić.

Nikt tego publicznie nie przyznawał choć czuć było iż w salach od A 030 do A 036 pacjenci nie czuli się najlepiej. Wpierw podejrzewano zatrucie Salmonellą ale szybko wykluczono tą ewentualność po przebadaniu pacjentów których stan się pogorszył. Zauważono też iż w wyżej wymienionych salach pacjenci poczęli skarżyć się na dziwne sny. Nieraz były one krótkie, niejasne i określane mianem koszmaru lecz w każdym z nich na pierwszym planie pojawiała się czerwona barwa pokruszonego materiału. Niektórzy zgodnie przyznali iż najlepiej ten widok można było określić: "Czerwonym Gruzowiskiem" lecz to co niekiedy ukazywało się pod owym podłożem, napawało śniących szczególną bojaźnią. Stan Dymskiego również nie wskazywał na dobrze rokujący. Nietypowe skoki na encefalografie znowu pojawiły w swej niezwykłej i osobliwej formie. Nikt jednak nie spodziewał się wieści która doszła uszu Ordynatora w niedzielne południe.

-Jakim, cudem na Boga? Krzysztof Kobylewski powiesił się?

-Tak. Napisał też list, dość długi...

-To samobójstwo..?

-Wszystko wyklucza działanie osób trzecich. Jednakże list który napisał jest obszerny i nawiązuje również do tego miejsca. -odparł policjant z wydziału kryminalnego rozkładając skan

zostawionej przez nieboszczyka wiadomości.

"Zimny wiatr wieje dziś z zachodu. Chmury gromadzą się i tężeją nad moim domem a ciężkie zatęchłe powietrze wlewając się do mojego domu, kazi wszelkie wspomnienia, które były mi drogie przez ostatnich 5 lat. Gdybym nie znalazł kolejnej kobiety, która przywróciła mi radość i szczęście pewnie byłbym dawno pogrzebany pod płotem cmentarnym. Nie narzekam, ostatnie lata były pracowite, zasobne w wzloty i upadki. Ale nastaje czas gdy chwilowe troski stają nieważne zaś radość będąca nieokiełznanym wybawicielem staje się matowa niczym zaśniedziała srebrna moneta, którą nikt już nie ma czasu oczyścić, wypucować. Zdaje sobie sprawę iż to co piszę nie ma wielkiego znaczenia...Boże, w jednej chwili stałem się Werterem. Nic nie znaczącą postacią, która sprowadza na romantyków nieszczęście. Zaprawdę dzieło Goethego można by nazwać zbrodnią przeciw ludzkości. Zabawne...gdyż przyjdzie mi niedługo pożegnać się z tym światem, nie ważne jak bardzo pragnąłbym trzymać się życia. Wszelkie zasady moralne, etyczne a nawet wyuczone w murach ogniska domowego zdają się nie mieć teraz znaczenia wobec brutalnej, złowieszczej i niewysłowionej rzeczywistości, która jedynie przez przypadek zdecydowała się zakryć przed naszymi oczyma TO co zalęgło się w Szpitalu, z którego zbiegłem nie zostawiwszy swojej rezygnacji. TO nie pochodzi z naszego świata. Nie podlega ludzkim ograniczeniom ani żądzom. Ktoś pewnie pomyśli iż brak mi piątej klepki. Bynajmniej. Obelgą jednak byłoby nazywać mnie osobą trzeźwą, od moich działań nie ma i nie może być odwrotu. Ujrzałem na jawie co ma się stać. Ujrzałem ofiary, które pójdą w zapomnienie a ich dusze staną się niczym więcej niż padliną, która zostanie wyjedzona przez wygłodniałe czarnopióre ptactwo...Jej ramię zostanie odcięte a krew napełni posadzkę, która niedługo zmurszeje pośród jęków rozpaczy i bezgłośnej paniki, która z wolna wchłonie wszelkie życie.

Strzeżcie się sali gdzie przebywa nieszczęśnik, który zawarł umowę z tym szkaradztwem. SpalcieTO co łączy go nieodzownie z napawającą widokiem Zgrozą, a przysięgam iż błogosławieństwem będzie jak ocalicie jedynie krztę swojego dawnego ja. Nie kruszcie czerwonej porcelany...

Niech jakikolwiek przychylny ludziom Bóg ma was w swojej opiece..."

-Dalsze pismo jest już nieczytelne, dlatego też zastanawiam się. -odparł gliniarz- Czy ma dla pana to jakikolwiek sens?

Ordynator siedział pobladły jak ścierka, jego świadomość zdawała się zapaść w letarg lecz po chwili oprzytomniał:

-Nie...nic mi nie mówi...chociaż...wydaje mi się że jest w naszym szpitalu pacjent który

wykazuje niebywałe symptomy chorobowe. Kornawsi...mój przyjaciel wspominał mi o nim. To on się zajmuje jego leczeniem. -mówiąc to wyjął skórzany notes i podyktował śledczemu telefon do Neurologa.

- Powinien go pan znaleźć na piętrze A we wschodnim skrzydle, jest teraz na obchodzie. A propo...podejrzewa pan co tutaj się dzieje?

-Eh...opcji jest parę. Na razie z braku nowych poszlak możemy JEDYNIE założyć że Kobylewski

popadł w obłęd. List został napisany zanim znaleziono Magdę z odciętą ręką natomiast nikt z środowiska Psychologa nie jest w stanie powiedzieć gdzie ten przez ostatni czas był. I nagle dzień po śmierci pielęgniarki, Krzysztof zostaje znaleziony w swoim domu, powieszony za gardło z listem ściśniętym w prawej ręce. Nie trzeba geniusza żeby nie wziąć pod uwagę iż To on mógł odebrać życie pielęgniarce. Jak jednak psycholog, który był pacyfistą od dziecka miałby z zimną krwią odciąć pielęgniarce ramię i przy tym nie zostawić żadnych śladów?

Prowadził też swojego rodzaju dziennik. Nasi kryptolodzy przebadali parę najświeższych wpisów i przyznali zgodnie iż osoba, która pisała słowa nie przejawiała rozdrażnienia ani podenerwowania. Nie ma żadnego dowodu poza tym listem, który pozwalałby przypuszczać iż Kobylewski jest jakoś w to zamieszany. Będę z panem szczery. Można przypuścić iż to zrobił zaś ludziom w szpitalu nic nie grozi ale póki nie będziemy mieć pełnej perspektywy śledztwo może zostać wstrzymane. Póki co nie ma pan powodów do żadnych...poważniejszych zmartwień.

Po krótkiej wymianie zdań, Ordynator szybko skonstatował iż policja nie może kontynuować sledztwa będąc w martwym punkcie. Jednakże Rozmówca bynajmniej nie trywializował sprawy i podkreślił iż zostanie przydzielona para policjantów, która miałaby pobyć tu przez jakis czas nim cała sprawa się ustabilizuje. Zaraz później, odbyła się rozmowa z Neurologiem leczącego Dymskiego i sala A 034 została ponownie odwiedzona. Nie znaleziono tam jednak nic prócz torby pacjenta. Nie było żadnej wazy ani niczego co mogło potwierdzić list Szaleńca, który się powiesił. Nic nawet w najmniejszej mierze nie zapowiedziało makabrycznych wydarzeń, które jeszcze miały mieć miejsce.

Rozdział V

Sala A 034 doprawdy stałą się miejscem niezwykłym. Poczęły nawet krążyć skargi wśród pacjentów w sąsiednich salach odnośnie irytującego cichego szumu, który spędzał większości sen z powiek. Pomieszczeni również nie cieszyło się dobrą opinią wśród pielęgniarek i sprzątaczek. Personel bowiem twierdził iż powietrze w 34-ce jest ciężkie, zastałe jakoby nikt nie wietrzył tam od co najmniej wieku. Co więcej Tynk na suficie począł ciemnieć. Zdawało się jakoby miały się na nim pojawiać zacieki lub żółte odbarwienia, jednakże przy każdym dokładnym przyjrzeniu się problemowi uznawano iż nic drastycznego z sufitem się nie dzieje.

Wystapiła też dość nietypowa przypadłość wśród pacjentów przejawiająca się stanami depresyjnymi lub bezsennością. Z czasem, gdy zdiagnozowano już wśród nich symptomy dla zaburzeń snów, podawano im leki mające ułatwić zasypianie lub przynajmniej ustabilizować ich cykl dnia i nocy. Przypadki były sporadyczne a ze względu iż akurat owi pacjenci byli rzadko odwiedzani spisywano przyczyny pod rubryką ogólnych przypadłości szpitalnych, zaraz po wszechogarniającej Nudzie. Tak czy siak, niespotykana aura przypadłości roztoczyła swój wieniec nad oddziałem neurologicznym. Policja już dawno zwinęła swoje manatki. Zresztą co dwóch policjantów miałoby robić w szpitalu skoro byli potrzebni gdzieś indziej?

Niektóry też poczeli narzekać na zaduch, który najbardziej dało się odczuć nad ranem. O ile dbano o to żeby sale wietrzone były regularnie o tyle niesławna 34-ka miała zawsze ciężkie suche powietrze nie ważne jak często wietrzono ową salę. W końcu podczas pewnej ulewy pojawił się zatęchły odór a wraz z nim odleżyny. Była to największą plagę i katastrofę z punktu widzenia sanepidu. Blisko u ponad 50 pacjentów w przeciągu jednego dnia zdiagnozowano opuchlizny rozciągające się głównie na wysokości bioder i stawów kolanowych. Wymieniono pościel, wysprzątano podłogi zaś pacjenci zostali oddani pod ręce terapeutów a opatrunki zostały nałożone. W niektórych przypadkach chirurdzy musieli wkroczyć do akcji i usunąć martwicę która poczęła trawić żywą tkankę. Niektórzy po tym nieprzyjemnym wydarzeniu prosili aby przeniesienie do innej sali zaś nieco bardziej majętni o kompletne przetransportowanie do innego szpitala.

-To jest kurwa jakaś klęska. Jakim cudem u blisko 50 pacjentów pojawiły się rozległe odleżyny zaledwie w przecięgu dnia? Jakim cudem do pieruńskiej cholery personel przeoczył to? Ja pierdolę...-sierdził się Ordynator wygłaszając tyrady przez telefon na którym rozmowy i połączenia się urywały. Sytuacja była poważna, tym bardziej iż w oddziale psychiatrycznym znaleziono sporych rozmiarów narośl pleśniową tuż pod listwami wewnątrz pokoju gdzie prowadzono kącik artystyczny. I gdzie Stolarz Zimicki sporządził szczegółowy projekt swojej odtwórczej pracy. Tymczasem wszelkie przypadłości zdawały się nie dotyczyć fizycznej powłoki Dymskiego. Jego wygląd nie zachęcał. Kołduniaste włosy zostały wprawdzie mocno przycięte

ale odrastały z zadziwiającą pazernością. Żadko obcinane paznokcie stały się dość długie lecz nie strzępiły się na obrzeżach a białe odbarwienia melaniny nie wystąpiły. Jego spękane, wraz z pociągłą marsową twarzą, usta nadawały żywym zwłokom pewnego rodzaju surowości, której Michał Anioł w życiu nie ważyłby się uwiecznić w swoich kamiennych pracach „dzierganych” cierpliwie dłutem. W obliczu jednak było coś niepokojącego. Mało kto umiał powiedzieć co "było" lub co spowijało twarz Dymskiego. Gdyby pisarz lub poeta lubiący się w turpistycznej tematyce miałby opisać Jego wygląd poprzez alegorię zapewne po chwili namysłu powiedziałby że: "twarz tego człowieka nie przypomina niczego poza niezmąconą taflą wody, pod którą to czai się aligator".

I rzeczywiście, aparycja pacjenta spełniała wszystkie kryteria tego opisu. Nikt zdawał się też nie zaprzątać uwagi, czerwoną wazą, która tu i ówdzie pojawiała się na parapetach szpitalnych sal. Nikt nie robił z tego problemu, w końcu była to własność Agaty. Jedenastoletniej dziewczynki, która umilała sobie czas chodząc po pokojach pomimo iż posiadała nie zwykle paskudną przypadłość. Migrenę. Ale zwykły i podstawowy jej przypadek. Był to bowiem ból głowy który nie ustępował dzień i noc. Cierpienie było na tyle silne iż nim nauczyła się wytrzymywać owy nienaturalny ból, praktycznie non stop jęczała doprowadzając ojca do szewskiej pasji aż do momentu w którym problem został zdiagnozowany.

Od tamtej chwili, Agata regularnie przyjmowała leki mające ulżyć jej w cierpieniu zaś tutejszy pobyt w szpitalu i operacja miał wyeliminować ból na zawsze, przynosząc ulgę zarówno jej jak i rodzinie. Fenomen Migreny polegał na je zwyrodnieniu kory mózgowej w części potylicznej które mogło mieć przyczynę w nieprawidłowym skurczu naczyń krwionośnych. Nie najlepiej również było z jej wzrokiem, który miał tendencję być nieco przytępiony w chwilach niżu atmosferycznego.

Dziewczynka nie należała do grupy rozbieganych i uśmiechniętych. Snuła się niczym cień, w rozpuszczonych blond włosach, których nie pozwalała sobie spinać. Rodzice odwiedzali ją regularnie zaś matka często zostawała do późnych godzin wieczorowych by jej pociecha spokojnie próbowała zasnąć. Szybko stała się przyjazną duszą, która przemierzając korytarz zaglądała to tu to tam szukając przyjaznej duszy wśród grona żeńskiego. Najbardziej jednak upodobała sobie Panią Grażynę. Poczciwą kobietę koło 70-ki, która zaskarbiła sobie jej zaufanie do tego stopnia iż bez większych ekscesów pozwalała splatać swoje włosy w warkocz.

Nie była wstydliwa ale rozmawiała z ludźmi z należytą ostrożnością jakiej wyuczyć ją mogli tylko Jej rodzice co wcale źle o niej nie mówiło.

-A powiedz mi dziecko...kiedy masz operację? -spytała starsza pani odkładając swoją lekturę na kredens.

-Niedługo. Za jakieś 3 dni. -odpowiedziałą Agata siedząc na brzego sąsiedniego łóżka.

-Bardzo cię dzisiaj głowa boli..?

-Nie. Jest znośnie. Przywykłam. Odzwiedził ktoś Panią? Ktoś z rodziny...

-Tak. Córka. Syn jak zwykle się nie pojawił, eh...wiecznie zabiegany i w rozjazdach. Jako wymówkę kazał siostrze przynieść te chryzantemy a Mnie się jeszcze nie chce umierać. Ma poczucie gustu nie mniej wysublimowane niż mój mąż.

Dziewczynka uśmiechnęła się tłumiąc nieporadnie uśmiech na twarzy.

-A...tak się zastanawiam, co jest w sali po drugiej stronie korytarza?

-Oddział intensywnej terapii. A czemu pytasz dziecko?

-Gdy tam przechodziłam, słyszałam jedynie pikanie ale też jakiś szum.

-Pewnie aparatura a czy coś przykuło twoją uwagę prócz szumu?

-Pacjenci w salach obok źle wyglądają. Gorzej niż tutaj. Jeden z nich nawet narzekał na hałas z sali.

-Hałas?

-yhm...tak to określił. Ja tylko słyszałam jakiś szum. Czasami zastanawiam się...kto jest w tej sali?

-Nieszczęśnik, który nie może się obudzić. Z tego co słyszałam to nie wiadomo co mu jest, Lekarze są bezradni.

-Fanciarz...

-hmm? A to niby dlaczego?

-Nie ma problemów z zasypianiem.

-Można ująć to i tak. Jednakże mało kto chciałby być na jego miejscu. Nie móc się poruszyć, trwać nieprzerwanie we śnie nie mogąc się obudzić i zobaczyć rodziców.

-Ktoś go odwiedza?

-Nie widziałam nikogo kto by przy nim czuwał ani przychodził. Szkoda go eh...ale tak to już czasami w życiu bywa. Czas przemija a gdy włos nam posiwieje pozostaje nam już tylko wspominać z nostalgią chwile naszej radości, które z czasem odchodzą w niepamięć...niektórym zaś nie jest dane mieć i tego.

To powiedziawszy Starsza Pani popatrzyła ukradkiem na zamyślony wyraz twarzy, dziewczynki.

-Niedobrze...robię się sentymentalna. -odparła z uśmiechem Starsza Pani spoglądając na chwilę przed siebie.

-Pójdę zobaczyć czy obiad już przywieziono.

-Tylko uważaj na schodach.

-Dobrze. -odparła Agata biorąc do rąk małych rozmiarów, czerwoną, porcelanową wazę ze sobą.

Idąc korytarzem mijała personel i pacjentów witających ją przyjaźnie lecz nim zdążyła spostrzec, korytarz opustoszał ustępując ciszy połączonej z narastającym i nieprzyjemnym szumem. Dźwięk był cichy, niemniej jednak słyszalny a także nieco inny od doświadczenia "dzwonienia w uszach". Wycieczka małego podróżnika trwała bez większych przeszkód do czasu gdy na horyzoncie ukazały się drzwi od sali A 034. Dziewczynka zatrzymała się spoglądając w otchłań uchylonych drzwi ukazujących jedynie jedno łóżko spowite w cieniu rolet. Nie trzeba było czekać zbyt długo nim ciekawość zaprowadziła małego podróżnika wprost to wnętrza sali.

Powietrze było dość ciepłe i wilgotne co było dziwne o tyle że ogrzewanie na skutek stosunkowo ciepłej końcówki listopada nie było włączane.

Agata podeszła do łóżka i kładąc naczynie na łóżku poczęła się z zaciekawieniem przyglądać Leżącemu. Trudno było powiedzieć co było takiego przyciągającego w obliczu Dymskiego ale najwyraźniej jego wymizerniała twarz wpisywała się w archetyp obserwatorki

jako twarz należąca conajmniej do elfiego rycerza, który z jakiegoś powodu nie posiadał wystarczająco dobrze rozwiniętych szpiczastych uszu. Na plus zaliczał się też fakt iż

nie pachniał, a przynajmniej nie w odstręczającym tego słowa znaczeniu. Czuć było jedynie

typowy zapach tożsamy dla szpitali i aptek. Dziewczynka przyglądała się to jemu to maszyneri do której był podłączony, śledząc od czasu, do czasu wykresy, które niczego jej nie mówiły.

Z ciekawości przyłożyła swoją dłoń równieź do Jego nosa i przekonawszy się iż oddycha poczęła go szturchać. Wszakże nikt nie zdąrzył przez roztargnienie wspomnieć iż nie powinna tu wchodzić ani przeszkadzać temu konkretnemu "Nieszczęśnikowi" w drzemce.

-Szczęściarz. - odparła nieco naburmuszona rozkładając się łokciami na krawędzi łóżka i nie odrywając się od krzesła, które stało tuż obok. Nie trzeba było czekać długo nim ku zdumieniu samego narratora, Podróżniczka zasnęła w pozycji "śpiącej uczennicy w ławce", która dotąd ciepriąc na bezsenność odnalazła ukojenie w drzemce.

-Hej, tu nie wolno wchodzić. -ze snu wybudził ją stanowczy głos pielęgniarza. Dziewczynka poderwała się niemalże do pionu zachaczając łokciem swój kruchy upominek.

Rozległ się trzask kruszonej wazy jaka rozprysnąwszy się w najdalsze kąty pomieszczenia, spowiła spowiła swoją czerwona barwą całą podłogę. Niedługo z sali A 034 dobiegł przeraźliwy krzyk dziewczynki, która skuliwszy się przy scianie łapała się za głowę w okolicach skroni.

Pacjentka została zabrana zaś bałagan posprzątany, nikt zdawał się nie zauważyć iż oczy Dymskiego wychynęły spod jego powiek a mięsnię okreżnoustne napięły się oddając bezsprzecznie okropieństwo jakiego doświadczał śniący.

Przez 3 dni na oddziale Neurologicznym dochodziły alarmujące wydarzenia. U kilku pacjentów ponownie wystąpiły odelżyny, które szybko przerodziły się w martwicę tkanek. W niektórych przypadkach miano do czynienia z dziwną i nietypwoą chorobą skórną pod wieloma względami przypominajacą świerzb.

Pomarszczona skóra, strzępiła się odchodząc i zasychając płatami, niczym kora na wiekowym, starym Dębie. Pojawiała się zazwyczaj na rękach i szyi, wprowadzając w przerażenie wspólokatorów. Natychmiast wprowadzono kwarantannę i odserwowano zarażonych dziwną przypadłością. Szybko też się okazało iż nieszczęśnicy nie zostali zarażeni ani świerzbem, ani też żadnym rodzajem grzybów. Postrzępionych miejsc skórnych nie dało się usunąć gdyż "choroba" weszła zbyt głęboko wewnątrz żywej tkanki.

Jeżeli można było to nazwać szczęściem, dziwnej chorobie uległo ledwo tuzin pacjentów, którzy zostali przeniesieni w inne miejsce gdzie, w krótkim czasie poczęły dochodzić wieści iż

pacjeńci nie tylko czuli przeraźliwy ból ale paru z nich również poczęło je z siebie zrywać

co nie mogło się skończyć dobrze. Dugie i głęboko sięgające strutkury własnej tkanki, łatwo oddzielały się od reszty. Dochodziło do syttuacji w których pod nieuwagę personelu pacjent oderwał z ramienia znaczną część strzępu wraz z całym mięsniem. Na tomiast nie ważne jaki ból by nie był nikt nie próbował drapać się po szyi, z wyjątkiem jednego pacjenta który w samozwanczym szale zerwał z siebie okalające jego szyję strzępy wykrwawiając się na śmierć.

Nie trzeba było też czekać długo kiedy to na 3 dzień od zbicia czerwonej porcelany wszyscy zarażeni jacy dożyli do tego momentu, przestali oddychać.

Ciała zarażonych spalono. Okazało się przez przypadek iż zwyrodniona tkanka posiada ponadnormatywną ilość melaniny, która spowodowała rogowacenie tkanek. Oznaczało to bowiem że z jakiegoś powodu komórki skóry zaczęły produkować twarde i strzępiące się narośla, które w każdej normalnej sytuacji nazywane by były paznokciami. Rekordy pacjentów zostały wymazane z historii tego świata, zaś sale starannie wyczyszczone chemikaliami od których trzeba było wietrzyć sale przez conajmniej dzień by nadawały się do ponownego użytku. Osobliwe zjawisko nigdy już się nie powtórzyło. Jednak w świadomości pacjentów którzy nadal pozostawali na oddziale neurologicznym doszłą do głosu jedna przewodnia myśl. Sala 34, była przeklęta i nikt nie chciał przebywać w bliskim sąsiedtwie ze ścianą która oddzielała ją od innych. Nie obyło się też o apelacji o przeniesienie na które Ordynator początkowo nie chciał się zgodzić ale wziąwszy pod uwagę okoliczności uległ czyniąc sale 33 i 36 opustoszałymi. Tymczasem nastał i czwarty dzień w którym to Agata obudziła się po raz pierwszy z wielką ulgą. Ból głowy ustał i

na chwilę obecną pozostawała pod ogólnym wrażeniem spokoju jaki dawał jej aż nadto dobry pretekst by pospać jeszcze trochę, przynajmniej do pory obiadowej. Nie wiedziała iż Pani Grażyna więcej się już z nią nie spotka. Starsza kobieta odeszłą w niepamięć placówki, wraz ze wszystkimi ciepłymi wspomnieniami pozostawiając po sobie jedynie swoją lekturę, która pozostała w szufladzie kredensu.

Rozdział VI

Nastała ulewa. Ziemia stała się grząskim błotem zaś ulice i wszelkie dojazdy zostały skutecznie zalane uniemożliwiając jakąkolwiek mobilność samochodów. Ordynator nie wychodził ze swojego biura dając znać jedynie o swojej obecności przez telefon. Agata patrzyła mętnym wzrokiem w okno podziwiając smagane wiatrem sosny. Jej operacja przebiegła pomyślnie i ból głowy jaki towarzyszył jej odkąd sięgała pamięcią, zniknął. Nadal jednak nie mogła zasnąć.

Ledwo pamiętała swoje sny lecz za każdym razem gdy zdarzyło się jej coś przypomnieć, przejmował ją niewytłumaczalny lęk. Jakoby była nieumyślną Pandorą, która zwiedziona ciekawością otworzyła czarę w której tkwiło coś więcej niżeli strach. Szum jaki dotąd był słyszany tylko przez pacjentów leżących niedaleko sali 34, teraz zdawał wypełniać uszy wszystkich, którzy znajdowali się na oddziale neurologicznym. Szum był porównywany mielenia lub grzechotania. Pacjeńci przestali jednak uskarżać się na bezsenność. Trwali za to w nieprzejednanym maraźmie spozierając przez siebie i telepiąc się w drgawkach ilekroś jaśniejszy srumień światła dobiegł ich oczu. W nocy natomiast dawało się słuszeć niewyraźne lecz zgodne szepty powtarzające jakoby formułę czy modłę w zapomnianym już przez świat dialekcie:

"Nor curiculu ess brahia...Dorm omine vulpum rao..."

Zwitek zdawałoby się dwóch zdań, dwóch sentencji, które wypowiedziane były niemal ostatnią wolą i chęcią życia, przez nieszczęśników w których oczach nie umiano już znaleźć kontaktu ze światem rzeczywistym. Zatracili się oni w nieopisanym szaleństwie, niepiśmiennej doktrynie

wobec, której personel pozostawał bezsilny. Sprowadzony niemalże na gwałt ksiądz nie zastał w tym miejscu zbyt długo. Zaledwie dzień po ujrzeniu szeroko pojętego terroru jaki dokonał się w umysłach pacjentów, szybko opuścił placówkę szpitalną pozostawiając samochód i pieszo dotarwszy do najbliższego domostwa, wykonał telefon i tyle go widziano w pobliskiej okolicy.

Ponoć biegnąc ku wybawieniu przed potępieniem zdążył napomknąć iż napisze do Kurii skąd przyślą kogoś bardziej doświadczonego. Tymczasem cały szpital został dobrze odseparowany od reszty świata. Obłęd bowiem rozprzestrzenił się również na innych oddziałach. Personel również nie pozostawał bez odzewu na owe wydarzenia. Krążyły bowiem plotki iż by pozbyć się tej nieopisanej i niesprawiedliwej klątwy należy uśmiercić tego co ją rozpoczął. Szczególnym

entuzjazmem pod tym względem wykazywała się niejaka Gostyńska, która należąc do osób zazwyczaj spokojnych i opanowanych poczęła rozpowiadać i wypytywać o zbitą, czerwoną porcelanę. Szybko też im sytuacja stawała się coraz bardziej nie do zniesienia kolejne, obdarzone słabą wolą pielęgniarki, poczęły stosować się do jej absurdalnych metod naznaczonych fanatyzmem. Jedynie parę pielęgniarzy i pielęgniarek starszych datą stawiało

zdecydowany opór Jej, jak to określali, "histerii". Ordynator zdecydowanie milczał w tej sprawie mimo wielokrotnych telefonów i dobijania się do drzwi. Zaś pielęgniarz, który przyłapał Agatę w sali 34 ani słowem nie zająknął się nikomu o tym co się stało.

Sam był żonaty i miał 2-kę dzieci, syna i córkę, toteż pomimo wszechogarniającego szamba w jakim przyszło mu pracować był Jednym z bardziej pewnych i bezpiecznych ludzi, na których możnaby tam polegać.

Właśnie mijał już drugi dzień od ucieczki duchownego zaś Bartosz Rumirski, pielęgniarz o silnej niemalże niedźwiedziej budowie przemierzał korytarz lustrując sale pacjentów, którym już jedynie podawano kroplówkę by podtrzymać ich podstawowe funkcje życiowe. Ściany na których począł rodzić się czarny lub wstrętno rdzawy osad znajdowywano już niemalże w każdym pomieszczeniu. Rumirski nie posiadał się z radości i modlił się w duchu by tylko nie napotkać jakby się wyraził "tej pojebanej kurwy". Numery sali rosły i wreszcie przyszło zajrzeć i do Tej gdzie niegdyś krzyknął na dziewczynkę. Nie wiele czekając na przed drzwiami, otworzył je

zapalając przy okazji światło.

Kazimierz Dymski leżał bez większego znaku życia zaś aparatura została odłączona. Bartosz szybko podszedł do domniemanego trupa lecz nie wyczuł już ani oddechu ani pulsu.

-A więc byłeś tu kiedy to się stało...-usłyszał znienawidzony przez siebie, kobiecy głos pielęgniarki którą jeszcze nie tak dawno powstrzymywał przed podaniem pacjentom strychniny nabytej Bóg wie skąd.

Alicja Gostyńska nie posiadała się z radości gdy Jej rozmówca odwrócił się za siebie i zastygł czyniąc Marsową minę. Była dość średniego wzrostu jak również kondycji. Jej czarne włosy nieumiejętnie spięte gumką błagały o wizytę o fryzjera, zaś uniform wyglądał jakby co najmniej widział lepsze czasy. Był brudny od żółci i innych średnio znanych substancji.

-Ty to zrobiłaś? -spytał groźnie Rumirski wskazując za siebie.

-Nie. Jak mogłabym nawet chcieć to zrobić. Poza tym ten pacjent już nie potrzebuje już niczego. Wystarczy mu pokój i świeże powietrze...

-To trup idiotko.

-Noż kurwa nie wierze Sherlocku. Trup tam trup tu, tuzin, tam tuzin sram...BRAK NAM KURWA RĄK DO ROBOTY...gdzie się podziała Amilka...koleżanka moja Emilka...Emilia!!! Emilia!!! Gdzie ją widziałeś?

-Milcz! I tak masz szczęście, że nie wylądowałaś w komórce bez klamek...gdyby nie Ordynator to tkwiła byś tam dobry tydzień.

-O...a co ja takiego niby złego zrobiłam. Było trzeba podać zarażonym naroślą, pacjentom lek? Podałam. Był tak cudowny, że wstrzymali oddech...Pffy hy hy hy. Poza tym sam Ordynator kazał mi to zrobić a ja musze jakoś zarobić na córeczkę....

-Nie masz córki, wszyscy wiedzą że leży na cmentarzu. I świeć panie nad jej dusza bo gdyby widziała taką Matkę...

-Morda Świnio !!! -ryknęła pielęgniarka rzucając się na niego ze ściśniętym w garści niewielkich rozmiarów nożyczkami do obcinania paznokci. Jej zaciśnięta pięść celowała w oko Pielęgniarza lecz szybko została pochwycona w pół drogi, natomiast druga mocarna ręka, niczym spiżowy kiścień zdzieliła Ją przez głowę z góry do dołu.

Alicja upadła łapiąc się z głowę i pojękując. Jej niestabilny charakter dał się tylko określić jako przypadek beznadziejny. Nie czekając na reakcję Rumirski odebrał siłą nożyczki i odrzuciwszy je w kąt, wykręcił Gostyńskiej nadgarstki uniemożliwiając jej jakikolwiek manewr prócz zwykłego chodu.

- Wystarczy, idziemy do "bezpiecznego pokoju". -oznajmił pchając niemalże siłą, znerwicowaną i plątającą swoje nogi kobietę...

-Zrobiłam co musiałam...musiałam co zrobiłam...kto zbił czerwony welo...wazę....czerwoną wazę kto zbił...zabił li ktoś kapturka czerwonego...gdzie jest skóra wilka złego...ah...emilka emilka...powiedz mamusi słów kilka...emilkaaaa....emilka...emilka-a-a-a...

Żałosne zawodzenie napełniło korytarz, przerywając morową i ponury szmer, którego odgłosy znajdować by można w szamotaniu się prześcieradła czy też czkającym oddechu pacjentów którzy poczynali po raz kolejny wznawiać modły w niewyobrażalnie plugawym i obrzydliwym narzeczu którego, każdy przy zdrowych zmysłach człowiek, miałby dość.

-Słyszysz...słyszysz...ciągle to mówią...nie rozumiem...nie rozumiem co to znaczy...chcą jeść...zmienić im kaczki, basen...nowa kroplówka...strychnina...strychnina...kolejne zamówienie na wybawienie...problemów wybawienie...pomóżcie...pomóżcie...pomóżcie...

Majaczenie opętanej szaleństwem kobiety trwało dość długo lecz w końcu jej wymizerniała i tragiczna postać zniknęła w mrokach izolatki, która została szczelnie zamknięta a także opatrzona kłudką. Klucz zaś Rumirski zgiął tak by przy nieumiejętnej próbie jego prostowania pękł. Miał zamiar udać się do Kornawskiego który trzymał jako taki porządek przynajmniej w tej części szpitala. Co jednak stało sie z rozsądkiem u reszty jeszcze świadomych ludzi? Tego nie mógł być pewny dopóki ich nie zobaczy. Skierował zatem swoje kroki w kierunku gabinetu Neurologa. Jego kroki były ociężałe zaś parę nieprzespanych z rzędu nocy dawało się we znaki. Szczególnie gdy był to 3 dzień z rzędu. Pielęgniarz szedł niczym gliniany golem Maharala z którego spisane w pergaminie słowo życia nadpaliło się pozostawiając jedynie złowieszczy i śmiertelny wyraz "met". Nie trzeba zatem filozofa by odgadnąć aluzję do mitologii biblijnej

jaka miała się znów powtórzyć raz jeszcze.

Twarz Rumskiego nabiegła czerwienią, jego przekrwione oczy poczęły błądzić rozpaczliwie szukając czegokolwiek lub kogokolwiek kto odbierał mu oddech. W pomieszczeniu jednak nikogo nie było. Pielęgniarz osuną się na ziemię kaszląc przeraźliwie jakoby miał zaraz wypluć swoje wyposzczone jelita. Jego uszu dobiegł zawodzący dziki chór okalający wszelkie sala gdziekolwiek by się nie udać.

"Nor curiculu ess brahia...Dorm omine vulpum rao..."

Huczało w jego uszach nim jego świadomość przeszył sens tych nieludzko brzmiących słów.

"Na tej skruszonej powłoce...Śmiertelny omen pochłania ciało..."

Był to jedyny sens jaki dotarł do jego jaźni bowiem w następnych chwilach usłyszał jedynie jazgot niesłychanej paniki i ekscytacji dobiegającej z izolatki. Nie mógł już zobaczyć nic na oczy a jego świadomość spowił sen, który odebrał mu tchnienie i bicie serca. Odgłosy bluźnierczej mantry trwały jeszcze dobrą godzinę nim ustały bezpowrotnie. Co było tego powodem? Trudno opisać powód bez ucieknięcia się do przyrównania pacjentów do dobrej dawki tytoniu, który spalony w drewnianej i misternie wyłuskanej fajce zdążył się już spopielić wykruszając się w odmęty jej czeluści. Wszelkie żywe istnienia, poczynające się od Ordynatora który ratując się stryczkiem uniknął w porę najgorszych katuszy jakie nawiedziły ową lecznicę. W tym pobojowisku straconych istnień i nieopisanej zgrozy słychać już było jedynie odgłos butów przemierzających korytarz. Należały one do człowieka wyzutego z wszelkiego pierwiastka człowieczeństwa, nihilisty, który przedłożył ratowanie swojego życia nad wszystko inne.

Kazimierz Dymski przemierzał hol wodząc wzrokiem z po opustoszałej okolicy. Nie wyglądał na truchło szwędacza, który postanowił wstać ze swojego pochówku. Był pod każdym względem żywy i co jeszcze bardziej niemożliwe, zdrowy jak ryba. Zupełnie jakoby jego nieopisana choroba zrekompensowała mu siły w zamian za żywot reszty. Z niemym roztargnieniem minął zastygłe w spazmie niedowierzania i strachu, zwłoki Kornawskiego i zatrzymując się przed drzwiami prowadzącymi na zewnątrz, ku wolności śmiał wypowiedzieć jedynie:

-Jak dobrze znowu być wśród żywych.

Jego kościste i soplowate dłonie głaskały pieszczotliwie niewielkich rozmiarów drewnianą figurkę pokrytą czarną farbą, która została następnie włożona do przepastnej kieszeni kurtki. Dymski opuścił szpital idąc po skutej lodem ziemi, śmiejąc się, ciesząc iż udało mu się wyłuskać krztę życia, która starczy mu na wystarczająco długo by jako starzec móc w ciepłym zaciszu domowego ogniska żałować swojej egoistycznej decyzji.

W ślad za nim szła mała i drobna postać Agatki, której nabiegłe od krwi oczy wyrażały chorą, niepojętą fascynację tej upodlonej, niegodnej miana człowieka, kreaturze.

Wszyscy bowiem pod jarzmem Zgrozy zostali pozbawieni jaźni i świadomości zaś ich sny, strach a nawet pragnienia zostały pogrzebane pod gruzami czerwonej porcelany, której nikt już nie był w stanie scalić w jedno.

[The end]

Oznacz jako: przeczytane ulubione chcę przeczytać

Komentarze

O jaaa... Długie i ciekawe. W sam raz na wieczór. Gratuluję Autorze
Odpowiedz
Zaloguj się, aby dodać komentarz.

Inne od tego autora

Archiwum

Najnowsze i warte uwagi

Artykuły i recenzje