Historia

Arlekin

ignisdei 1 7 lat temu 2 012 odsłon Czas czytania: ~26 minut

W Warciański kanał, z wolna terkocząc wpłynęła barka motorowa. Mieląc śrubą puszczała kłęby dymu. Leżałem plackiem, wśród obdartych z ubrań dziwadeł, przykutych klamrami, za przeguby do desek. Płynęliśmy miarowo.

Nagle dieslowski silnik zawył. Poczułem szarpnięcie i wyraźny przechył, śruba zamieliła wypluwając fontannę wody.

W powietrzu czuć było charakterystyczny zapach mułu pomieszany z wonią smaru. Z gardeł współobecnych wydarł się przeciągły jęk. Barka wyraźnie zmieniła teraz kierunek, powoli sunąc ku nabrzeżu. Było mi bardzo zimno. Sąsiadka z lewej powtarzała uporczywie jakieś nieartykułowane słowa, bijąc potylicą w pokład. Między łopatkami zręcznie wkomponowano jej żelazko teflonowe, z krótkim wystającym z przedramienia kabelkiem. Sąsiad z prawej zamiast głowy miał, drewniany młynek do kawy o kwadratowej podstawie i metalowej korbce. Oddychał miarowo, wypychając i cofając cyklicznie szufladkę pełniącą rolę ust.

Wysokie, nabrzeże ciągnęło się na jakiś kilometr, aż do wiaduktu. Szachulcowe budynki magazynowe, dymy przesłaniające ciasną industrialną zabudowę portu rzecznego, hen w oddali majaczył okazały okręt parowy. Po horyzont ciągnęły się żurawie portowe, węglarki, wielkie, czarne parowozy. Wszystko zamarłe, w bezruchu. W oddali, na przestrzał „stały” dymy, ścieląc złowieszcze, brudne smugi,karykatury mgieł odległych górskich przełęczy.

W uszach pobrzmiewał mi biały szum, elektromagnetyczna mieszanina wszystkich, możliwych dźwięków.

Anacefal, na nim koncertowaliśmy uwagę. Twór połączony niechlujnie z ochłapów ciała i części mechanicznych, nabrzmiała twarz, ubytek mózgoczaszki skompensowany tytanową pokrywą, rybie umieszczone niemal na czole oczęta, wywinięte wargi, ektropiczne powieki, szczątkowe małżowiny uszne, gdzieniegdzie kępki włosów. Przez pożółkłą, przeźroczystą namiastkę skóry prześwitywały zwoje ścięgien. Człapał ciężko, na potężnych, mechanicznych nogach. Prawe ramie zniekształcone, nienaturalnie wykręcone drżało wisząc bezładnie jak flak. Lewa ręka mechaniczna, zakończona stalowymi chwytakami, jak kleszcze do obalania drzew, hydrauliczne przeguby, syczące węże wysokiego ciśnienia.

Spojrzałem na swe uwięzione ręce, potem na tors i resztę. Lekko różowawa skóra ruszała się, przeplatała ornamentami, czerwonymi pręgami. Stale ruchliwa, niczym wijąca się plątanina węży, masa symboli, zawijasów formująca kształty czerwonych rombów, wielokątów, jakiś heksagonów, wieloosiowych symetrii, opisanych geometrycznie płaszczyzn, diabelskich piktogramów. Całość przemieszała się w misternej projekcji, miliardów ruchliwych mrówek.

Podskórna zawartość reagowała na gesty, tiki nerwowe, skurcze czy napięcia mięśni. Ułożenie, wielkość i kształt zmieniających się figur przywodziła na myśl – jakiś groteskowy i dynamiczny kostium błazna!

Istoty obok mnie rzęziły, krzyczały przeklinały. Ciężko było mi odnieść się do upływu czasu, dnia wczorajszego, wszystko przeciekało i nie trzymało się kupy.

- Patrzcie zwlókł się dziabak pierdolony! – krzyknął mężczyzna z kranikiem zamiast nosa i lejkowatym czerepem, przywodzącym na myśl balon na wino, w kierunku człapiącego potwora.

- Uwolnij mnie – zapiszczała „kobieta-zając” z długimi uszami - a wyłupię ci te plugawe rybie gały!

W miejscu kości ogonowej miała zajęczy omyk, długie uszy, nienaturalnie wielkie,przystosowane do gryzienia łodyg kwadratowe zębiska.

- I co będziesz teraz nas szlachtował, ty obsrany worze gnoju? - krzyknął „człowiek-perkusja”.

Z głowy, ramion wystawały mu werble, bębny i talerze. Z uszu zaś zwisały pałeczki z miękkimi bijakami.

Anacefalowi,chyba nie wymyśl było zabijać,szlachtować,wyrywać członki,bo gdy barka dobiła wreszcie do brzegu,uczepił się żelaznej drabiny i wspiął się na wysokie,portowe nabrzeże.

- Co teraz będzie? - spytała histerycznie „kobieta-książka”.

Kartki wyrastające z mózgoczaszki miała mokre i pomięte, zaparowane okulary drżały jej na sowim „noso-dziobie”. Anacefal stęknął gmerając paluchami, sapał, szurał i popiskiwał po czym położył sflaczałą dłoń na drążku dźwigni. Usłyszeliśmy zgrzyt metalu. Jakiś długi chwytak drgnął i zaczął się opuszczać w naszą stronę, na łańcuchu. Powoli opadał terkocząc. Zimna stal musnęła moje nagie biodro. Przeszedł nieprzyjemny dreszcz. Wbiłem paznokcie w deski. Bałem się. Potwór ostrym szponem najpierw wyrwał klamry z mych przegubów i kostek, później ujął mnie w pas stalową klamrą, zaczął lekko unosić.

O dziwo twór opuścił mnie delikatnie na nadbrzeże, jak bym był płatkiem róży. Anacefal skulił się, zamknął ektropiczne powieki, po czym zjechał po drabince na pokład. Barka odbiła od nabrzeża. Zostałem sam.

Ręce miałem wolne, dotknąłem więc czoła,cześć mojej twarzy zakrywała jakaś skórzana, twarda narośl. Nie mogłem tego odkleić. Przywarła, jakby była elementem fizjonomii. Przejrzałem się w kałuży wody. Osłaniała mi wszystko prócz oczu i ust, jak przyrośnięta, wenecka maska arlekina.

Doszedłem do miejsca pełnego dźwigów i betonowych umocnień. Były też zapory przeciwczołgowe. Wtem usłyszałem szept - Witaj chlopcze.

Zobaczyłem w cieniu bezlistnego drzewa, coś a raczej kogoś, kto skłonił się grzecznie, zdejmując melonik.

- Jestem Stryj - przedstawił się uprzejmie.

Nie pamiętam bym miał stryja - może on nosił takie nazwisko. Nie ważne, moja specyficzna amnezją nie pozwalała mi wiele pamiętać.

Stryj był niski, nosił spodnie w paski, ostro zaprasowane w kant, koszulę z wysokim kołnierzykiem z rozchylającymi się rogami, kamizelkę i marynarkę. Twarz miał wąsatą z kozią bródkę, niczym dziewiętnastowieczny profesor i o zgrozo był czarno-biały, jak stare fotografie z przepalonym kontrastem, bez korekcji i balansu bieli.

Stryj chodząc, wywijał komicznie laseczką i o dziwo, jego twarz wciąż ustawiona była względem mnie „en face”. Nie mogłem dostrzec profilu, ani lewego ani prawego. Gdy przechylał głowę w jakimkolwiek kierunku rysy załamywały się a głowa tonęła we mgle – jakaś zaćma percepcyjna...

- Choć za mną „chlopcze” - wypiszczał malutki jegomość.

- Dokąd? - spytałem.

- Idziemy na czytanie testamentu oczywiście - wyjaśnił Stryj.

Wszelkie próby wyciągnięcia od osobliwego człowieczka dalszych informacji kończyły się podobnie, głównie zwrotami: „zobaczysz”, „dowiesz się”, „poczekaj a się przekonasz”. W końcu dałem sobie z tym spokój.

Po nieokreślonym czasie marszruty weszliśmy na otwarty plac, dobrze widać było wieże Katedry na „Ostrowie Tumskim”. Na nasypie, powyżej linii zarośli majaczyła dawna elektrociepłownia. Przedwojenny budynek Poznania z czerwono białym, wyblakłym kominem, oraz budynkiem upstrzonym szklanymi oknami. Najwyższe piętro było oświetlone, palił się pełen rząd okien.

Za budynkiem coś błysnęło, potem usłyszałem spory huk. Zatrzęsła się ziemia. Na ognistym słupie wyłonił się dziwny obiekt. Bezpośrednio z podstawy wydobywał się płonący kosmyk ognia z ukrytej komory spalania. Startujący obiekt miał kształt domku jednorodzinnego z czerwonej cegły z dwuspadowym dachem i kominem. Wszystko drżało, woda w Warcie falowała. Odruchowo chwyciłem stojący nieopodal maszt, biły kłęby dymu, przykryły cały budynek ciepłowni, widoczny pozostał jedynie górujący komin. Rakieta-domek wzniosła się już na „słuszną” wysokość. Nagle obiekt zaczął tańczyć – próbując ustabilizować ciąg, opadał i wzlatywał na przemian, miotało nim na lewo i prawo. W końcu wpadł w ruch wirowy. Kręcił się wokół własnej osi. Tańczył na wysokości komina jak ćma nad płomieniem. Oczywiście było kwestią czasu kiedy o niego zawadzi. Jak bym wywróżył. Domek najpierw musnął sterczącą „fajkę” a następnie ściął ją mniej więcej w połowie, wyrzucając ceglane elementy w powietrze.

Padłem na twarz, dobiegł nas potworny świst. Wielki, podłużny walec przeleciał przez rzekę tuż nad moją głową. Rykoszet komina wylądował gdzieś w zabudowaniach z tyłu. Poczułem tylko pęd powietrza, nim przykryła mnie ziemia. Z drugiej strony rzeki odezwał się odgłos eksplozji .

Wstałem niezdarnie kaszląc i otrzepując się z pyłu, nogi mi drżały. Spojrzałem najpierw za siebie na dymiące zgliszcza, potem na stryja - stał tak jak przedtem, nie wiem nawet czy się poruszył, ja ledwo chwytałem powietrze. Wskazałem ręką na ciepłownię z obalonym kominem. Wzruszył ramionami. Nie było sensu pytać. W oddali, w secesyjnych kamienicach paliły się światła, ciemne sylwetki przywarły do szyb.

Po dwóch kwadransach marszu ulicami pustego miasta doszliśmy do ceglanego muru. Poznałem ją, to była „Baszta Narożna”, przy ul. Masztalarskiej, stanowiąca dawny element miejskich fortyfikacji. Wokoło ktoś zadbał o otoczenie, obsadził roślinami płożącymi.

-No chlopcze wlaź w jalowiec - rzekł Stryj.

-A to po co? – spytałem zdziwiony.

- Wlaź a obaczisz!

Nagi jak mnie Pan Bóg stworzył wlazłem w niską krzewinę, długich i ścielących się po ziemi iglastych pędów, dodam że potwornie kłuły w przyrodzenie.

-Powodzenia chlopcze! - usłyszałem jeszcze, nim dostałem silny cios w potylicę.

***

Wstałem z okropnym bólem głowy. - Ałaaa!

Czułem sporego guza z tyłu głowy. Stryjek przyładował mi chyba z laski. Teraz byłem w nowym miejscu. Wszechobecna jednostajna, psychotransowa łupanina, płynąca z nieokreślonego źródła, przeplatana acidowymi riffami. Tańczące dynamiczne laserowe refleksy - pełzały po murach, oknach, chodnikach. Wszędzie.

Co do miejsca, to oczywiście był „Deptak”, ulica Półwiejska. Z lewej „Stary Browar” i ściana ze szkła. Z prawej pod sklepem odzieżowym piętrzyła się góra ubrań: od kurtek po buty i bieliznę. Zepchnięta w stos przez spycharkę, wszędzie ślady gąsienic. Takie stosy garderoby nasuwały mi traumatyczne skojarzenia historyczne. Mogłem się jednak wreszcie ubrać. Namierzyłem długi, skórzany płaszcz, czarny sweter góralski, znalazłem też dżinsy i buty.

Pojawili się pierwsi ludzie i jak się domyślałem nie odbiegali wyglądem o tych na barce. To wszystko co widziałem nie kierowało się zupełnie niczym. Ludzie kładli się na ziemi, przykrywali kocami leżeli pod murami, siedzieli w kartonach, niektórzy byli powiązani z chodnikiem, brukiem jakimiś splotami pół-ożywionymi, składającymi się z wszystkich możliwych przedmiotów. Żadnej zmysłowości, wyrafinowania, coś jak rozlany kocioł grochówki.

Idąc „Półwiejską” doznałam wahania sił. Nie wiem czy ciśnienia, temperatury, pola elektrycznego, na pewno jakichś wartości stale zmieniających się, inaczej przyłożonych punktowo dla mnie a inaczej z osobna dla każdego mijanego elementu czy osoby. Interakcje osobowe były wypaczone, zupełnie nic nie grało. Pozornie w mieszkaniach paliły się światła w witrynach kłębił się asortyment. Obszary witryn podświetlone były od góry i dołu mikro-lichtarzykami i „żuczkami bowo”, zawieszonymi na żyłkach. Rolety mieszkań stanowiły monstrualne krawaty, wielkie biustonosze, stuły sakralne i suszone węgorze. Gdzieniegdzie stały półprzezroczyste drzewa. Z pni wyrastały kończyny ludzkie i zwierzęce, trzymające różne długaśne przedmioty: narty, kije do nordic-walkingu, parasole, chochle kucharskie, młotki, piły a nawet barierki z toalety dla niepełnosprawnych. Chodnik zaginał się kłębił i uwypuklał sferycznie. Ludzie rozdwajali się przenikali przez siebie. Przedmioty rozpadały się, łączyły z kawałków. Czasem dwoje przechodniów nachodziło na siebie, stapiając jak krople rtęci.

Z pobliskiej kamienicy spadł gzyms, mężczyzna który nim oberwał rozpadł się na tysiące cząsteczek, po czym złączył ponownie. Jednak układ nie pozostał trwały, mężczyzna rozpadał się i łączył w nieskończoność. Krzyczał przy tym z bólu niemiłosiernie.

„Uszczypnij mnie, a powiem ci czy śnię” - stare rymowanki zawsze się sprawdzają.

- Taaak!...pojąłem że ból - tylko on był tu realny, bez względu na okoliczności.

Sama secesyjna architektura „Półwiejskiej” wyraźnie zmieniona. przez podłużne, pochylone ku ulicy, ceglane kominy, zakończone ekranami. Co kila metrów wynurzały się z murowanych wnęk okiennych pierwszego piętra. Ludzie podchodzili do nich dotykali dłońmi, przemawiali do monitorów. Coś kwasi-materialnego, ledwo dostrzegalnego w zarysie zerkaniem, sflaczałego jak eteryczna meduza, wpełzało do kominów przez niewielkie otwory, po czym na ekranie ukazywały się zanikające, płaskie twarze.

Nagle, poczułem silne uderzenie w plecy. I głos - witaj Brachu!

Obróciwszy się ujrzałem pyszałkowaty uśmieszek rodem filmu Scorseze. Patrzył na mnie sam Henry Hillaz, odtwarzany przez kultowego Raya Liottę.

Gość był znacznie wyższy od „młodego” Liotty i potężniej zbudowany. Ale analogia jak najbardziej prawidłowa!

- Jak się miewasz! - krzyknął mi do ucha. Ładny pasztet co?

- Znamy się? - odparłem najpewniej jak potrafiłem.

-Ja cię znam, ty mnie niekoniecznie! - zaśmiał się basowo, groteskowym, demonicznym, wielogłosem.

Ubrany był w brązową koszule i skórzaną marynarkę. W ustach trzymał tlący się papieros. Nie dostrzegłem w nim żadnej nawet najmniejszej modyfikacji.

- No choć, usiądź tu z nami - dodał łagodniejszym tonem. - Lepiej jest przebywać w doborowym towarzystwie - zaśmiał się przy tym w sposób najbardziej nieszczery jak tylko można było sobie wyobrazić.

- No choć! - krzyknął olbrzym, nie daj się prosić - dodał widząc moje ociąganie - są przecież dziewczyny.

Był kimś naprawdę realnym pośród tej zmutowanej zgrai, postanowiłem więc skorzystać z zaproszenia.

- Może od niego coś więcej się dowiem, skoro jak twierdzi mnie zna - pomyślałem.

- Jestem Alter! - odparł chłopak z ferajny, wyciągając wielką, wytatuowaną grabę.

- Powiesz mi Alter, skąd my się właściwie znamy? - spytałem odwzajemniając uścisk.

- Uuu!…takie informacje kosztują Arlekinie i to drogo, a ja nie jestem Matką Teresą! – dodał kpiąco.

-Czego chcesz? – spytałem.

Alter rzucił niedopałek i wskazał na tych pod ścianą. - Może ich się spytaj, pewnie ci powiedzą - wybuchnął śmiechem.

Ten gość zaczynał mnie powoli drażnić, miałem ochotę uciąć rozmowę. Postanowiłem jednak jeszcze przez chwilę dać mu „pobłyszczeć”. Może się opłacić.

Wzdłuż muru, obok wielu dziwadeł, siedziały dwie młode kobiety, całkiem realne. Pierwsza, skąpo ubrana, obdarzona hojnie kształtami o jasno-rudawych, kręconych włosach z pieprzykiem na policzku. Alter przedstawił mi ją jako Lexi. Obok siedziała zgrabna, szczupła brunetka w ciemnej bluzce podkreślającej biust, oraz mini spódniczce, niestety okropnie oszpecona – pół twarzy, od nosa w dół łącznie z podbródkiem zastępowała jej niechlujnie wykonana drewniana imitacja twarzy, bez wyciętego nawet otworu na usta, przytwierdzona ordynarnie szwami chirurgicznymi. Spojrzała na mnie intensywnie niebieskimi oczami.

- Jestem Lina - odparła „normalnym głosem”, dobywającym się z pod drewno-buźki.

Alter ujął Lexi w pół, podniósł w górę obscenicznie obłapując! Rudej jakoś specjalnie to nie przeszkadzało a nawet wręcz przeciwnie!

- Widzisz! – krzyknął Alter, odstawiwszy nagle cizię na ziemię - Ta zgraja popaprańców to pokarm. Oni są głodni.

- Oni? – wtrąciłem.

Nie odpowiedział, wstał wmieszał się w tłum popychając przechodniów, mielił do nich obleśnie jęzorem, robił też wulgarne gesty do przechodzących kobiet. Wokół Altera otworzyła się momentalnie swobodna przestrzeń. Ludzie przyspieszali kroku.

- Zobacz jak łatwo można ich rozgnieść. Są jak robaki! - krzyknął i podszedł do przygodnego mężczyzny, który zamiast dolnej szczęki miał maszynę do pisania, szedł spokojnie wystukując treść jakiegoś maszynopisu. Jednym kopniakiem powalił go na ziemię, ciosem pięści rozpłatał mu głowę. Czcionki rozsypały się po bruku. Reszta rzucała się jak ryba na suchym brzegu. Nagle leżący zaczął się rozpadać, na malutkie ziarenka a te na jeszcze mniejsze i mniejsze. Nie minęła minuta i mężczyzna zniknął jakby go w ogóle nie było. Alter rechotał trzymając dłonie na biodrach Lexi! Potem „lizali się” na środku chodnika.

Wtem na chwilę zwrócił głowę w moją stronę.

- A wiesz Arlekin, że ci samopowtarzalni są jeszcze lepsi, można na nich patrzeć bez końca, spróbuj załatwić jednego a się przekonasz. Normalnie beka śmiechu - zachichotał złowrogo, po czym zajął się na powrót swą rozpaloną partnerką.

Byłem w szoku. Jeśli te twory, ci ludzie są realni to jak można ich tak po prostu zabijać. Czułem podświadomie, że Alter jest odpowiedzią na dręczące mnie pytania.

- Czy wiesz? - spytałem. Spojrzał na mnie kpiąco. - Czy możesz mi powiedzieć… Starałem się dobierać uważnie słowa, tamtych to wyraźnie bawiło.

- Co wiem?… no dawaj mistrzu! –zawołał.

- Czy możesz mi wyjaśnić, co się tu właściwie dzieje?

- Jak to co? Biała noc, jedzenie się bawi.Spójrz w niebo Arlekin. No patrz! – wrzasnął bezczelnie Alter.

Podniosłem oczy i wtedy ją zobaczyłem, jasną niemal jak słońce potężną gwiazdę Oriona. Lśniła nisko nad dachami. Światło tak ostre, że gasiło gwiazdy na nocnym niebie i tłumiło łunę ledowych lamp. To była Betelgeza, mamy więc rok 2066. To była historyczna data, padła wtedy komunikacja, niebo zasnuły całuny zorzy, spadały samoloty, paliły się cewki w samochodach. Śmierć nadolbrzyma w naszej galaktyce i rozbłysk supernowej, której światło wreszcie dotarło do Ziemi. Choć jej oś obrotu nie była ku nam bezpośrednio skierowana, jednak liznęła nas nieco rozbłyskiem gamma, wywołując globalny paraliż. Mega-fiesta, anarchistyczne rozruchy na ulicach wielkich miast. To czego tu byłem świadkiem było groteskową i koszmarną kopią historycznego wydarzenia z dalekiej przeszłości, znałem je chyba ze szkoły.

Alter z Lexi podrygiwali wulgarnie w rytmie techno-rave nie zwracając na mnie uwagi.

Usiadłem obok Liny, spojrzała na mnie niebieskimi i oczyma.

- A ty? – spytałem!

- Co słonko? - spytała frywolnie.

- No, to wszystko, ci ludzie, ty, ja, ta ulica?

- Za dużo myślisz!…nie myśl tyle - dotknęła mojej „skórnej maski”.

- To jest piękne, wyglądasz jak heros z greckiej tragedii.

- Raczej komedii- uśmiechnąłem się, chyba po raz pierwszy od przebudzenia na barce. Wyobraziłem sobie przez chwilę, że siedzę z normalną dziewczyną w jakimś miejskim pubie, w upalne południe pijemy piwo. Wszystko rozpływa się w beztrosce i chmurze feromonów. Dotknęła mych włosów potem ręki. W miejscu dotknięcia niezliczone czerwone punkciki natychmiast zaczęły bezładnie, rysować koła, wielokąty na wór kostiumu arlekina.

- Widzisz – szepnęła. Jesteśmy jacy jesteśmy, zbyt bardzo się przejmujesz.

Muzyka się uspakajała, światła laserów nie pulsowały już tak gwałtownie.

- Bądź spokojny, zaraz odpłyniemy – szepnęła...

Sylwetki Altera i Lexi kiwały się w tłumie w rozmytych refleksach świateł, gdy usłyszałem coś jakby dźwięk trąb w oddali. Po niebie płynęły wielkie obiekty. To były prehistoryczne amonity i belemnity. Głowonogi z pradawnych oceanów otulających Pangeę. Wielkie i majestatyczne, odpychały się mackami, ich kolorowe rostra lśniły od szmaragdu po błękit, opalizowały w świetle Betelgezy, sypiąc za sobą purpurowy pył. Chmura opadała na ludzi, którzy zasypiali, kładli się na ziemie w kartony, na chodnik, opierali o ściany.

Lina i jej błękitne, świdrujące oczy stopniowo mętniała, dotknęła mojej głowy dłonią i miękkim gestem oparła ją o swe kolana. Nie wiedzieć kiedy ogarnęła mnie błogość i nieprzenikniona senność, czułem jeszcze jak się osuwam i ustami bezwładnie dotykam jej stop, pasków sandałów, czułem zapach konwalii.

***

Obudziłem się, byłem sam wszyscy znikli. Pochmurny dzień, siąpiło. Ulica Wodna w Poznaniu. Urząd pocztowy, drzwi otwarte, dziwaczna grupka, koszmarnie zniekształconych gapiów, wpatrzona ciekawie w rozświetlone okno. W środku inni, siedzący w dwóch rzędach. Ci w środku to pełne przeciwieństwo tych na zewnątrz. Zachowana symetria ciała, ludzkie lub niemal ludzkie twarze. Zniknął cały wystrój poczty. Wszyscy patrzyli w stary kineskopowy telewizor, na środku sali, na małym okrągłym stoliku. Przed telewizorem krzesło. Gdy na ekranie telewizora wyświetlał się numer, określona osoba podchodziła i siadała przed ekranem.

Stojąca nieopodal wysoka kobieta - żyrafa z długą szyją, różkami oraz ludzką twarzą, ubrana w powłóczystą suknię z dekoltem, bez słowa podała mi kartę z numerem „66”. Gdy podobny do kozy jegomość opuścił krzesło na ekranie wyświetlił się mój numer, zająłem miejsce przed telewizorem. Ekran strzelił i pojawiła twarz, starszego łysego okularnika w czarnym kombinezonie. Twarz wydała z siebie basowy, przeciągły dźwięk. Mężczyzna bardzo, bardzo powoli zaczął wyciągać z kieszeni obrazek, gdy wysunął zaledwie fragment zdjęcia, obraz zaczął mętnieć, falować po czym prysł. Po sali przebiegł szum, widać była to sytuacja nietypowa. Telewizor uruchomił się na nowo. Na ekranie wyświetlał się niestety już kolejny numer „67”. Obróciłem głowę słysząc za plecami ciężki oddech „człowieka - kowadła”.

Ktoś mi najwyraźniej przeszkodził. Nieważne. I tak zrozumiałem co przedstawiało zdjęcie. Musiałem jak najszybciej dostać się znów w pobliże w „Elektrowni Garbary”.

Wyszedłem na zewnątrz. Wciągnąłem do płuc rześkie, przesycone freonem powietrze.

Nagle, zorientowałem się, że ulica był psuta, wszyscy widać uciekli. Choć niezupełnie. Tuż za drzwiami, jakaś potworna siła cisnęła mną w przeciwległą witrynę sklepową. Ból był tak silny, że nie mogłem nawet racjonalnie myśleć. Przeleciałem z odłamkami tłuczonego szkła przez kartony, manekiny, damską garderobę, hamując dopiero na metalowej kracie zaplecza.

Wstałem zamroczony. Wyszedłem z witryny na ulicę. Ogarnęła mnie furia. Na przeciwległym chodniku z wykrzywioną z wściekłości gębą stał Alter, ubrany w coś na wzór kolczugi. Obok stała Lexi w kusej bieliźnie i czarnych pończoszkach, dławiąc się śmiechem. Obfite piersi dziewczyny niemal wylewały się z biustonosza. Wulgarny makijaż, spore pośladki w stringach czyniły zeń rasową królową porno. Przyznaję mimo nieskromnego przebrania była piękną kobietą. Miała idealne, wręcz żurnalowe rysy. Pieprzyk nad policzkiem tylko dodawał pikanterii jej obłąkańczemu śmiechowi. Aleterowi zaś, jakoś do śmiechu nie było. Stanął w rozkroku, ciężko dyszał.

-Dość tego! - pomyślałem, po czym ruszyłem. Biegłem, nabierając szybkości i zaciskając pięści. Nie widząc kiedy nadziałem się na jego lewy sierpowy. Był jak młot parowy, cios i trzask łamanych żeber, upadłem na plecy.

- Robaki…parszywe ścierwo! - krzyczał Alter. - Knujecie!

Chwycił mnie za gardło, ścisnął siłą imadła, podniósł do góry jak szmacianą lalkę. Próbowałem rozgiąć mocarne palce, chyba pomogło lub sam mnie puścił. Z trudem łapałem powietrze, kaszlałem klęcząc.

Wtem usłyszałem znajome trąby. Śmiech Lexy stłumił nieprzyjemny zgrzyt buta o bruk, podkutego i mierzącego wprost w moją skroń. Mdlejąc dostrzegłem jeszcze sunące niebem głowonogi.

***

- Żyje, żyje! - krzyczał mały, pękaty człowieczek. Usłyszałem za plecami tupot stóp, trzasnęły drzwi.

- Nic się nie martw, jesteś Arlekin, regenerujesz się jak dżdżownica!

- Jestem Parówek – już możesz chodzić, prawda? Kości się zrastają - zachichotał.

Noga za nogą powoli wlokłem się za Parówkiem, małe krzywe nóżki, pulchne rączki, niemal zatarta różnica między głową i szyją.

W wielkiej oświetlonej sali dostrzegłem siwego naukowca, pochylonego nad wiekowym monitorem. Gdy weszliśmy obrócił głowę i zawołał:

- Witaj! Jestem Dynamo.

To co w pierwszej chwili wydawało się mi kołnierzem, było w rzeczywistości kolejką. Modelem kolejki parowej z wagonikami, jeżdżącej po szynach, wokół głowy doktora. Wyglądał niczym Saturn z pierścieniami. Z komina leciał dym a lokomotywa wydawała dźwięk pędzącego parowozu. Pociąg sunął po magnetycznie zawieszonej płaszczyźnie ekliptyki w jakiś dziwny sposób, żyroskopowo utrzymywanej w równowadze. Kierunek zmian płaszczyzny trakcji, oscylował „dynamicznie” wokół kierunku osi toru pociągu. Przyzwyczaiłem się już do dziwadeł ale Dynamo był wyjątkowy.

-Miałeś wiele szczęścia - rzekł doktor - ten „typ” łamie szyny kolejowe jak zapałki.

Nie wiem czy to „kolejowe” porównanie było celowe, czy nasz doktorek już tak miał. Niemniej jednak w tej para-nienormalnej sytuacji zabrzmiało to jak wisienka na torcie nonsensu.

Doktor zasępił się. - Wiem co chcesz usłyszeć – dodał po chwili. Ja też mam do ciebie wiele pytań zakładając, że znasz na nie odpowiedzi. Znasz?

Potrząsnąłem głową przecząco.

- Wiesz co ja myślę? - dodał. - Jesteśmy tu jak kawałek zaznaczonej zakładką powieści, ktoś ją akurat otworzył i czyta.

Wstał z fotela. Podszedł do okna, światła lamp odbijały się w wodzie.

- Przekaz, który otrzymałeś nazywany jest „testamentem” i miał doprowadzić cię tu. Testament implikuje „reset” nadając mu wyższy, nielosowy priorytet. Udajesz się tam gdzie cię powiedzie jego interpretacja.

Nagle ktoś krzyknął – Chodźcie, zaczyna się!

Doktor, Parówek, ja, oraz kilka osób z personelu „Elektrowni” skupiło się przed monitorem.

- To przekaz na żywo - oznajmił Doktor.

- Plac Wolności ? - spytałem.

- Tak, a to co tam widzisz – wskazał mi na ścianę szkła zasłaniającą budynki - to kwantyfikowana, lustrzana przestrzeń, forma wielowymiarowej osobliwości. Nie możemy jej obejść ni przeskoczyć – tłumaczył doktor. - Nasze sondy spadają przy starcie .

Doktor wziął wdech gdy kolejka na chwilę przysłoniła jego szare oczy

- W pobliżu „kurtyny” – ciągnął Dynamo - panuje wysokie promieniowanie, jednak nie ono jest tu problemem. Ustaliliśmy, że za zasłoną ze szkła istnieje co najmniej kilka potężnych bytów. Nazywaliśmy je „furiami”. - Pamiętasz z mitologii „Erynnie”, uskrzydlone wiedźmy? – spytał - z wężami zamiast włosów i przekrwionymi oczami? Zaraz je ujrzysz. Nie wystrasz się. Mogą być potworne i w ludzkim rozumieniu mają boskie moce.

Pod ścianą na monitorze falował tłum uzbrojonych istot ludzkich, od „osobliwości” odgradzał go zwarty sznur cyberbiotycznych olbrzymów

- Uwaga! – krzyknął Doktor.

Lustrzana zapora zaczęła blednąć rozpływać się.

-To na cześć twojego przybycia Arlekinie - doktor uśmiechnął się kpiąco!

Pojawił zarys Hotelu Rzymskiego i budynków bankowych. Na torach stały zabytkowe tramwaje. Z ciemnych bram wylewać się zaczęli kościści „nieludzie” z jednym okiem, po środku beznosej twarzy i małymi, łapiącymi chciwie powietrze ustkami. Nagie, bezwłose, żylaste, półprzezroczyste ciała, bez genitaliów, od łokcia w dół metrowe ostrza kos. Stłoczeni w falującą, gulgoczącą hałastrę, szli wolno ku linii golemów (notabene bliźniaków Anacefala z barki). Osłupieni patrzyliśmy w białą, embrionalną tłuszczę.

- Czy to furie? - spytałem doktora - sporo ich.

- Nie, to chyba jakieś ich drony, bo furie są tam! – odparł Dynamo.

Były. Piękne, zmysłowe kobiety o bursztynowych cerach. Odziane w powłóczyste, antyczne, białe suknie, rozpuszczone błąd włosy, obfite dekolty, bose stopy. Śpiewały lewitując w oddali.

Nagle,jednocześnie podniosły w górę ręce. Obślizgła masa ruszyła, biegli, kosy trzymając przed sobą. Ludzie zaczęli gromadzić się za linią golemów.

-Trzeba im pomóc! – krzyknął doktor Dynamo, bo jak padną, będzie okrutna rzeź w mieście - choć pokażę ci egzoszkielet.

***

W pewnym sensie przypominał ordowickiego stawonoga. Był owalny i spłaszczony przykryty pancerzem. Dwie głębokie bruzdy wzdłuż dłuższej osi ciała dzieliły optycznie jego powierzchnię na trzy płaty. Wejście było przy tarczy ogonowej a kokpit mieścił się w pasie osiowym tak zwanym "toraksie".

Dynamo wyjaśnił mi, że egzoszkielet ma 16 złącz psychosensorycznych, instalowanych doraźnie w pilocie. Po wykonaniu złącz następuje 30 minutowa adaptacja, której nikt do tej pory nie przeżył. Moja „specyficzność” ma podobno pozwolić okiełznać maszynę. Stawonóg ma miotacz antymaterii, kilka odnóży krocznych, ileś tam chwytnych, wyposażonych w cęgi. Przemieszcza się w każdym terenie,zmienia geometrię ciała bo pancerz składa się z ruchomych tarcz.

Wlazłem po drabince wprost do kokpitu, objął mnie klamrami. Dostałem zastrzyk w kręgosłup, nie czułem więc wiele, prócz nieprzyjemnego uczucia zagłębiania się ostrzy. Purpurowe, ruchome figury pod skórą gromadziły się i rozpadały w miejscach w których tworzyły się gniazda. Krew ciekła, lecz rany się natychmiast goiły. Wisząc na elastycznych szelkach twarzą w dół widziałem stereoskopowo, niczym w rybim oku, również to co było za mną, kontury kokpitu, pancerza, mnie samego. Pokrywały się z obrazem otoczenia.

- Udało się! Jak mnie słyszysz? - krzyknął Dynamo.

Interfejs w kolorach błękitu i purpury. Łącza sprawiły, że sam stałem się trylobitem, czułem jego odnóża, tarcze, systemy obronne.

- Doktor otworzył bramę hangaru, wyczłapałem na powietrze, krople deszczu urywały się w przestrzeni. Spojrzałem na Dynamo śmiesznie wyglądał z tą jeżdżąca kolejką.

- W górę kurtyna czas na Arlekina!- krzyknął doktor groteskowo.

- Nie jestem pewien czy chcę umierać? – odparłem, a mój wzmocniony głos odbił się od stalowych grodzi.

- Obawiam się, że nie będziesz miał wyjścia. - Doktor zasępił się. – Widzę wciąż się wahasz?

- Tak. Bo czuję że nie moja wojna... - odparłem urywając w chwili gdy uderzył mnie blask dziennej gwiazdy, która właśnie wyjrzała zza ołowianej chmury. Interfejs zamrugał, purpurą i błękitem, ja zaś zawisłem w bliżej nieokreślonej przestrzeni taktycznej.

***

Lśniło jasne słońce, od kiedy opadła „kurtyna” ustały nawet „resety”.

Szedłem ulicami miasta. Z „Panny Marii” poczłapałem w „Estkowskiego”, Mostem Chrobrego przez „Garbary” na ulicę Wielką. Słyszałem w głowie szepty, setki tysiące ludzki myśli i wołań.

Wtem oniemiałem, jeden brzmiał znajomo, niezwykle znajomo, jak moje myśli, był z nimi tożsamy. Chwytał za serce, gotował mózg. Ktoś mnie wołał. Taki jak ja. Rozejrzałem się, nic. Szept a właściwie wołanie, zanikło. Z pośród tysiąca rozpoznałem ten jeden. Bliski mi głos.

Dostrzegłem, tylko chorobowo zmienionych ludzi, którzy wychodzili z domów, uliczek, wypełzali z śmietników, kartonów po telewizorach. Grunt drżał od kroków mojego, egzoszkieletu.

Wtedy ją dostrzegłem stała przy „Wielkiej” i patrzyła wprost na mnie swymi wielkimi, niebieskimi oczami.

- Lina! - krzyknąłem wyrywając łącza.

Trylobit zastygł, sięgał grubo ponad dachy. Zeskoczyłem na ziemię. Byłem oszołomiony, strasznie śmierdziało palonym plastikiem, zataczałem się.

-Lina! - co ty najlepszego robisz?! - krzyczałem. Tu jest niebezpiecznie!

-On tu jest, słyszałam go! – szepnęła.

-Kto? – spytałem. Pokiwała przecząco głową.

-Czy to boli? - wskazała na dymiące, grafitowe gniazda w moim ciele.

-Nie, nie boli - odparłem.

-Wiesz, wczoraj otrzymałam testament – odrzekła - Muszę ci to powiedzieć zanim...- urwała, po czym łamiącym głosem wyszeptała rymowankę:

- „Powiedz mamo, ach powiedz gdzie, jestem zawsze kiedy śpię”

Już wiedziałem, chwyciłem Linę za rękę biegliśmy „Ślusarską” do „Wodnej” wpadliśmy w otwarte drzwi poczty. Telewizor był wyłączony, rzędy krzeseł stały puste. W rogu stała kobieta żyrafa. Widziałem strach w jej oczach.

- Zostaniesz tu – Słyszysz!

-Ale...muszę go znaleźć - jęknęła Lina.

-Żyje – też go słyszałem - odparłem - jest w mieście! - Masz tu zostać, nic sama nie wskórasz.

-Zaryglujcie drzwi! - wrzasnąłem do Żyrafy, skinęła głową.

Obróciłem się ku wyjściu, Lina chwyciła mnie za rękę, dotknęła ust. Poczułem znajomy zapach konwalii.

-A ty? – spytała.

-Będę za was walczył!

***

Olbrzym wtoczył się na „Plac Wolności”. Tłum się ożywił, krzyczeli. Cyklopi rozbijali się o linię golemów. Ludzie strzelili z dystansu. Dynamo jechał w naszym kierunku, w małej amfibii w wieżyczce z miotaczem siedział Parówek.

- Mamy co najmniej pięć klientek niewrażliwych na broń konwencjonalną! - krzyknął Dynamo.

Golemy walczyły, tracąc stopniowo przewagę bojową, by w końcu ulec wielotysięcznej masie. Pochłaniała je niczym dywan krwiożerczych, afrykańskich mrówek. Kiedy linia golemów padła, cyklopi skupili się na ludziach. Krzyki, jęki ginących, echa wystrzałów.

Parówek pluł antymaterią, cyklopi anihilowali. Ochłapy ciała spadały z pluskiem na ziemię. Prułem ogniem ciągłym, serie tworzyły wyłomy jednak w miejsce pięciu anihilowanych dronów z bram wypełzało dwudziestu. Furie śpiewały coraz głośniej, ich śpiew był już prawie jękiem. Przegrzałem działo. System zgłaszał pełne przeciążenie, na to tylko czekali, zaszli mnie od tyłu, setki obsiadły mój pancerz, trylobit ugiął się pod ciężarem. Rozerwały tarcze, rozniosły działo. Nastąpiła eksplozja, następna, straciłem wizję, wszystko zgasło.

W półmroku awaryjnych lamp, słyszałem szuranie, stłumione krzyki umierających. Cyklopi próbowali dostać się do środka. Słyszałem przeraźliwe darcie kling o pancerne tarcze. Już straciłem nadzieję, wisząc na przewodach jak pochwycony w pajęczej sieci. Nie mogąc nic zrobić, szykowałem się na śmierć. Nagle strzelił bezpiecznik i system niespodziewanie restartował, odzyskałem wizję i władzę w kończynach. Rozległ się zgrzyt stali i syk hydrauliki, uniosłem wysoko pancerz, stanąłem na tylnych odnóżach ponad walczącymi, niczym ruchoma wieża. Widziałem z wysoka pole bitwy. System liczył szacował moje szanse i siłę wroga. Wykres załamywał się, ginął gdzieś w przestrzeni. Rokowania - nieznane. Liczebność wroga - nieznana. Wszechobecne, określone purpurowymi okręgami cele drgały w nieskończoność, jak mrowie szarańczy.

Wpadłem wtedy w wściekłość, normalnie zamroczyło mnie.

- Nieistotne statystyki i kalkulacje, ubiję ich ile mogę nim sczeznę – pomyślałem. Tratowałem więc, wyrywałem głowy, wypruwałem flaki, szatkowałem biegnących, puściłem hektolitry krwi, śluzu, płynów ustrojowych.

Gniotłem i miażdżyłem, wyrzucałem w górę, półprzezroczyste embriony. Stalowymi odnóżami rozcierałem, je o bruk. Wlokłem za sobą pasy skóry, włókien, ścięgien, wnętrzności,pęcherzy. Miały pomarańczową lepką posokę. Nurzałem się w niej po pas. Góra roztartych odpadów organicznych hamowała moje ruchy. Okoliczne budynki zmieniały powoli kolor na pomarańczowy. Taplałem się w kupie krwawej padliny, jak maszyna rzeźnicza. Nie wiem ilu ich utłukłem może z tysiąc. Walczyłem w rozdeptanej, organicznej, parującej masie. Doktor wołał o pomoc, cyklopy przewróciły amfibię kołami w górę. Parówek zginał przygnieciony wieżyczką. Zacząłem ciągnąć pojazd doktora walcząc, tamci go rozrywali na mych oczach.

Doktor wyczołgał się z wraku, krwawił. Jego kolejka leżała roztrzaskana, kółka kręciły się w miejscu. Trzymał się za gardło, wyraźnie się dusił. Coś krzyczał. Skierowałem na niego mikrofon kierunkowy.

- Dostałem wiadomość! – wołał - od przyjaciół. Wytrzymaj jeszcze pięć minut!

Osunął się na kolana, tak został. To była rzeź, pozostało niewielu ludzi zdolnych do walki, cofali się plecami do siebie zbijali w kupę.

Nagle, rozdzierający krzyk, spojrzałem w lewo, to krzyczał Alter. Jeden z cyklopów zatopił klingę w jego udzie. Był przykuty do kolumn „Arkadii” łańcuchami, niczym biblijny Samson. Nie miał oczu, krwawił z pustych oczodołów. Lexi była nadziana z potworną siłą na kikut słupa sieci trakcyjnej, jej jasno-rude loki spływały kaskadą aż do ziemi. Ciskał przekleństwa. Jeden z strzegących go cyklopów wraził mu kosę w brzuch. Alter wydał z siebie ryk wściekłości, napiął mięśnie wyrwał zaczepy wraz kolumnami Arkadii. Zaczął kręcić nimi młyńca. Raził na oślep, cyklopi odstąpili ludzi skupiając na nim. Pieśń Erynii stała się głośniejsza, lewitowały też sporo wyżej, stopy miały napięte w point, włosy wiły się jak węże.

Ślepy Alter walczył, powalając dosłownie setki, aż w końcu go przykryli całunem bladych ciał. Zapadła cisza. Wielotysięczna armia szła na zbite w kupę ludzkie niedobitki. Odpiąłem łącza, wyszedłem na pancerz, chciałem jeszcze raz spojrzeć w niebo. Było nieskazitelne.

-Sona! Zalewam komory! Skaczemy!

Cisza.

***

Pływam w wielkiej butli, jestem przytomny. Wszędzie mam podpięte przewody, oddycham przez rurkę, obok w przezroczystych kapsułach pływają tacy jak ja, normalni, nadzy ludzie, mężczyźni, kobiety, dzieci butle ciągną się w nieskończoność. Nade mną, otwarta przestrzeń, gwiazdy.

- Kim jesteś - pytam stojącej obok ładnej brunetki w okularach?

-Georgia, oficer medyczny na Stylli - odparła.

-Gdzie ja jestem?

-Na pokładzie Stylli oczywiście, w drodze do domu, po drugiej stronie korytarza Schwarzschilda – odparła Georgia patrząc mi w oczy. Uśmiechała się.

- Dziękuję za moją córeczkę! - wyszeptała, posyłając pocałunek przez szkło. Zasnąłem.

Teraz byłem już w innej sali. Trząsłem się z zimna, podano mi kawę. Wszędzie bukiety kwiatów, góra listów, wokół świecące sfery, ściany wyłożone wapiennym łupkiem, upstrzone amonitami, odciskami paproci, tropikalna roślinność, fruwały skrzeczące papugi.

-Jak się czujesz? - spytał łysy okularnik - znajoma twarz z telewizora.

- Słabo, ledwo mogę utrzymać kubek - wyszeptałem.

- Pamięć wraca? – spytał.

- Nie bardzo – odparłem zmieszany.

- Jestem Sona - dowódca.

- Mam żonę i syna. Prawda? - spytałem rozmówcę.

- Tak, twoi bliscy są bezpieczni, przebywają w kapsułach.

- Lina? Czy moja żona ma na imię Lina?

- Tak, a twój syn to Eryk – odparł Sona!

- Czy mogę ich zobaczyć?

- Wkrótce – odpowiedział mężczyzna.

- Mam spore splątanie.

- To normalne, walczyłeś w hipnostazie – wyjaśnił. Ta góra listów to do Ciebie. Przed nami wiele lat lotu, masz więc co czytać.

Koniec

Oznacz jako: przeczytane ulubione chcę przeczytać

Komentarze

Chyba nie rozumiem, ale fajnie.
Odpowiedz
Zaloguj się, aby dodać komentarz.

Inne od tego autora

Archiwum

Najnowsze i warte uwagi

Artykuły i recenzje