Historia
Cisza Nieidealna: Płatki Śniegu, IV
23:01
– To były czasy. Zabawy, zawody, praca przy jabłkach. Potem przeprowadziliśmy się tu, do miasta. Najgorsza decyzja mojego życia. Kto wie, może na wsi nadal jest bezpiecznie?
– Tego niestety nie wiemy, panie Włodzimierzu.
– Jeśli tylko uda nam się przeżyć, to wyjadę tam od razu. Wielkie miasto najpierw wpędziło mnie w długi, a teraz chce wpędzić mnie do grobu.
– Miał pan kłopoty finansowe?
– Wzięliśmy z żoną kredyt na auto, a potem straciłem pracę. Skurwysyny nie zdążyły zabrać wszystkiego, bo te cudaki co biegają po ulicach najpierw zabrały ich. Mam nadzieję.
– To niewdzięczna praca, ale jednak praca. Nikt na pewno nie chciał dla pana źle.
– Nie wiem jak ci ludzie mogli spać w nocy.
– A czy pan może spać w nocy?
– O czym pani mówi?
Siedzieli na swoich stałych miejscach, czyli na dwóch fotelach. Mężczyzna bliżej okna. Mieli za sobą ciemnobrązową meblościankę, która mimo swej założonej z góry złożoności, jakimś cudem cechowała się minimalizmem, nie naruszając w ten sposób modernistycznego wyrazu pokoju. Na stole przed Włodzimierzem i starą Żydówką leżały puszki i sztućce.
– O tym jak udusił pan tego bohaterskiego nieznajomego.
– Znów chcemy porozmawiać o religii? Wie pani co ja o tym sądzę.
– Wiem, tylko jestem ciekawa. Chciałabym wiedzieć, co pan czuje.
Mężczyzna zamyślił się. Nabrał łyżką trochę czerwonej fasoli w sosie pomidorowym i zapchał usta. Przełknął, po czym głośno westchnął.
– Myśl o tym jak trzęsie się i próbuje złapać mnie za ręce utkwiła mi w głowie i nie chce wyjść. To było tak jakby… jakby zawładnął im jakiś instynkt, jak zwierzęciem. Jakby w ostatniej chwili zmienił decyzję i jednak chciał żyć. Gdyby nie to, już pewnie bym o tym zapomniał. Ale jednak, jak pomyślę, że to mogłem być ja… Na szczęście ze mną nie pójdzie tak łatwo.
– Mówi pan o pistolecie, rzecz jasna.
– A tak. Mam nadzieję że nie będę zmuszony do oddania kilku strzałów. Szkoda by było tak pięknego garnituru.
Starucha przewróciła oczami.
– Znowu ma pan problem z tym chłopakiem.
– Znowu? Mam z nim problem cały czas. Ten gówniarz, byle studencina, myśli, że jest taki mądry i tajemniczy. Nie wie, że obserwuję go odkąd tu weszliśmy. Dla mnie, to jest podejrzana sprawa. Dlaczego, do kurwy jasnej, on nie chce powiedzieć, jak ma na imię?
– Rozmawialiśmy już o tym, panie Włodzimierzu. Jest późno i nie mam zamiaru znowu wysłuchiwać pana teorii. Myślę, że wszyscy powinniśmy pójść spać.
– Kończy nam się żarcie.
– A propos, jak pan to ładnie ujął, ‘żarcia’… Czy moja wnuczka i pan bezimienny jedli kolację?
– Nie, nie wydaje mi się.
– Mógłby im pan przynieść po porcji? Wie pan, sama bym to zrobiła, ale te moje cholerne nogi…
– Dobrze, proszę spać spokojnie. Za moment do nich pójdę, chociaż jednego z nich najchętniej bym zagłodził. A co z łobuziakami?
– Lepiej niech ich pan nie odwiedza, boją się pana.
Wąsacz zaśmiał się.
– I bardzo dobrze, niech wiedzą, kto jest tu głową rodziny. Podoba się pani ta nazwa? Rodzina?
– Myślę, że nie mam zdania na ten temat.
Samuela dokończyła kolację i oparła się wygodnie na fotelu. Zamknęła oczy.
– Pytając o chłopców chodziło mi o to, czy oni również zjedli.
– Dużo wcześniej. Dobranoc.
Włodzimierz burknął coś pod nosem i wstał z fotela, a następnie opuścił pokój. Stanął w korytarzu i od razu poczuł odór zgnilizny. Wyciągnął z kieszeni koszuli paczkę papierosów. Najmocniejsze, a zarazem najtańsze. Ostatni z nich powędrował do jego ust. Zapalniczka pstryknęła, dym wypełnił płuca mężczyzny. Otworzył drzwi do łazienki i stanął nad muszlą. Załatwił potrzebę i odkręcił kran w umywalce. Woda wciąż leciała, lecz miała kolor szkarłatu. Zakręcił kurek i spojrzał na wannę.
– Nie za wygodnie ci? – spytał i uśmiechnął się pod nosem. Ciało było nadgnite. Palce, policzki i nos wyglądały, jakby ktoś pomalował je flamastrem. Spod oczu wyciekały drobne krople ropy, a usta pękały w kilku miejscach. Włodzimierz spojrzał na szyję trupa, na której widniała sina, stwardniała blizna po pasku od spodni. Ów pasek leżał między nogami nieboszczyka.
– Przynajmniej nie jesteś tym cudakiem – powiedział wąsacz i wyszedł z łazienki. Przechodząc do kuchni potknął się o wystający próg. Złapał się stojącej przy wejściu, niedziałającej lodówki, dzięki czemu nie upadł.
– Osz ty kurwo jedna… – zaklął i złapał równowagę. Podszedł do szafki i otworzył ją. Ujrzał dużą, czterystugramową puszkę pomidorów i średnich rozmiarów konserwę rybną. Włodzimierz namyślił się przez chwilę i wyszedł jeszcze raz na korytarz. Zaglądnął do dużego pokoju. Starucha już spała. Z pokoju dziecięcego nie dobiegały żadne głosy, ale przez drzwi sypialni dało słyszeć się cichą rozmowę.
– Drzwi są zamknięte… Dobra – wyszeptał pod nosem Włodzimierz i wrócił do kuchni. Chwycił konserwę rybną i schował ją pod lodówką. Rozmiar puszki był niemal idealnie wpasował się w wąską szczelinę. Chwycił za pomidory i dwa widelce leżące w zlewie, po czym ruszył do sypialni. Stanął przy drzwiach i zatrzymał się. Przyłożył do nich ucho.
– Powinnaś o tym wiedzieć. Nie wiem dlaczego, ale nic się nie dzieje. Naprawdę.
– Ale… jak to możliwe? Przecież… Nic a nic? Nic nie czujesz?
– Nie czuję… Myślałem, że może…
Mężczyzna z impetem otworzył drzwi. Fatima nabrała głośno powietrza, a Student przeturlał się na drugą stronę łóżka i spadł na podłogę. Dziecko przestraszone spojrzało na mamę i zmarszczyło nos. Oczy chłopczyka zaszkliły się.
– Nie, proszę, nie płacz, malutki, jestem tu… – powiedziała dziewczyna i złapała zawiniątko.
– Zwariował pan?! – krzyknął młodzieniec i wstał, trzymając się za rękaw czarnej koszuli. – Mały już prawie zasnął!
– Przyniosłem wam pomidory, kochaniutcy – powiedział ze stoickim spokojem Włodzimierz. – Uważajcie, bo to nasze ostatnie jedzenie. Nie wiem skąd weźmiemy więcej.
– Chwila, przecież widziałem tam jeszcze rybę.
– Była zepsuta, przykro mi. Wylałem ją do zlewu. Dobranoc.
Położył puszkę i sztućce na stoliku nocnym stojącym przy łóżku i wyszedł uśmiechając się do młodej Żydówki. Ta widząc to, odwróciła wzrok. Drzwi zamknęły się. Mężczyzna poprawił pistolet, który schowany za paskiem spodni wrzynał mu się w bok. Wrócił do dużego pokoju i usiadł na fotelu obok starej Żydówki, która obudziła się.
– Co? Co się stało, panie Włodzimierzu?
– Nie, nic, proszę dalej spać spokojnie, pani Samuelo – odparł z uśmiechem i otworzył barek znajdujący się za jego plecami, na prawo od fotela w meblościance. Wyciągnął z niego butelkę czystej wódki.
– Będzie pan teraz pił alkohol? – spytała starucha.
– Kiedy go tu znalazłem, spytałem, czy ktoś chce się napić. Nieznajomy dostał trochę przed śmiercią, a reszta nie była chętna. Skoro tak, to biorę tę wódkę dla siebie. Będę ją teraz pił, mam na to ochotę. Skoro niedługo możemy zginąć, to dlaczego nie?
– Niech pan nawet tak nie mówi, panie Włodzimierzu… No ale skoro pan chce… Tylko proszę nie przesadzić.
– Nie musi się pani o to martwić – odparł z uśmiechem i odkręcił butelkę. Wziął dwa łyki i kaszlnął. Wypalone gardło przesiąkało teraz gorzkim, mdłym smakiem. Po kilku minutach Samuela znów zasnęła, a wąsacz przyjrzał się dokładnie trunkowi uwięzionemu w szklanym więzieniu. Trzy czwarte butelki było jeszcze do wypicia. Zrobiło mu się ciepło. Przywołał w myślach to, co zobaczył w sypialni. Wyciągnął pistolet i uśmiechnął się. Już miał wstać, gdy stwierdził, że weźmie jeszcze łyk. A następnie kolejny. Po nim trzeci. W końcu zasnął.
Komentarze