Historia
Sprzedam spaczenie
Leżałem w łóżku. Wewnątrz mnie wiły się setki larw, robactwo pełzało pod moją skórą. Owrzodziały mózg odmawiał posłuszeństwa, nie pozwalając zasnąć. Czułem stęchliznę, którą wypuszczałem z siebie z każdym oddechem. Wokół była jedynie ciemność. Żadnego ratunku przed koszmarem. Pościel zdążyła namoknąć od potu, umysł się stępił pod wpływem zmęczenia. Cisza. Zewsząd cisza. I tylko ja, miotający się w tym wszystkim. Metaliczny smak krwi niespiesznie rozlał się po moich zmysłach. Słyszałem go jako druzgocący zgrzyt metalu. W dotyku sprawiał wrażenie lepkiej mazi. Pojawił się również jako myśl – że wkrótce nastąpi koniec. Wobec tego nie mogłem pozostać bezczynny. Zwlokłem cielsko z łóżka i zapaliłem światło. Włączyłem komputer. Potem program do pisania. Rozsiadłem się wygodnie w fotelu i, drapiąc się po brodzie, zacząłem się zastanawiać, co powinienem sobie urżnąć pierwsze. Brudne, śmierdzące ręce? A może powinienem się skupić na przeżartych chorobami kościach?
Potrzebowałem diagnozy. Musiałem wiedzieć, co mam najpaskudniejszego. Chłód nocy sączył się przez skórę w głąb organizmu, ale nie zamierzałem zawracać po to, by chwycić kurtkę. Może zimno zabije pasożyty, pocieszyłem się. Latarnie uliczne świeciły wyjątkowo jasno, prowadząc mnie przez miasto. W ich blasku próbowałem wypatrzyć odpowiedniego szyldu. Minąłem już parę knajp, aptekę, a nawet kościół, lecz nie tego szukałem. A brakowało nawet przypadkowego przechodnia, którego mógłbym zapytać o drogę. Zrezygnowany przysiadłem na krawężniku i zatopiłem twarz w dłoniach. Lodowaty wiatr ciął bezustannie. Znalazłem się w tragicznym położeniu. Zdążyłem zapomnieć drogę do domu, przez co wzrastała we mnie obawa śmierci z wychłodzenia. I choć miałem świadomość własnego spaczenia, to jednak nie zamierzałem się poddawać, wciąż byłem coś wart. Nawet zepsucie można sprzedać, powiedziałem sobie.
Rozejrzałem się uważnie. Po drugiej stronie ulicy mieściła się zamknięta knajpa z chińskim jedzeniem. Wciąż zerkając na boki, by upewnić się, że nikogo nie ma, podszedłem i przez okno zajrzałem do środka. Puste stoliki, zalegające w gęstym mroku. Gdzieś w oddali majaczył kontur lady. Za nim musiała znajdować się kuchnia. Gorączka, która do tego czasu zdążyła na dobre rozszaleć się w moim ciele, nie pozostawiała mi wyboru. Musiałem zacisnąć pięści i przywalić nimi w szybę.
Poharatany od szkła znalazłem się wewnątrz. Zza moich pleców nie doszedł żaden alarmujący odgłos kroków. Żadnych świadków. Przemknąłem więc na tyły knajpy i tam wymacałem włącznik światła. Błysk jasności na moment mnie oślepił. Zacząłem przetrząsać szuflady w poszukiwaniu odpowiednich narzędzi. Zatrzymałem się, gdy natrafiłem na lusterko i ujrzałem w nim własne odbicie. Zatrząsłem się, prawie zwymiotowałem. Pod przekrwionymi oczami utworzyły mi się czerwone kręgi. Za tępo rozwartymi ustami prezentowały się dwa rządki podziurawionych, ledwo trzymających się dziąseł zębów. A jeszcze dalej, choć kiepsko widoczne, tkwiło spuchnięte gardło. Ze zgrozą pomyślałem o tym, co musi dziać się wewnątrz mnie, skoro tak paskudnie wyglądam z zewnątrz. Czym prędzej skompletowałem swój zestaw chirurgiczny i położyłem się na stole. Wziąłem głęboki oddech i drżącymi rękoma rozpocząłem badanie własnych trzewi.
Szedłem obskurnymi alejkami. Ludzie łypali na mnie podejrzliwie z okien. Tu i ówdzie stała młodzież zbita w kilkuosobowe grupki. Niektórzy z nich trzymali w ręku śmierdzące szczochami piwa. Ci już byli wrogo nastawieni i nie bali się tego okazywać. Pluli, wybuchali zwierzęcym śmiechem, wskazywali palcami w moją stronę. Tylko jakaś niewidzialna siła nie pozwalała im dopuścić się mordu, którego pragnienie wyrażały ich oczy. Ale i ona mogła zawieść, wiedziałem o tym. Dlatego przyspieszyłem kroku, a w kieszeni płaszcza ściskałem scyzoryk gotowy do akcji w każdej chwili.
Najgorsze miało jednak dopiero nadejść. Uświadomiłem to sobie, ujrzawszy obdrapane drzwi pubu. Chwyciłem obślizgłą klamkę i wszedłem do środka. Tam czekały mnie schody w dół. Zanurzałem się powoli w gęstej, wilgotnej atmosferze brudu i biedy, aż dotarłem na dół, gdzie czułem się jak w piekle. Na wprost znajdował się kontuar, za którym urzędował młody pryszczaty student z papierosem w ustach. Przed nim na stołku siedział siwy pijak. Rzucił mi on pogardliwe spojrzenie przez ramię. Starając się zachować pokerową twarz, zmierzyłem wzrokiem towarzystwo przy stolikach. Każdy wyglądał identycznie. Każdy się wpasowywał w to wyniszczone miejsce. Zupełniej jak ja, chodź oni o tym nie wiedzieli i nie traktowali mnie jako swojego. Usiadłem w najbardziej zacienionym kącie.
Po kilku minutach drzwi się otworzyły. Ktoś zszedł po schodach. Na moment przystanął i się rozejrzał. Wtedy rozpoznałem jej twarz. Piękna dziewczyna, poruszająca się z gracją i pociągającą pychą. Uśmiechnąłem się do niej, przywołując ją do swojego stolika.
– Długo czekałeś? – zapytała, usadawiając się obok mnie.
– Dopiero co przyszedłem – odparłem. – Wybierasz dziwne miejsca na spotkania.
– Mówiłeś, że zależy ci na dyskrecji. Tutaj nikt nas nie zna.
– Prawda... To dobre miejsce... – wymamrotałem, wpatrując się w nią z satysfakcją.
– Jesteśmy jakby poza światem. Ty i ja. Pisarz i malarka.
Nie wytrzymałem. Musiałem ją pocałować. A ona musiała się temu poddać. Byliśmy jak rozbitkowie, mający tylko siebie. Nasze ciała się splotły i pozwoliliśmy, by zawładnęło nami pożądanie. Nie jestem pewien nawet, kiedy oraz w jaki sposób wśliznęliśmy się do łazienki i zamknęliśmy się w kabinie. Ale tak się stało. Pośród brudu, pokrytych grzybem ścian oraz z fetorem moczu w nozdrzach. Potem się już do siebie nie odezwaliśmy. Po prostu wyszliśmy i poszliśmy w swoje strony. Nie trzeba było nic więcej mówić. Nie pierwszy i nie ostatni raz.
Więc oto leżałem z własnym, wciąż bijącym sercem w dłoniach. Chorym, słabym, zgniłym, stanowiącym pokarm dla zżerających je larw. Zaciskając zęby z bólu, usiadłem na stole. Nie wiedziałem, która godzina. Pracownicy knajpy mogli się zjawić w każdej chwili. Możliwe też, że ktoś zauważył wybitą szybę i zadzwonił na policję. Musiałem zatem uciekać. Próbę zatarcia śladów uznałem za bezcelową. Za dużo ich było. Po prostu wygramoliłem się na wciąż skąpaną w ciemnościach ulicę i ruszyłem w losowym kierunku. A gdy byłem już wystarczająco daleko i kontynuowanie ucieczki nie miało sensu, stanąłem, nie wiedząc, co robić. Choroba okazała się nie do pokonania. Zostałem pochłonięty przez nią do cna, wsiąkła w serce. Ale nie chciałem umierać. Wolałem żyć, nawet kompletnie spaczony. Uświadomiwszy sobie to, wybuchnąłem szaleńczym śmiechem. Przyjrzałem się uważnie własnemu sercu i wspomniałem jeszcze niedawną myśl, iż zepsucie wcale nie oznacza utraty wartości.
Wspiąłem się na scenę. Ludzie bili brawo, błyskały flesze. Przez chwilę zastanawiałem się, czy widzą krwawą dziurę pod moim płaszczem, ale szybko przegoniłem te pozbawione znaczenia myśli. Skupiłem się na uśmiechu, godnej prezentacji samego siebie i własnego organu. To za tym ostatnim tłum wodził wzrokiem, do tego ostatniego się ślinili.
– Chcecie? – zapytałem, machając im przed twarzami sercem.
Sięgnęli do kieszeni, wyjęli z nich portfele i zaczęli ciskać we mnie banknotami. W odpowiedzi wziąłem zamach i cisnąłem sercem. Ktoś złapał, reszta skupiła się wokół niego. Rozerwali je i podziwiali wijące się larwy. Zaczęli oglądać je pod lupą, dyskutować między sobą. Ja natomiast zapychałem swoją dziurę ich pieniędzmi. Gdy więcej już wcisnąć nie mogłem, uciekłem stamtąd.
Wśliznąłem się do łóżka. Delikatnie objąłem leżącą obok kobietę, która ten gest przyjęła z cichym pomrukiem aprobaty. Miałem nadzieję, że nie zauważyła mojej wcześniejszej nieobecności. Wtedy zadałaby pytania. Coś zamruczała. Może właśnie balansowała na granicy jawy i snu. Uspokoiłem ją kojącym pocałunkiem w czoło. Po chwili znów zaczęła oddychać miarowo, dzięki czemu się nieco rozluźniłem. Pozostało mi tylko czekać.
Obudziły mnie pierwsze promienie świtu. Ona akurat chodziła po pokoju i czegoś szukała.
– Do pracy idziesz? To już ta godzina? – wyburczałem spod pościeli.
– Ktoś musi – odparła. – Nie każdy ma możliwość zarabiania w domu.
Uśmiechnęła się i wyszła do łazienki. Potem zamieniliśmy jeszcze parę słów, po czym opuściła mieszkanie. Ja, korzystając z chwili samotności, włączyłem laptopa i zacząłem prace nad nową powieścią o pewnym dupku, co zdradzał żonę.
Z pisarskiego transu wyrwał mnie telefon.
– Dzisiaj też w Tortudze? – zapytała.
– Za godzinę?
– Tak. Tylko traf.
– Pewnie, skarbie.
Leżę w łóżku. Cisza, ciemność. Tym razem całkowite, absolutne. Krew nie szumi w tętnicach, serce nie wybija rytmu. Moje ciało jest martwe, ale jakimś cudem wciąż funkcjonuje, mając moją duszę za więźnia. Wypełzam spod pościeli i wymykam się na zewnątrz. Nie czuję nawet chłodnego wiatru. Wszystko wydaje się odległe. Chodnik, budynki, latarnie uliczne. Idę, idę naprzód.
Ciągnę za klamkę, po czym wchodzę do zaciemnionej sali. Szukam miejsca dla siebie. Siadam. Dookoła dziesiątki ludzi, produkujących tę samą ciszę co ja. Trwamy w bezruchu, wpatrując się w przestrzeń przed sobą. Błysk na scenie. Ktoś chodzi. Muzyka. Przeszywają mnie dreszcze. Włosy się jeżą. A oni się ruszają. Śpiewają. O marzeniach. O miłości. A ja co mogę? Wyrywam banknoty ze swojej rany i rzucam. Wszystkich się pozbywam.
Aktorzy się kłaniają. My klaszczemy. Po policzkach pełzną mi łzy wzruszenia. Kurtyna opada. Wychodzimy. Na moment jednak odłączam się od tłumu i zaglądam za kulisy. Siedzą tam ludzie z dziurami zamiast serc. Dzielą się pieniędzmi. A ja, widząc to, uciekam.
Wpełzam pod kołdrę. I leżę. Z sercem bijącym, ale nie moim.
Komentarze