Historia

Zebrzydka
Kiedy pewnego razu trawersował zbocze Zebrzydki, miał pod nogami pożółkłe i gdzieniegdzie tylko sczerniałe liście. Niby normalna rzecz: gnijące te okruchy lata chcą zdążyć przed zimą stać się nieodzownymi atrybutami jesieni. A jednak, zaciekawiła go ta plamistość listowia niezmiernie. Wyglądało na to, że małe czarne dziury, czarne punkty na liściu, pożerają w nim stopniowo wszystko to, co jeszcze do niedawna tak radośnie i ekspansywnie żyło, kwitło, rosło i rozrastało się. Czarna ta materia stawała się w jego oczach symbolem przemijania oraz obracania się w to, co telluryczne – w popiół, proch marny, pył i ostatecznie w ziemię. I być może pod wpływem jakiegoś impulsu lub tak zwyczajnie, tak po prostu, zszedł ze szlaku i wszedł w ciemny las. Wciąż patrzył pod nogi i na bieżąco analizował to, co widzi. Zauważył, choć nie od razu, że plamy na opadłym listowiu stają się coraz to bardziej czarne w miarę posuwania się po swoistym gradiencie w tym określonym, jednym kierunku. Rozejrzał się dokoła. Plamy na poszczególnych listkach zaczynały zajmować czym raz to większą część ich „tradycyjnie” pożółkłej powierzchni. I teraz, po tych dziesięciu czy piętnastu metrach przebytej przez niego odległości, były już naprawdę wielkie. Ta prawidłowość dotyczyła zarówno tego, co miał po swej prawej, jak i tego, co miał po swej lewej stronie. Słowem: musiało istnieć gdzieś jakieś centrum, jakaś czerń czerni, wokół której rozsiane były owe liście, bardziej zaczernione od strony tego centrum, a bardziej zwyczajne i zwyczajnie pożółkłe im dalej od niego się znajdywały, im dalej od niego spoczywały. Przetarł swe oczy, a gdy je otworzył i łypną dokoła wzrokiem, ujrzał zakrwawione liście i mnóstwo, mnóstwo ptaków, martwych ptaków, leżących pośród mchów, traw i porostów. Na samym zaś środku pobliskiego strumyka, na jego przejrzystym dnie, tkwiło sarnie truchło, opłukiwane przez wody tego cieku z resztek juchy. (Pewnie, gdzieś tam w dole, za kolejną kaskadą, mogłaby ta woda być postrzegana jako zdatna do picia, przez osobę postronną, nieświadomą obecności krwawej rosy, jątrzącej się powolutku z rzeczonej padliny.) Przywidzenie? Urojenie? Majak? Oczom nie wierzył, więc przetarł je jeszcze raz, by po chwili rozewrzeć powieki. I co? – zapytacie. Ano wszystko było teraz cacy i po bożemu (przebrzmiałe, opadłe liście – na swoim miejscu; teatralnie łyse drzewa – na swoim miejscu, gdzieniegdzie nagie, bezwstydne skały – na swoim…). Chyba nie muszę nic mówić o skutkach doznanej halucynacji, tutaj, w tych dzikich, górskich ostępach. Dla naszego bohatera owa zajawka oznaczała przyspieszone bicie serca, płytki oddech i, na razie, tylko tyle. Była jak grom z jasnego nieba. Błąkający się po lesie, rządny przygód i niesamowitych wrażeń, wędrowiec tylko czeka na podobne historie, na podobne historie i podobne doznania, związane z mechanizmem wytwarzania adrenaliny. Grom gromem, a tymczasem nic a nic w tej kniei nie bzyczało ani nie buczało. Nie śpiewały ptaki i nie szumiały arbolowate.
A swoją drogą, tak na marginesie naszej opowieści, to ciekawe, kto jaki obraz lasu nosi w swej głowie, i kiedy ów las jawi się mu, jako miejsce pełne życia, a kiedy, jako miejsce pełne smutku i wszelkiej martwoty, niczym kostnica lub przycmentarna krypta. Kiedy leśna cisza bywa straszna i złowieszcza, a kiedy wprawia nas w błogostan, w stan dionizyjskiej beztroski i spokoju? Kiedy szumiące drzewa grają nam kołysankę, a kiedy intonują „Króla Olch” albo „Być bliżej Ciebie chcę”? A może lepiej dla nas, zastanówmy się nad tym na spokojnie, kiedy one wcale nie szumią – te stare buki, jodły i świerki? Może lepiej, kiedy w ogóle nic nie szumi i nic nie gra?
I gdy tak szedł i rozmyślał, powoli mijały minuta za minutą, będące w jego odczuciu trzema, czterema i całymi godzinami. Aż wreszcie doszedł do tak zwanego celu, czymkolwiek ów cel był, mógł być lub być miał (czym za chwilę się miał okazać). I ujrzał to, co ujrzał. Najpierw poczuł się tak, jakby zmienił strefę klimatyczną i wstąpił na chwilę, cofną się, z powrotem do lata. Są, to znaczy zdarzają się niekiedy, i to całkiem zwyczajnie, takie oazy ciepła, solarne ekspozytury Południa, ostatnie bastiony najgorętszej z pór roku...
Spojrzał przed siebie, a tam, na środku niewielkiej, śródleśnej polanki, nazwiemy ją fachowo upłazem, znajdował się krzak czarnej jagody, taka prawie malowana roślinka; krzak jak z obrazeczka, jakby z kiczowatej broszurki Świadków Jehowy. Jako wytrawny zielarz oraz zbieracz runa leśnego, legitymujący się kartą zbieracza, rozpoznał go od razu: po listkach, łodyżce, po charakterystycznym białym i licznym kwiatostanie. I serce zaczęło mu bić jeszcze mocniej. – Jak to? – oniemiał. – Borówki o tej porze roku, w umiarkowanym naszym klimacie, tutaj w Beskidach? – Wtem, gdy się tak bił z myślami, ktoś znienacka położył mu lodowatą dłoń na ramieniu, ktoś stojący z tyłu za nim, kogo twarzy nie widział, a obecności nie przewidział, bo przewidzieć nie mógł. Wnet zerwał się silny wiatr, halny znaczy się. I właśnie wiatr był tym, co zapamiętał, zanim puściła mu się krew z nosa i na dobre już stracił przytomność.
Obudził się następnego dnia o świcie w swoim łóżku, z początku nic nie pamiętając. Jednak wiejskie jadło – chleb, jajecznica i świeże, ciepłe mleko prosto od krowy na śniadanie – oraz poranna toaleta przy studni – „kubełek lodowatej wody na łeb” – przywróciły mu pamięć. Nie mógł uwierzyć w to, co mu się ledwie co przytrafiło, ani w to, co mu się w kniei (chyba! – tego nie wiedział na pewno) przywidziało. Postanowił co rychlej wywiązać się ze swych domowych, można powiedzieć rutynowych, obowiązków. I koło południa, najszybciej jak tylko mógł, pogalopował w to samo, znajdujące się gdzieś w głębokiej dziczy, miejsce, w którym rósł ów tajemniczy krzak, nazwiemy go tutaj seraficznym.
Tym razem, po drodze, nie zważał już na telluryczne oblicze natury, na martwą tkankę „tradycyjnie” pożółkłego listowia, na proces obumierania, nie myślał o rozpadzie i rozkładzie. Nie chciał zobaczyć niczego, co mogłoby mu się kojarzyć z Caput Mortuum, monochromatyzmem, vino rosso, niczego, co by mu się kojarzyło z krwią. W ogóle nie patrzył pod nogi. Nie było na to czasu, gdyż bezlitosny las skrywał coś, o wiele ważniejszego, coś, czego nie można było odkładać na potem. Tak więc za dużo nie myślał, nie wpatrywał i nie wsłuchiwał w otoczenie – nie rozpraszał się, tylko biegł. Gnał niczym gna wicher po halach i równiach, prędziuchno. I w końcu dotarł na miejsce. I ujrzał, co ujrzał.
Na środku niewielkiej, śródleśnej polanki, upłazu, znajdował się krzak Vaccinium myrtillus (jagody czarnej), zwanej przez miejscowych borówką, wraz ze smakowitymi i niezwykle mięsistymi owocami. I teraz serce zaczęło mu łomotać naprawdę mocno. A niezrozumienie, które zdominowało cały jego umysł, powoli przechodziło w oniemienie, a nawet w osłupienie, by po chwili ustąpić miejsca czemuś, co można nazwać lękiem przed nieznanym lub po prostu, w socjolekcie psychologiczno-psychiatrycznym, stanem lękowym. Zdołał jednakże opanować się na tyle, by móc zmusić się do działania, do jakiejś, jakiejkolwiek! formy aktywności. Zerwał z krzaka, a następnie skosztował od razu parę jagódek na raz, kierując się instynktem wytrawnego zbieracza i niepohamowanego smakosza owoców leśnych. Te – były wyjątkowo słodkie, słodziuchne i właśnie mięsiste, niewypowiedzianie wprost soczyste... Nagle!, zupełnie nagle, położył mu ktoś zimną, kościstą dłoń na ramieniu, ktoś, kto musiał przyczaić się za jego plecami. Domyślił się, że musiała lub mogła to być ta sama istota, którą na swe nieszczęście spotkał wczoraj… tuż przed feralną utratą świadomości. Wnet zerwał się silny wiatr, halny znaczy się. I właśnie wiatr był tym, co zapamiętał, zanim ponownie urwał mu się film.
Ockną się – sam nie wiem, po jak długiej fermacie – w jakiejś wilgotnej pieczarze, pełnej stalaktytów i stalagmitów; w ciemnej, zimnej, przestronnej, efektownej, zajebistej jaskini. No, może nie były to przysłowiowe „egipskie ciemności”; coś tam jednak było widać, a jego oczy, adoptujące się stopniowo, zaczynały wyciągać z tej czeluści kolory – wszystkie czarne, białe oraz szare. Nie przestał się bać, no ba! Każdy by się bał, znalazłszy się w okolicznościach, w jakich przyszło mu to piękno naturalne podziwiać – owo piękno, zrodzone bez pomocy pędzla, dłuta czy też pióra w jakiś, zdać by się mogło, magiczny sposób. (Są na tym świecie – jak mniemam – zadumane nad sobą miejsca, które istnieją wyłącznie dla siebie… i ludzi nie potrzebują.)
A tymczasem z głębi pieczary poczęła się wyłaniać tajemnicza postać o zapadniętych licach i zzieleniałej, wysuszonej twarzy, o sylwetce, która naprzemiennie przybierała postać: (raz po raz) a to pięknej dziewicy, a to znowu zdeformowanego humanoida, takiego, no wiecie, z wężami i robalami zamiast włosów. Gdyby ktoś był wredny, mógłby zadać kreaturze pytanie „no, co tam? próchniejemy?” i… czekać na respons. Ale nasz bohater nie był wredny, nie był wredny ani nie był głupio odważny. I gdy się zbliżyła na odległość oddechu, odczuł niemalże, że ku niemu pełzają i go obłażą, że go te włosy bez mała pożerają. A fetor z jej ust – z tej plugawej jamy, gdzie powinny się owe usta znajdować – napawał go niekłamaną wprost odrazą.
Ale kij z nią i jej jamą gębową! Grunt to optymizm. Postarajmy się być pozytywni: Teraz przynajmniej wiemy, co go w tym mateczniku natury naprawdę zachwyciło, co mu się w tej czarownej otchłani ziemi tak bardzo spodobało. To, czego natomiast nie wiemy, to – po pierwsze – natura owej czarciej baby i – po drugie – motywy jej parszywego występku. Spieszę z wypełnieniem tej luki w kolejnych frazach i akapitach mej klechdy. I tutaj mogę Was zapewnić, a możecie mi wierzyć na słowo (lub nie), że niewiedza jest czasem lepsza od wiedzy, a w tym przypadku – niewiedza jest tym, co mogę Wam najlepszego zaoferować… Zresztą niczego konkretnego powiedzieć nie mogę. Nikt nie może. Nie może powiedzieć nawet matka tego nieszczęśnika, który miał pecha stać się bohaterem skromnej, nieprzegadanej, recytowanej właśnie książeczki. Zacznijmy tedy snuć nasze domysły. I módlmy się, byśmy w nich nie zatonęli.
A oto, co głosi miejscowa legenda, do znudzenia powtarzana przy kominku (w starej, drewnianej, zapyziałej karczmie „Pod Zebrzydką”) przy trzecim, piątym i siódmym napitku, dojonym z kobylastych kufelków. Głosi ona (cytuję):…
Nieszczęśnik po wsze czasy uwięziony został przez okrutną czarownicę, która te góry zamieszkiwała od wieków. Uprawiała ona różne zioła i krzewinki, o zupełnie nadnaturalnych właściwościach, wykraczających daleko poza granice botaniki klasycznej. A strzegła swych upraw złośliwie i zazdrośnie. I kiedy przychodził czas pełni, upuszczała krew swej ofierze, podług swych pasożytniczych, diabolicznych potrzeb. I zapewne ją piła, tak sądzą niektórzy (wliczając autora tej skromnej gawędy). On zaś, nieborak, przynajmniej raz w miesiącu, dostawał dzban pełen najwspanialszych jagód, które go w magiczny sposób podtrzymywały przy życiu do kolejnej pełni księżyca, tj. do kolejnej „nocy ofiarowania”. I tak, „wkoło Macieju”, odprawiany był rytuał „na cztery [że tak się wyrażę] stopy”...
Staży ludzie, mieszkający pod Zebrzydką, powiadają, że czasem, gdy się na firmamencie żarzy w pełnej krasie trupioblady Srebrny Glob, i gdy się burzy srogi, zimny Boreasz, da się usłyszeć w borze przeciągłe wołanie „mamo, mamo!”. I że to wołanie jest bardzo smutne, bardzo tragiczne; że jest przepełnione tęsknotą i żarliwością. Zarazem również słychać szloch. I jest to szloch zatraceńca.
Komentarze