Historia

FLY PARADOX

timeisanillusion 0 7 lat temu 1 680 odsłon Czas czytania: ~101 minut

Żebyś tylko wiedział o czym ja muszę myśleć, żebym się teraz nie zabił.

Każda sekunda zaczyna się tak samo.

Każda sekunda nowej szansy, której nigdy należycie nie wykorzystam.

Każdego dnia budzę się na chłodnej podłodze, której temperaturę najlepiej odczuwa moja wygnieciona twarz, twarz gorzkiego żalu i kwaśnego bólu, którymi przecieka, jakbym był mokrą, wymiętą kulką papieru.

Każdy oddech wzbudza we mnie świadomość, że tak naprawdę połykam truciznę i jestem z góry skazany na kamienny sześcian, którego i tak nikt mi nie wybuduje. Czuję się jak błąd systemu. Wprawdzie w niczym nie przeszkadzam, ale system prawdopodobnie sam nie wie, że mnie stworzył.

Każdy ma coś. Ja nie mam nic.

System nie wie, że istnieję, dlatego nie mam nawet możliwości chodu.

Dzień w dzień przemierzam kilometry pięćdziesięciometrowego mieszkania, walcząc tak naprawdę o nie wiadomo co. Z powodu faktu, że i tak całe dnie jestem mokry, przestałem się myć. Nie pamiętam już, jak wygląda moja wanna od środka.

Codziennie rano zastanawiam się, czy na moich rękach zostało choć trochę skóry.

Czołgam się.

Plan mojego życia polega na przeczołganiu się z kołyski do dziury grobowej, więc w końcu spadnę na łeb, czy chcę, czy nie.

Brr...

Dość stękania. Czas na to najgorsze.

Czas otworzyć oczy.

Ciemność, bo moje mieszkanie ma tylko dwa okna. Jedno jest w kuchni w kącie, abym mógł w ogóle wyjść z mieszkania oraz w pokoju sąsiednim, do którego nie zaglądam często.

Budząc się mam nadzieję, że budzę się w nicości. Tylko czy wtedy widziałbym ciemność?

Leżę na zagłodzonym brzuchu. Mój ostatni posiłek był twardą bułką z oślizgłym, lekko spleśniałym kotletem i czymś, co kiedyś miało zostać żółtym serem. Starożytny cheesburger. Dostałem go od menela na przystanku, który zlitował się nade mną i wsadził mi go do jednego z kaloszy, w których zwykle opuszczam mój chlew.

Czy da się upaść niżej?

Pociągam nosem i czuję stęchłe opary mieszkania, w którym nocuję od początków życia.

Myślałem, że w testamencie rodziców, dostanę chociaż jakiś wózek na kółkach. Niestety los, który nie wie o twoim istnieniu, nie może być łaskawy.

Dlatego otrzymałem złamany, szczęśliwy widelec ojca, część dziecięcego ubrania mojego nienarodzonego brata, oraz telewizor, który stoi włączony w salonie, w którym sypiam. Nie jest żywy cały czas, ale jest niezbędnikiem do przeżycia w tym mieszkaniu, gdy już w nim przebywam.

A gdy otwieram oczy, jest chyba wszystkim, co słyszę. Słyszę je. Słyszę muchy latające po ekranie. Choć tak naprawdę nigdy nie wiem, czy rano słyszę szum wnętrza mojej głowy, czy sprawcą jest jednak to czarne pudło.

Nieważne.

Niedługo już nic nie będę słyszał.

Patrzę na zegar.

Budzę się o tej samej porze. Zawsze. Nigdy nie budzę się później, ale zdarza mi się budzić wcześniej. I to są najgorsze momenty.

Momenty, kiedy moje ręce również stają się sparaliżowane.

Strach, który mnie ogarnia, siada na mnie, co powoduje duszenie i jeszcze więcej potu niż zazwyczaj.

W tych momentach mam poczucie, że choć mam sucho w gardle, po prostu poci mi się język. I nie tylko on. Ich nadejście zwiastuje również nagłe pocenie się ścian pokoju, ciecz spływa po nich aż do podłogi.

Gdy budzę się wcześniej, moje mieszkanie odwiedzają Muhhy.

Psychiatra powiedziałby, że za wszystko odpowiada moja otępiała wyobraźnia. Trudno mi się na ten temat wywodzić.

Żaden system nie jest doskonały.

Muhhy to wysokie skurczysyny ze skórą o niebiesko-szarym, zimnym kolorze, która przebarwia się na kolory o nieco ciemniejszych odcieniach. Są łyse, zimne, nie posiadają uszu, mają wyłupiaste oczy i brak powiek. Na gałkach ocznych posiadają jedynie czarne kropki, co ma prezentować źrenice. Same oczy są zwykle nieco przebarwione na odcienie brązu, pomarańczy czy żółci, jakby były zardzewiałe. Zdarzało mi się jednak zamiast oka widzieć stłuczoną żarówkę. Głowy Muhh posiadają owalny kształt. Chodzą dość zgarbione, a ich długie kończyny górne bezwładnie opadają w dół. Prawdopodobnie są dziwnie wilgotne. Za każdym razem, gdy jakiś się nade mną nachyli, coś na mnie kapie. Niewykluczone, że wypływa im to z gębo-trąby.

Nazwa "Muhh" nie jest przypadkowa.

Ich usta układają się w tak zwaną "szufelkę" i nie zmieniają kształtu, a przynajmniej ja nigdy wcześniej się z tym nie spotkałem.

Liczba ich osobników wypada różnie, ale myślę, że zależy ona od poziomu mojego strachu. W każdym razie, zawsze gdy tylko się pojawiają, telewizor przestaje być jedyną słyszalną przeze mnie rzeczą. Nie liczę dźwięku zegara, gdyż ten jest przez niego zagłuszany.

Kształt sinych ust Muflona ma na celu wyrzucenie z siebie dźwięku "Muuu".

Chodzą po mieszkaniu, nieraz przy mnie przystają, wpatrują się i wydobywają z siebie swój naturalny wydźwięk. Każdy z nich posiada inny ton głosu, co jeszcze bardziej przypala silnik wyobraźni, a przez nadmiar obrazów wytwarzanych w trakcie tych sytuacji, mózg ma ochotę się zrzygać.

Do wszystkiego dochodzi szum telewizora. Rozum przestaje kontrolować ciało. Dreszcze nie raz są tak silne, że wyglądam jak uosobienie epilepsji. Równie dobrze mógłby mnie porazić prąd.

Może i czułbym się lepiej, gdy tak było naprawdę.

Muhhy znikają po różnym czasie. Stanowią dla mnie ciężkie udręczenie, bo gdy tylko się pojawiają, za każdym razem ciekną mi łzy, mieszając się przy tym z kroplami potu, co tworzy cuchnący żal.

Muszę się ruszyć.

Staram się to robić od momentu przyzwyczajenia oczu do ciemności. Aż ujrzę kolor ciemnej zieleni na ścianach pokoju.

Przed oczami mam stare drewniane drzwi, są lekko uchylone. W pokoju jest również kanapa, której oparcie jest zniszczone i porozcinane. Naprawdę się zastanawiam, co dzieje się z moim ciałem, gdy tam zasypiam. Poza drewnianym stołem, zegarem i wielką dębową szafą nie ma tu czego szukać. No, jest jeszcze mój szumiący niezbędnik, który pozwala mi czuć przynajmniej minimalną obecność czegoś w domu. Czegoś poza mną. Cisza to najstraszniejszy dźwięk.

Zaczynam czołgać się w kierunku drzwi. Jest mi ciężko, mój organizm nie ma z czego wytworzyć energii, a dziś jeszcze przede mną bardzo długa, stroma droga. W czasie czołgania jeszcze raz patrzę na zegar, czy aby na pewno nie mam przewidzeń.

Nie. Jest osiem po czwartej nad ranem.

- Pić... - Mówię. - Cholera, pić...

Otwieram drzwi na oścież. Przede mną skrzyżowanie. Na wprost mam pomieszczenie bez drzwi. Jest nim usyfiona, przeraźliwa, najmniejsza na świecie toaleta, mająca na celu pomieścić tylko szary, stary sedes pamiętający chyba czasy powstawania czarnej rasy. Spłuczka nie działa od bardzo dawna. Założyłem sobie, że raz na trzy dni wypada się zająć pozostałościami, jednak nie za często trzymam się własnych reguł, dlatego nierzadko potrzeby wychodzą poza granice muszli.

Wczoraj wypadał mi dzień sprzątania, a tym razem jednak wyglądało na to, że zmobilizowałem się i zająłem się sytuacją, bo środek tronu był stosunkowo czysty. Robiłem to bardzo późno i nie pamiętam dokładnie całego przebiegu sytuacji, ale postanawiam sobie zaufać.

Jeśli sytuacja sedesowa wygląda okej, jestem zdania, że mogę się z niego spokojnie napić.

Wkładam więc rękę do środka układając dłoń na kształt muszelki i biorę od dziesięciu do dwunastu łyków. Po tym zabiegu zazwyczaj przychodzi pora odlania się.

Nigdy się nie pomyliłem w kwestii kolejności tych czynności. Jeśli człowiek ma się odlać, wcześniej musi mieć czym.

Jeśli zdarzy się, że łyse krowy przesiadują trochę dłużej, to nawet nie próbuję bawić się we wspinaczkę na górę.

Co za różnica, podłogi i tak trzeba myć. Lecz w moim przypadku to raczej słabe usprawiedliwienie.

Choć od tylu lat bawię się we wchodzenie na sedes, nadal nie jest to dla mnie proste, tym bardziej, że najczęściej brak mi energii. Wchodzenie zajmuje mi...za dużo czasu.

Nie leję długo, ale mimo wszystko odliczam sobie czas tej czynności. Każda sekunda jest ważna.

Praca to wszystko co mi pozostało.

No i Clive.

Po skończonej potrzebie staram się wyczołgać z sali królewskiej. Na prawo od wyjścia mam pokój, do którego rzadko zaglądam, bo wydaje mi się, że mój ojciec wciąż szura gdzieś tam nogami, co ma związek z jego śmiercią w tym samym miejscu, a to wprowadza mnie w dziwny nastrój.

Czy ktoś zna takie uczucie, gdy wszystko wydaje się tak bardzo chore, że ma się wrażenie posiadania w gębie jednej długiej ryby i to tak oślizgłej, że robi się wszystko, żeby tylko nie wpadła ci do gardła, ale i będącą takich rozmiarów, że nie można jej wypluć? Ciekawe.

Na lewo od wyjścia muszę przeczołgać się przez czarny zakurzony dywan nałożony na mały korytarzyk. Niedaleko otwartej toalety wzdłuż tej samej ściany znajdują się drzwi do łazienki. Białe i śmierdzące szmatami z podłóg, na które nie raz staram się je wrzucić. Woda kapie wtedy na dywan, a ja nie mam wyboru i muszę przedostać się przez tę mokrą powierzchnię. Nie rzucam ich na brzeg wanny, bo boję się dostać wyrzutów sumienia odnośnie swojej higieny.

Po przeczołganiu się przez korytarz, mam drogę w prawo na kuchnię i w lewo, na drzwi wyjściowe, z których nie korzystam. Nie miałbym nawet czasu na odkręcenie tych wszystkich kłódek i zamków przeplecionych przez miliardy łańcuchów, które są sprawką moich zmarłych rodziców. To następne drzwi, które powodują dreszcze na moim ciele, jednak jest to po prostu wynik ich wyglądu. Również są stare i w wielu miejscach zniszczone, tym bardziej, że swego czasu tata narysował sobie na nich tarczę na rzutki i przypinał do niej rysunki ludzi. Zwykle były to osoby, które przez własne czyny wzbudzały w nim agresję, a rodzaj czynu raczej nie miał znaczenia. Na tarczy pojawiały się twarze ludzi, których po prostu zapamiętał. Uważał, że ludzie są niezamierzonym płodem natury i zamiast ją wspomagać, niszczą ją.

Pamiętam, jak kiedyś wyznał mi na starość, że to, co zawsze najbardziej go bolało to fakt, że nie może się pozbyć ani siebie, ani nas, ani innego człowieka , by pomóc przyrodzie, bo zabicie czegokolwiek stworzonego spod ręki natury równoznaczne jest z nieakceptowaniem jej działań oraz jej samej, nawet, jeśli sama natura tego nie chciała.

Wierzyłem mu. Swego czasu udowodnił swoje racje.

Z trudem skręcam w prawo, aby ujrzeć mały metalowy stół i krzesło z plastikowym siedzeniem, oparciem i drewnianymi nogami.

Sama kuchnia nie należy do największych miejsc. Zaraz za stołem, na środku ściany stoi podpięta do prądu lodówka. Różowa i wyglądająca na obrzyganą, co w praktyce rzeczywiście miało miejsce. Do drzwi urządzenia przyczepione jest zdjęcie jej tłustej facjaty. Wyszczerzone usta z resztkami sprzed trzydniowego jedzenia pomiędzy zębami. Nie żebym jej nie kochał, ale nienawidziłem, gdy się obżerała.

Gdy o każdej porze dnia, gdy tylko miała okazję, wpychała swoje serdelowate łapy do sejfu z zapychaczami jelit. Opychała się tanim jedzeniem (bo tylko na takie nas było stać) jak buldożer. Nie pozwalałem jej się do mnie przytulać, bo swoje grube ręce zawsze miała uwalone z tłuszczu, o jakimkolwiek całowaniu po twarzy nie było mowy, resztki kotleta zawsze zwisały jej z podwójnego podbródka.

Od czasu jej śmierci, z mojej lodówki rzadko ubywało jedzenie, bo jeszcze rzadziej ją odwiedzało. I dziś nie spodziewam się znaleźć tam czegokolwiek bardziej zjadliwego.

Czołgam się przez zimną kafelkową podłogę, aby dostać się do drzwiczek lodówki.

Wywaliłem coś, czego nie zauważyłem. Coś spod ściany, ale nie odwracam się, głód ma teraz większe znaczenie. Łudzę się, że może jakimś cudem, najmniejszym, lecz istniejącym, ujrzę dziś kostkę masła, którą będą mógł zapchać się w drodze do pracy. Chryste, co bym dał, by tak się właśnie stało!

Ciągnę mocno i otwieram ją.

Chłodny smród dosięga moich nozdrzy, bo lodówka nie była myta od wieków.

- Co tu robi do cholery szczota z kibla!? - Krzyczę próbując ją wyjąć. - Idiota.

Wyciągam ją. Jest zupełnie niedoczyszczona i usyfiona czymś na rączce. Wyrzucam ją w kierunku korytarza, aby w jakiejś przyszłości mieć okazję się nią zająć. Czy coś poza tym czeka na mnie w kochanej lodówce?

Widzę coś. Na najwyższej półce. Jak to się tam dostało? Nie chcę mieć pojęcia. I nie wiem, co to dokładnie. Rzadko spoglądam na górne półki. Nie są przezroczyste, więc nie wiem, z czym mam do czynienia u góry, ale to coś wystaje lekko poza granicę półki. Ta rzecz może być moją deską ratunku. Jedyną deską, która uchroni mnie dziś przed grobową deską.

- Żreć! - Drę się.

Tylko jak to zdobyć? Mop? Jest w łazience.Za daleko. Ze strachu dotrę tam za tydzień i system zapomni o niewiedzy na mój temat.

Co zrobić?

Zaczynam bić w bok lodówki, mając nadzieję, że moja należność zleci i moje żałosne życie stanie się szczęśliwsze.

Ręka mnie już boli, a mój ratunek tylko coraz bardziej się oddala.

- No chodź tutaj, proszę, błagam...

Koniec. Nie zdobędę tego. Nie zleci. Koniec. Łzy ciekną mi do oczu. Koniec.

Po chwili jednak przychodzi iskierka nadzieji.

- Zamrażarka. - Mówię zdyszany. - Zamrażarka...

Otwieram dolne drzwiczki w poszukiwaniu czegokolwiek. Coś jeszcze zimniejszego owiało moją twarz.

Muszę przeszukać szufladki. Obdaruj mnie czymś, czymkolwiek...

- Górna...Nic...Środkowa...Coś...Dolna...Nic...

Zanim zorientowałem się co powiedziałem, minęło kilka sekund. Coś, co jednak odkryłem wydzielało zapach na tyle paskudny, że oparłem się o drzwiczki zamrażarki zamykając je. Złapałem się za usta, bo coś wpychało mi kij do przełyku próbując doprowadzić mnie do zwrócenia powietrza, bo nic poza nim zwrócić nie mogłem.

Wpatruję się w pustawą przestrzeń kuchni. Próbuję się uspokoić. Rozbolała mnie głowa. Mocno, za mocno. Mam wrażenie, że się kruszy.

Zamykam i otwieram oczy. Rozglądam się nerwowo mając wrażenie innej obecności poza moją. Na dodatek czuję, że mam mokrą nogawkę.

- Nie...Przecież lałeś...

Znów zaczynam obiegać wzrokiem kuchnię i natykam go na coś, czego chyba nigdy wcześniej nie widziałem.

- Dlaczego mam je pod ścianą...? Dlaczego na podłodze jest woda...

Ból łba dokopał mi jeszcze bardziej i wrzeszczę.

Powoli zaczynam schodzić do swojej standardowej, leżącej pozycji w celu ponownego otwarcia drzwiczek zamrażarki.

- Co...tam...jest...

Drżącą ręką zaczynam ciągnąć środkową szufladę w moją stronę. Smród mnie pali, mózg jest już kawałem węgla.

Tę samą rękę wsadzam do środka szuflady. Nie patrzę w jej zawartość. Napotykam opuszkami palców jakieś ciało stałe.

Zaskoczenie jest szybsze, niż mi się zdaję.

Wyciągam z zamrażarki zmrożonego na śmierć, martwego kota, którego miski na wodę i jedzenie (którego nie doświadczył) leżą wywalone pod ścianą.

Mam za bardzo nawalone we łbie, by móc to skomentować.

Za to moje ręce mają dość siły, aby jeszcze raz uderzyć w lodówkę w wyniku dziwnie psychopatycznej furii, co wcale nie łagodzi ani jednego z tworzyszących mi w tej chwili bólów. Górna półka lodówki za to osuwa się i spada na dół wraz z rzeczą, do której chciałem się dostać.

Półka uderza mnie w głowę, powodując całkiem solidne odurzenie.

- D-d-d...D-d...

Trup wypada mi z ręki. Jednym okiem dostrzegam rzecz, która zleciała mi na kolana. Biorę ją do rąk, które cały czas drżą i czuję się, jakbym zamiast kończyn górnych posiadał wiertarki.

Próbuję przeczytać napis.

- "Yummy You"...Jedzenie dla psa...

Psie żarcie jest rzeczywiście tańsze niż kocie.

Cholera, jak długo on tam leżał? Zapomniałem, że mam kota...To przynajmniej małe objaśnienie odnośnie zniszczonego oparcia kanapy.

Jestem całkowicie podłamany. Mózg mi się rozlatuje. Ale jestem w miarę świadomy.

Świadomy, że to zimne pudełeczko z psim żarciem może uratować mnie dziś przed śmiercią.

Oglądam logo produktu, które przedstawia psa wpatrującego się w miskę z psim łbem. Sam pies wydaje się dziwnie zadowolony.

Głowa z miski również się uśmiecha.

- Co do cholery...

Żarcie dla psów-kanibali. Chryste.

Co robić? Mam zeżreć chłodnego psa z supermarketu?

- Nie, nie mogę. Nie, nie ma opcji...Dasz sobie radę bez..

Pieprzyć to.

Otwieram.

Obślizgłe wieczko odrywa się od sporego pudełka. Wyrzucam je w przestrzeń i wpatruję się w zawartość.

Czasami należy się cieszyć, że nie ma się czym zwymiotować.

Choć po chwili odczuwam dziwną ochotę na ten syf. Czym mam to zjeść? W moim mieszkaniu posiadam po jednym ze standardowych domowych sztućców, reszta uległa sprzedaży po dość zawyżonej cenie, ale dobiłem targu.

Tylko gdzie są?

Wącham zawartość. Chyba się wieszam...Brak kontroli zarejestrowany.

Zamykam drzwi z zamrażarki i lodówki wolną ręką, po czym czołgam się w kierunku krzesła i stołu. Po kilku minutach ciężkiej walki i trzech upadkach wraz z krzesłem, udaje mi się wreszcie ustabilizować.

Sięgam ręką w kierunku zmielonego psa. I nagle entuzjazm opada.

Patrzę wprost.

Czy to jest tego warte? Czy naprawdę moim marzeniem było zostać wietnamskim koneserem na te parę minut? Czy mój organizm to wytrzyma? Co z bliskimi, jeśli umrę?

- Durniu, żadnych już nie masz!

Chociaż Clive...Szkoda go tak zostawiać.

Przełykam ślinę.

- Przy odrobinie szczęścia nie wysram serca.

Jednak nie potrafię się zabrać. Gdzie się podziała moja euforia? Jeśli tego nie zjem, zostanie mi już tylko żal i agonia...

Ach, no przecież.

- Jak mogę chcieć zjeść cokolwiek, mając przed przed sobą zdjęcie tego basenu z tłuszczem?

Wprawiłem się w obrzydzenie. Zamykam oczy próbując nie myśleć o matce.

Wzdycham. Muszę wziąć się w garść.

Nabieram obiema rękoma część zawartości pudełka wpycham je sobie do ust.

Próbuję przeżuć.

- JASNA...CHOLERA...AAA!

Mój...

Boże...

Co...

Za...

Yhh...

Ból...

Spadam z krzesła na plecy. Ból jest ostry. Znów zaczynam płakać.

Dlaczego znowu płaczę...Przecież nic się nie stało...

- ZABIEZ TSO ODE MNIE! ZABIEZ!

Prawie krztuszę się tym gównem. Wypluwam je na podłogę. Ohydny posmak pozostaje mi w ustach.

Dlaczego to musi tak boleć? Ból jest przecież iluzją, jak to możliwe...

Muszę się przeczołgać. Czy boli, czy nie. Muszę przeczołgać się do łazienki.

Czołgam się. Jeden łokieć...Drugi łokieć...

- BOLI! JAK TO CHOLELNIE BOLI!

Jeden łokieć...Dru...Dr...Cholera.

- AAA!

Nie wiem ile już tak próbuję.

- Nie mysl o tym, nie mysl o tym...

Czołgam się chyba drugi miesiąc.

- Psestan o tym myslec, kretynie, samknij mózk...

Przemęczenie jest ogromne. Prawdopodobnie wypociłem kości i udusiłem mięśnie.

- Dosc...Dosc...

Ale widzę. Widzę te drzwi, do których tak długo próbuję się dostać. Tak dawno nie oglądałem tego pomieszczenia. Muszę tam wejść. Moim największym życiowym paradoksem jest fakt, że ratuję się przed śmiercią.

Ten nieznośny ból mnie rozrywa. Choć wiem, że od niego nie umrę, to czuję, że muszę iść w stronę światła. Zaraz jednak przypominam sobie, że nie mam już w mieszkaniu żadnych żarówek. Muszę mieć jakieś oświetlenie, jeśli chcę obejrzeć się w lustrze.

- Yhh...Yhh...

Jęczę marnując czas. Muszę skierować się do pomieszczenia, które prawdopodobnie roztopi mnie samą atmosferą. To kolejne miejsce, w którym dawno się nie znajdowałem. Mimo gorzkiego bólu, jestem świadomy swoich działań i wiem, co muszę zrobić.

Po pogrzebie ojca mogły zostać jeszcze jakieś świeczki i zapałki.

- Ztycham...

Wpatruję się w te czarne zamknięte drzwi, których klamka jest już tak obłożona brudem, że aż ma zielony kolor. Zamykam oczy w celu skupienia i próby odreagowania ciągłego bólu, co oczywiście kończy się pieprzonym niepowodzeniem.

- Do psodu... - Stękam.

Docieram do czarnych bram piekła i próbuję chwycić klamkę. Opieram się lekko o drzwi, a te ku mojemu zdziwieniu ulegają tej sile i otwierają się na oścież.

A ja przepełniony bólem i rozpaczą patrzę na obraz, który nasunął mi się na oczy.

Kartki bez wiatru. Porozrzucane po pokoju. W ścianie na przód od wejścia umieszczone jest okno. Nie wiem jakim cudem nikt mnie jeszcze nie okradł.

Ktokolwiek będzie miał ochotę, dam mu życie w gratisie.

Dym z papierosów, który wsiaknął w meble, odwiedza mój nos. Ściany pokoju są popękane i posiadają nieco wyblakły, szary kolor ścian.

Mój ojciec dużo palił za życia. Gdybym poprosił o jego prochy po śmierci, pewnie dostałbym słoik tytoniu.

Same słoiki nie były mu obce. W pewnym momencie zaczął wypalać papierosy do połowy i wrzucać je do słoików, aby sprzedawać je sąsiadce, której sytuacja życiowa choć była dość tragiczna, to i tak, gdy dziś o niej myślę, zazdroszczę jej życia. No, może do pewnego momentu.

Tata był bardzo mocno uzależniony od nikotyny, dlatego po jakimś czasie przestał godzić się na wypalanie fajek tylko do połowy. Był rysownikiem z zawodu, i mimo, że nie bardzo spełnionym, to jednak to i owo potrafił rękami urobić. Po przerzuceniu się na wypalanie fajek w całości, zaczął wyrabiać papierosy ręcznie z tektury i papieru. Żeby nie wzbudzić podejrzeń (bo przecież nikt by się nie zorientował), przecinał je na pół, rozdrobniony papier zanurzał w czarnej farbie, a same atrapy przypalał na końcach.

Przekręt oczywiście nie potrwał zbyt długo.

Już następnego dnia do naszego bloku przyjechały pojazdy z czerwonymi krzyżami na maskach. Okazało się, że Glee tamtego dnia naprawdę chciałą pooddychać, bo chciała wypalić na raz cztery papierosy. Taki zabieg wymagał wsadzenia sobie do ust ośmiu połówek tektury z papierem. Nie należała do najbystrzejszych osób, więc za nim się zorientowała, że jest coś nie tak, jej język zapoznał się ze smakiem soczystego piekła.

Był tak mocno spalony, że lekarze nie wahali się uderzyć usunięciem organu w jej cudowne życie, któremu w rezultacie nie mogła nawet powiedzieć, jak dziękuje za litość i pomoc w wyjściu z nagłębszej dupy, jaką kiedykolwiek jej żywot mógł sobie odwiedzić.

Z pewnością chciała je o tym poinformować, tym bardziej, że jej papierosowy dealer zaraz po tym wydarzeniu oznajmił, że ich interesy dobiegają końca.

Biedna, nie mogła wyrazić słowa sprzeciwu.

Prawdopodobnie nigdy później nie zorientowała się, że osobą, która zagęściła syf, w którym tak długo się gnieździła, był mój ojciec.

Chociaż kto wie, jak bardzo człowiek mądrzeje podczas lotu w dół.

Jestem pewien, że żałował. Jestem pewien, że żył jej śmiercią.

W środku marcowej nocy, siedmioletni chłopiec wyczołgał się z łóżka, bo usłyszał głośne szuranie po podłodze w kuchni. Wiedział, że ten dźwięk wykonywać może jedynie jego rodzic, którego stopy nie opuszczały pary puszystych szarych kapci.

Zachowywał się on jednak wyjątkowo głośno. Dzieciak słyszał skrzypiący odgłos otwieranych i zatrzaskiwanych kuchennych szafek. Słyszał, że ktoś coś bardzo nerwowo nuci i brzmi jak stare skrzypce.

Chłopczyk czołgał się cicho po czarnym, czystym dywaniku. W pewnym momencie usłyszał radiowy szum, jakby ktoś przestawiał stacje, jednak nie za bardzo obchodziło go, jaka mu się trafi, byle coś przekrzyczało ciszę.

Istota z kuchni nie przestawała nucić swojej melodii, niezależnie od tego, co w danym momencie leciało w radiu.

Dziecko zaczęło się powoli wychylać zza rogu zakurzonego korytarza.

I zawiesiło się.

Z radia poleciał "Marsz żałobny" grany na cymbałkach, będący jednak nieco zagłuszany przez szum z powodu źle nastawionej stacji. Niespodziewanie melodia płynąca z urządzenia zaczęła współgrać z melodią nuconą przez mężczyznę. Dziecko miało wrażenie, jakby się kurczyło. Czuło się wyjęte z własnego ciała.

Wyszło całkiem zza rogu.

Ojciec dzieciaka siedział przy stole przy radiu. Zobaczył chłopca. Policzki mężczyzny były czymś wypełnione, a w ręce coś trzymał. To, co jednak przykuło uwagę chłopca, to fakt, iż dolna część nocnego ubrania człowieka obfitowała w ciemną plamę i coś ciekło mu z nogawki.

Kropla po kropli.

Dzieciak spojrzał na jego twarz.

Mężczyzna przestał nucić.

- Co robisz, tata? - Zapytało nieco zmieszane. - Czemu nie śpisz dalej ze mną?

- Nie śpię, bo się boję. - Odpowiedział niewyraźnie przez pełne usta, po czym uciszył radio. - Boję się, że się zarażę.

- Na co się boisz?

- "Dlaczego" się boisz, Lou.

- No?

- Nie sądzisz, że głupio rzucać się pod traktor z myślą, że nie zaboli?

- Ale przecież...

- Ciszej, Lou, bo obudzisz sąsiadów i znów będzie trzeba dać staremu Edwardowi pieniądze na zatyczki do uszu.

Dziecko przymknęło na chwilę powieki. Nienawidziło być uciszane.

- No, powiedz jeszcze raz. - Powiedział mężczyzna.

- Przecież z noska mi już prawie nie kapie, i kaszlać też...

- "Kaszleć", Lou.

- Sraszleć...

- Lou. Dobrze wiesz, że...

- Nie tak głośno, tata. Cśś!

Mężczyzna zmarszczył brwi, ale się uśmiechnął. Dziecko również zmieniło swój naburmuszony wyraz twarzy.

- Tata?

- Tak, Lou?

- A dlaczego ty masz mokre gacie?

Ojciec spojrzał w dół, po czym jeszcze szerzej się uśmiechnął i zwrócił się do chłopca:

- Nie zdążyłem do kibla. Widzisz? - Powiedział wskazując na drzwi z toalety. - Jest oświecone. Musi tam siedzieć mama.

Chłopiec spojrzał w kierunku toalety, a jego wyraz twarzy znowu się nachmurzył.

- Tyle je, to nie dziwne, że siedzi tam nocami.

- Nie mów tak. Mama jest bardzo zestresowana. Ma dużo pracy.

- Mogłaby czasem tyle w łazience posiedzieć. Jak wraca z pracy, to jak komora gazowa...

- Lou, dość. - Powiedział ojciec stanowczo, a dziecko zamilkło.

Cisza trwała przez kilka sekund, aż w końcu dziecko się odezwało.

- Tata? A czemu ty masz usta takie pełne?

- Bo zmywam krew z szalika...

Źrenice wypełniły dzięcięce oczy.

- CO...?

Ojciec uciszył je gestem, poszamotał trochę szczęką i odezwał się:

- Bo jem batonika. - Powiedział pokazując przedmiot, który trzymał w ręce.

- To po co tyle przeżuwasz?

- Delektuje się. Czekolada się rozpuszcza.

Dziecko pokiwało głową, po czym odwróciło się w kierunku korytarza. Już miało czołgać się z powrotem do łóżka, ale spojrzało na ojca jeszcze raz.

- Tato. - Odezwało się. - Jak chce ci się siku, a tron zajęty, to sikaj w łazience. Sam mnie uczyłeś.

- Nie. - Odpowiedział. - Mam dość ludzi, którzy pytają mnie, gdzie nabyłem złotą wannę.

- Dobranoc, tato.

- No, na razie. Pogadamy później.

I dziecko poczołgało się w kierunku pokoju, w którym spało, a gdy już tam dotarło, wspięło się na podest, a później na łóżko. Ojciec spał z synem w jednym pokoju niby pod pretekstem wycierania mu nosa, gdyby była potrzeba. Tak naprawdę chodziło o to, że nie mieścił się z żoną w jednym łóżku, ale niekoniecznie chciał ją o tym informować. Najwyraźniej wolał spać pojedynczo na starym materacu, niż w podwójnym łóżku z własną żoną.

Dzieciak przez dziesięć minut leżał nieruchomo i gapił się na brudny sufit. Myślał o ojcu. Wiedział, że ma problemy z oddawaniem moczu. Był zdenerwowany na matkę, że zawsze musiała stanowić problem w rodzinie. Zdarzało się, że trzeba było pomóc jej wstać z sedesu, bo sama nie dawała rady.

I nagle coś wyrwało chłopca z jego myśli.

Skupił słuch. Jak długo się to działo?

Usłyszał chrapanie.

- Mama? - Powiedział cicho. - Przecież była w toalecie, nie słyszałem, żeby wychodziła.

Istniała tylko jedna osoba, którą znałem.

- Muszę powiedzieć tacie.

Która w ramach zadośćuczynienia.

- Dlaczego jest ciemno w kuchni?

Za swoje ciężkie winy. Choćby pośrednio.

- Tato? Zasnąłeś?

Potrafiła zrobić sobie dokładnie tę samą krzywdę, jaka została wyrządzona osobie poszkodowanej.

- Tato, toaleta wolna...

Pamiętam to. Jak wyczołgałem się zza rogu.

I zobaczyłem tatę.

Jak podpala zapalniczką zawartość ust.

Dwie kulki papieru.

Do dziś boli mnie ta ironia. Te ostatnie słowa, które do mnie wypowiedział. Doskonale wiedział, co się zaraz stanie, ale nie wahał się...przywalić mi w życie.

Mimo wszystko, wiem, że mnie kochał.

Aż do udanej operacji, którą zaplanował, pamiętam, że zbierał mi na wózek inwalidzki, żebym nie przechodził kursu żołnierza całe życie.

Narysował sobie ten wózek na kartce i przymocował go igłami do tablicy korkowej.

W naszym domu zarabiała głównie mama. Tata nie miał stałej pracy, od czasu do czasu miejskie gazety udostępniały jego komiksy gdzieś na marginesach, za co oczywiście nie zgarniał kokosów, ale był to jego najlepszy sposób na dorobienie się...czegokolwiek.

Dlatego, gdy już stwierdził, że zacznie zbierać na mój wózek, stał się maszyną. Rzadko wychodził z pokoju, cały czas pracował, a im więcej pracował, tym więcej palił. W kółko chodził do gazety ze swoimi nowymi projektami. Jeśli gazeta nie zatwierdziała ich, tata przypalał papierosem dziurę w rysunku z wózkiem.

Po jakimś czasie wózek stał się prawie niewidoczny.

Mniej więcej w tym czasie rozpoczął się tytoniowy interes, którego koniec wciąż jest dla mnie trudny do zatwierdzenia.

Mam jednak nadzieję, że może chociaż po własnej śmierci porozmawiam z tatą.

"Pogadamy później".

Wygląda na to, że tak się zamyśliłem, że zapomniałem, o...

Cholera, po co to sobie powiedziałem...

- AAA!

Szybko, gdzie są te pieprzone świeczki?

Pod oknem stacjonuje biurko ojca. Na lewo od niego leżał kiedyś jego materac. Przy ścianie na prawo od wejścia stoi jeszcze ten stary niski kredens, w którym coś mogło się jeszcze uchować.

Czołgam się ze wszystkich sił. Nie mam więcej czasu do stracenia, a przede mną jeszcze trochę do zrobienia. Muszę dostać się do tej starej sosny.

"Przepływam" przez fale papieru. Po nie tak długim czasie udaje mi się dostać do wyznaczonego miejsca.

Chwytam za lewe drzwiczki. Tsunami kurzu napada na mnie i przydusza, choć przez sam ból mam przyspieszoną akcję serca, co już sprawia mi problemy z oddychaniem.

Niewiedzący nie ma litości.

Za drzwiczkami znalazłem jedynie mojego pluszowego zająca z czasów dziecięcych. Również jest zakurzony i nawet z daleka można dostrzec poprzylepiane do niego warstwy glutów.

Otwieram drzwiczki środkowe. Widzę opakowanie po świeczkach. Chwytam je drżącymi rękami i otwieram. Znajduję dwie, zabieram jedną, a resztę badziewia wkładam z powrotem do środka.

Do świeczki przydałyby mi się jakieś zapałki. Próbuję z ostatnią częścią kredensu.

Otwieram ją i widzę. Widzę znicz.

Dławię się, ryba znów zaczyna mnie zabijać.

Zabieram znicz i zamykam kredens. Wkładam świeczkę do środka. Dalej nie posiadam źródła ognia. Popycham resztką siły woli swoje przemęczone ciało do biurka ojca. Wystawiam rękę do góry, by móc otworzyć jedną z szuflad. Liczę na odrobinę szczęścia. Tylko odrobinkę.

Szperam palcami w szufladzie. Zmysł dotyku dostarcza mi informacji, o tym, czego właśnie doty...

- Shiet!

Cholerne igły...Po co mu ich tyle było, chciał zrobić z nich sobie przedśmiertny piercing w tych wystających uszach?

Opanuj się. Musisz coś znaleźć.

Poddaję się jednak. Próbuję z drugą szufladą. Otwieram ją i wkładam rękę.

- Nie...Uhh...Nie wierzę...

Ta część biurka jest całkowicie wypełniona zapalniczkami. Po brzegi. Jak mógł przepieprzyć na to tyle kasy?

Chwytam dłonią tyle zapalniczek ile mogę i zrzucam je na podłogę. Macham chwilę ręką, bo zdążyła rozboleć mnie od trzymania jej w górze.

Po chwili biorę pierwszą zapalniczkę do ręki.

- Dział-aj...Dział-aj...

Co za syf. On je chyba kolekcjonował.

Próbuję jedna po drugiej, a z każdą zapalniczką zastanawiam się, po co ja w ogóle próbuję oddychać...

- DZIAŁAJ...

Słyszę szubienicę.

- DZIAŁAJ, ŻESZ KUR...

Idzie po mnie. Słyszy mój żałosny szloch.

Agresja?

Czy to twoja kolej?

Wyciągam rękę z powrotem do góry i wywalam całą szufladę na podłogę. Uparcie sprawdzam stan każdej kolejnej zapalniczki. Choćby ból miał mi rozsadzić szczękę.

A po każdym niedziałającym syfie robię tylko coraz dłuższy wydech.

- Uhh...Uhhh...Uhhhh...

Stop! Widziałem płomień!

- Dawaj, dawaj, działaj do cholery...

Powoli zaczynam przykładać znicz do zapalniczki. Próbuję raz jeszcze utrzymać płomień, choćby przez chwilę.

- Powoli...Kurr...Uhh...Powoli...

Jeszcze raz...Jeszcze raz...

- TAK! MAM TO!

Wyrzucam zapalniczkę w przestrzeń, zakręcam znicz i ruszam martwymi mięśniami w stronę drzwi, czując się, jakby coś próbowało mnie dopaść. Wreszcie udaje mi się stamtąd wyrwać. Sięgam ręką wysoko do klamki i zamykam wrota wymarłego piekła.

Entuzjazm nie trwa długo. Odszedł nie pozostawiając kartki na rzecz ciągłego, nieustępliwego bólu. Muszę dostać się do łazienki.

Nie ma co się wpatrywać w drzwi przesiąknięte wodą z kibla.

Wczołgałem się. Zaraz pod ścianą stoi popękana wanna, słyszę odgłos cieknięcia, ale teraz nie mam czasu na zastanawianie się nad kolejnym z miliarda problemów, które miałem, mam lub mnie oczekują.

Do cholery, samo życie to problem.

Kieruję się w stronę jednej ze ścian myśląc, że pamiętam, gdzie odnajdę swoje odbicie. Patrzę się w przód świecąc światłem świeczki.

Gdzieś przecież musi tu być...

- SZLAG!

Nie...Nie wierzę...

Podnoszę do twarzy zakrwawioną dłoń z wbitym w nią kawałkiem lustra. Przypatruję się jej z otwartymi ustami. Ból musi być naprawdę nieznośny, skoro dał radę przebić nie tylko rękę, ale i dotychczasowy, ból, który przecież zniszczył moją nadzieję na lepsze cokolwiek.

I nagle wzrok porzucił rękę, a skupił się na swoim odbiciu w jednym z kawałków rozbitego lustra. Co się...

Zawiesiłem się. Byłem już pełny nadziei, że mózg wyłożył sercu zwolnienie z pracy i będzie to koniec mojej męczarni. Skąd. Jest tylko gorzej, a mój biedny łeb wszystko rejestruje. Bo przecież widzi.

Widzi wbitą pomiędzy jedynki metalową sztabkę z psim imieniem, z której tak uroczo zwisa łańcuszek. Obróżka musiała być dodawana w gratisie do żarcia.

Nie odzywam się. Mózg odblokował się, ale usta mają wyraźnie rozładowaną baterię i wcale nie chcą jej ładować. Choć chciałbym krzyknąć. Bo jestem przerażony. Rozpruty. Zgnieciony.

Codziennie zastanawiam się, czy fakt, że od tylu lat odbieram sobie przyjemności nie powinien dawać mi więcej energii do odebrania sobie ostatniego oddechu.

Bo ostatnim, co powinno mnie tutaj trzymać, powinien być sznur owinięty wokół szyi. Żałość podwaja fakt, że nawet nie mogę go sobie zaplątać gdzieś na suficie.

Dobra, spocona świnio. Myślę, że wystarczająco się już sobie nażaliłeś.

Wstawaj.

- JESZCZE JAKIEŚ ŚMIESZNE POMYSŁY?! - Drę się i w ataku złości wyrywam kawałek lustra z ręki. - AAA!

Co jeśli nie jestem błędem?

- SZLAG BY CIĘ! SZLAG TO WSZYSTKO!

Co jeśli jestem wirusem?

- WYRWIJ MNIE STĄD! WYRWIJ JELITA, JEŚLI MUSISZ! ZABIJ MNIE, WYSSIJ KOŚCI, UKATRUP! TERAAAAAAZ!

Przewracam się na plecy, w które lekko wbija mi się kilka części zniszczonego lustra, ale teraz mam to już gdzieś. Mam poczucie, że umieram. Że oto nadchodzi to upragnione uczucie. I zostawi to zbędne ciało daleko od mojej potarganej duszy. I czuję. Czuję, jak nadchodzi. Czuję, jak mnie odrywa z tej podeszwy. Czuję...

Czuję gówno.

Podnoszę rękę i wpatruję się w dłoń, ale nic nie widzę.

Następnie zbieram się, podnoszę z powrotem znicz i próbuję doczołgać się do wanny. Próbuję oprzeć się jedną ręką o bok wanny, aby widzieć nieco więcej.

Co oczywiście prowadzi mnie do stanu podwójnie depresyjnego. Upuszczam znicz do wanny i ponownie kładę się na podłodze, która uwalona jest w pozostałościach ze sprzątania sedesu. Wszystko wycieka przez pękniętą wannę.

Mój łeb też mógłby już pęknąć.

Leżę przez kilka minut. Zbiornik łez skończył mi się dawno temu, przez co żal tylko gęstnieje wewnątrz ciała.

Zaczynam się przysłuchiwać. Wydaje mi się, że słyszę kapanie czegoś na za okienny parapet. Muszę dostać się do salonu. Muszę sprawdzić godzinę. Muszę ruszyć się do pracy.

Podnoszę rękę. Wiem, że jest cała zakrwawiona, i że muszę czymś ją sobie zdezynfekować i zatamować ranę.

Próbuję jak najszybciej doczołgać się do zegara. Przed wejściem wycieram wilgotne ręce o zakurzony dywan. Wchodzę w sferę telewizyjnego szumu. Czas go wyłączyć.

Odłączam kabel z gniazdka i kieruję wzrok na zegar.

Czternaście po szóstej. Prawie idealnie.

Każdy człowiek, niezależnie od jego stanu materialnego, powinien trzymać w swoim "miejscu zamieszkania" apteczkę. Oczywiście sama apteczka musi być przechowywana w miejscu nam pamiętliwym.

W moim przypadku jest to dębowa szafa z salonu.

Otwieram ją i wyjmuję z niej butelkę wypełnioną przezroczystym płynem. Wódka jest bardzo przydatna, a jednak większość ludzi uważa, że korzystają z niej jedynie pijacy i jacyś koneserzy. Cieszę się więc, że stopień produkcji tego lekarstwa jest wysoki. Tak samo wysoki, jak poziom kalectwa na świecie. Jakoś trzeba się ratować.

Dziękujmy więc Rosji, jako światowemu lekarzowi.

Odkręcam korek i leję parę kropel zawartości butelki na ranę.

- Sss...Uhh...

Po zabiegu upijam łyk z flaszki, jedynie w ramach próby zabicia pozostałości po porannych żalach. Następnie zakręcam butelkę i wkładam ją w należyte miejsce.

Zamykam szafę i kieruję się w stronę wychodka, mając nadzieję, że znajdę tam kawałek podłogowej szmaty i nie będę musiał ponownie odwiedzać miejsca, które wystarczającą ilość razy już mnie dziś zabiło.

Wchodzę do najmniejszego pomieszczenia mieszkania i rozglądam się po nim.

Zaglądam w każdy kąt, jednak nie widzę żadnego podobnego materiału. Patrzę na rolkę papieru, ale wiem, że to najgłupszy pomysł. Zdesperowany, z trudem wyjmuję nogę z kalosza, w celu zdjęcia skarpetki. Po tej czynności wkładam nogę z powrotem, skarpetkę zaś owijam dookoła rany i naciągam na to rękaw kurtki.

Zamykam oczy. Zastanawiam się, czy wyrywać to cholerstwo żywcem.

Boję się.

Przyzwyczaiłem się już do bólu i wiem, że mogę to znieść na jakiś czas, nie wiem jednak, jak długi. Dziś wypadałoby odwiedzić Cliv'a. Ma ręce do takich przypadków.

Poruszam się zimną, śliską od wody podłogą w stronę okna w rogu kuchni. Przed wyjściem jeszcze raz sprawdzam, czy w kurtce mam wszystko, co potrzebne, by móc swobodnie jechać autobusem, a następnie szukam w niej kluczyka od okna. Z pewnych przyczyn, moja droga wyjścia z mieszkania na noc zawsze jest jedynie przymknięta, a nie zamknięta na klucz.

Moi rodzice wychodzili normalnie przez drzwi, czasem tylko ojciec opuszczał mieszkanie oknem, żebym nie czuł się tak mocno zgorszony swoją sytuacją. Nie wiem, czy mama również chciała mnie w ten sposób pocieszać, ale z wiadomych powodów nie miała okazji nawet spróbować.

Spoglądam wcześniej na trupa, z którym miałem dziś do czynienia. Szukam po kurtce jakiegoś wolnego worka. Znalazłem nawet reklamówkę, nie wiem jednak, skąd się u mnie wzięła. Pakuję w nią trupa, ale nie wychodzę z nim na powietrze. Kimkolwiek było to zwierze, zasługuje na lepszy pochówek. Na razie zostawiam je w okolicach ciemnego korytarza.

Po zamknięciu okna od zewnątrz, muszę przeczołgać się przez płaskie zejście w dół, by dostać się na wilgotną od deszczu trawę. Korzystam z pogody, aby w jakiś sposób odświeżyć się po wcześniejszych cierpieniach. Higiena nie ma już dla mnie większego znaczenia, chcę być po prostu na swój sposób zdolny do pracy.

Kładę się na plecach, by wyzionąć wszystkie umarłe nerwy. Mój wzrok przenika przez deszcz i spogląda na blok mieszkalny. Jego prawa część przypalona jest przez pożar z przeszłości.

Co ciekawe, blok, w którym mieszkam, jest zupełnie odłączony od reszty osiedla. Niewidoczny, choć tak wyodrębniony, choć tyle się w nim dzieje, choć tyle przeszedł, a nadal się trzyma. A jednak niepotrzebny.

Jest taki, jak ja.

Przewracam się z powrotem na brzuch i zakładam kaptur.

Wędrówka przez jasną, jesienną trawę odbywa się dosyć mozolnie. Ciało musi przyzwyczaić się do nierówności gruntu, licznych kamieni i innych niespodzianek. Po kilkunastu metrach takiej drogi, przechodzę pomiędzy drzewami udekorowanymi w siwo-żółte liście, których inni zbuntowani bracia latają po okolicy na grzbiecie wiatru. Gdy drzewa się kończą, zaczyna się droga jednokierunkowa.

Skręcam w prawo i zaczynam walkę o przetrwanie.

Z tego co mi wiadomo, muzyka daje ludziom wiele motywacji i pracują bardziej efektywnie, niż bez niej. Stwierdziłem, że może to być dobre rozwiązanie w trakcie drogi do pracy. Wprawdzie do tej pory nie stać mnie na żaden walkman, ale wiem, że w jakiś sposób mogę polegać na własnej łepetynie.

Niestety, szybko przekonałem się, że przez wyryte w mojej pamięci zdarzenie, najlepiej pamiętam pierwszy motyw z "Marszu pogrzebowego". Być może zmotywowałby człowieka o samobójczych skłonnościach, mnie jednak daleko do takiego miana, a nie raz bardzo tego żałuję.

Zauważyłem, że na świecie jest wielu nieoficjalnych poetów. Dla graficiarzy takie opuszczone bloki są niczym pusty brystol, więc nie oszczędzają się. Zawsze, gdy wyruszam do pracy, widzę tam coś nowego. Niekoniecznie są to rzeczy motywujące, ale wprowadzają w refleksję i czas mija mi szybciej, gdy myślę nad tym, co mógł mieć na myśli twórca, nawet, gdy wszystko jest całkowicie jednoznaczne.

Widzę je. Ciche cegły. Po jednej i drugiej stronie. Kolorowe na szarej powierzchni, lecz mimo wszystko smutne. Spoglądam w prawo na podłużny blok bez okien. Niby nie ma za bardzo miejsca do bazgrolenia, lecz ktoś jednak zdołał wypisać pomiędzy miejscami na szyby takie poezje, jak:

"Na co nam kapusta z gołębich piór?

I tak w monologu modlimy się o sznur...

Na co komu łeb, jak miał Archimedes?

Gość i tak zapieprzył nogą w sedes..."

A nie w kalendarz?

Co ja z resztą wiem. Nie znam się na poezji.

Spoglądam w lewo. Następna twórczość została wypisana pod ostatnim rzędem brudnych okien. Kto by się spodziewał, że na tak przygnębiającym budynku dostanę taką literaturę:

"Płonie łokieć, płonie stopa, wszystko topi się i smaży, płyną tłuszcze, płynie ropa, samobójstwo - gepard, życie - antylopa;

Jaki gorąc by nie tańczył, choćby z wodą się nie zbratał, kiedyś w końcu i mu starczy, czas to forma ludzkiej tarczy."

Muszę się ruszyć. Łzy ciekną.

Jednak nie mogę. Tknęło mnie coś. Muszę to znaleźć. Muszę poszukać jakiejś kredy, czegokolwiek.

Ruszam z jednej na drugą stronę ulicy i szukam kamieni.

Sprawdzam każdy, szukam tej odpowiedniej barwy, choć wiem, że nie znajdę tu kamienia o krwistym zabarwieniu.

Pieprzyć to. Nie ma czasu.

Czołgam się dalej przez ponurą okolicę i przygotowuję się mentalnie na następne nieuniknione piekło. Po przejściu obok opuszczonych budynków (a jest ich kapkę więcej niż tylko dwa bloki) chodnik zaczyna spadać.

A ja jestem jego ofiarą. Oto zaczyna się jeden z najgorszych odcinków mojej drogi do pracy. Chodnik jest stromy, zniszczony i wymieszany ze szkłem z potłuczonych butelek po chlaniu miejscowych kretynów, którzy w sensie metaforycznym szczają na swoją kartkę papieru.

Niby większy sens ma przeczołganie się po nim, lub chociaż przeturlanie po jasnej "trawiastej" przestrzeni z jednej czy drugiej strony. Ja jednak liczę się z czasem, a tarzając się na trawie jestem narażony na przyjście do pracy z psią (lub gorzej - ludzką) pozostałością. Hgiena higieną, ale w pracy nikt mnie nie obwąchuje, a najwyżej patrzy na moje ubranie. Poza tym - raz czy dwa razy podczas turlania się po chodniku przyklejały mi się do twarzy banknoty.

To tworzy różnicę, czyż nie?

Patrzę zmęczonym wzrokiem w dół niby-chodnika. Zaraz po tej części czeka mnie jego reszta, której towarzyszą wysokie, stojące na przeciwko siebie, ładnie zrobione lampy osiedlowe. Często dające mi jedyny dowód na to, że te pozytywniejsze odczucia jeszcze potrafią mnie znaleźć, choćby przypadkiem.

Gdyby nie te lampy, po mojej walce o życie podczas przetarzania się przez ten cholerny chodnik pewnie nie chciałbym o nie dłużej walczyć, a tylko puknąłbym się w łeb.

Najlepiej Berettą 7,65 milimetra.

Dobra, to czas. Przeżegnałbym się, ale przecież nikt się o tym nie dowie.

- Slag by to...

Jedziemy.

- Aaa! Shiet!

Co do...

Straciłem jakąkolwiek władzę nad ciałem i przeturlałem się przez trawnik aż pod otwarte drzwi osiedlowego śmietnika. Moja twarz wylądowała na czymś miękkim, a ręka odczuła coś papierowego.

Oddycham przez chwilę nieco ciężej, bo przez te nieuniknione "turbulencje" ból znowu się odezwał...

Że też ja w ogóle próbuję.

Podnoszę czoło z miękkiego materiału i zaczynam się modlić w duchu.

- Tylko...nie...podpaska...Tylko...tylko nie ta podpaska...

Otwieram oczy, ale zdążyły już zamarznąć.

Brudna od zaschniętej krwi podpaska leży sobie przez moimi oczyma i zdaje się cieszyć, że wreszcie trafiła na nią inna część ciała. Tak bardzo chciałbym zacisnąć zęby, a tak bardzo nie chcę tego robić.

Pora na rękę. Nie ma nawet co się modlić.

- BO TO PEWNIE I TAK PIEPSONY PAPIER TOA...

Serce zabiło. Po tak długim czasie cierpień słyszę, że zabiło, ciekawe tylko, czy siebie same? Mało tego, bije szybko. Lód roztopił się i wypłynął z oczu, one zaś mrugają z niedowierzania.

- Toz to...Toz to...Pienią...Pieniądz...

Nie, niemożliwe. Pewnie dalej śpię jak zabity w tym swoim malutkim, spoconym mieszkanku i tylko marzę, by się więcej nie obudzić, choć wiem, że tak naprawdę mam zamknięte oczy, a te cholerne łyse mendy łażą dookoła i urządzają sobie karaoke jakbym zaraz miał ocenić ich występ, jak w jakimś pieprzonym "Mam Talent!".

Chryste, skąd! Dalej trzymam na nich rękę.

- Jestesce...Moje...

Prawie jak Gollum, ale pewnie wyglądał lepiej.

Kogo to obchodzi? Dziś może wreszcie zaszczycę czymś swój żołądek. Złapałem szczęście.

I nikt mi go nie zabierze.

Zabieram mokre banknoty i chowam do górnej kieszeni kurtki. Wychodzę ze śmietnika, za nim znajdzie się Einstein, który stwierdzi, że warto będzie zamknąć brudną, ledwo zipiącą i niepełnosprawną małpę za kratkami śmietnika. Ale mimo wszystko czuję, że rozkruszona nadzieja zaczęła się sklejać, co z tego, że na ślinę?

Kieruję się dalszą częścią chodnika-mordercy i widzę stacjonujące na swoim miejscu lampy, świecące jeszcze bladym światłem, które niedługo zaśnie na rzecz szarego, smolistego nieba.

Od razu lepiej mi się czołga. Staram się zapomnieć o bólu, a ten jakby sam się poddaje.

Boję się. To idzie zdecydowanie za prosto.

Chodnik poprowadził mnie do osiedla, w którym może niekoniecznie o tej godzinie, ale tętni już jakieś życie. Nie spodziewam się go specjalnie spotkać, chociaż kto wie, na co stać te okienne berety, których renty zapisane są już w spadku kościołowi.

4-piętrowe bloki z przełomu początku lat dziewięćdziesiątych wyglądają, jak twarz mojego ojca, gdy fakt, że pali, był z pewnością bardziej widoczny, niż bezdomni porozsypywani po brudnych uliczkach.

Samych bloków jest sześć, stojących w szeregu, rozdzielanych przez ulice niczym rodziny za czasów działania Auschwitz.

Czołgam się cicho po drodze, bo te stare prukwy, choć nie słyszą nutki o gwałtach księży, to zza zamkniętego okna usłyszą najcichsze beknięcie, a to już prowadzi ich ofiarę pod komendę policji, bo zostaje zaskarżona o niszczenie mienia państwa - tlenu, przez co ich biedne religijne kule z wyżutych gum do żucia (bo sercami tego nazwać nie można) przestają bić, przecież nie ma już czym oddychać. Stare hipokrytki nie myślą tak trzeźwo, gdy kochani księża w kościołach rozpalają te gęstsze niż atmosfera Wenus kadzidła i duszą populację, ale wtedy to nie ma znaczenia.

Choć krztuszą się i wypluwają te zakłamane jęzory, to dla TEGO, w którego wierzą, zrobią wszystko.

Czasem warto o nich pomyśleć, bo wydaje mi się, że mimo wszystko są większym błędem systemu, niż ja.

Przy chodnikach obok bloków, parkowane są samochody. Jedne tańsze, drugie jeszcze tańsze, a niektóre to w ogóle zrobione z kartonów. Gdyby to tylko była Rosja, właściciele tego dziadostwa do końca życia spłacaliby mandaty.

I nagle z bladej ciemności słyszę jakieś szepty. Nie ruszam się i czekam.

- ...Radyja, opony, stary, wszystko, nie?

- No?

- Na tym osiedlu to tylko same perełki są! Raz to se jakiegoś Czarnego spotkałem, to się z nim zgadałem, że sobie jakąś ciężarówkę obalimy, nie?

- No?

- Ja mówię, że ja sprawdza, czy nie ma nikogo dookoła, a on niech na mój znak obala tego tira i wio go na giełde opylić. No to na mój znak, klasyczny dzięcioł łbem o maskę, Czarny zaczął coś tam majstrować, nie?

- No?

- No i coś tam robi przy tym, do ciężarówy się dorobił, ale mówi mi, że fagas kluczyka nie zostawił, trza kabelki i silnik orabiać, nie?

- No?

- No i robimy to co trza, ja coraz bardziej zzimnięty, bo to zima była, na rękawiczki nie ma, bo zielone idą na faje, bilardy, spreje...

Spreje? Nie pieprz, że jesteś jednym z osiedlowych poetów, bo może to oznaczać, że byle jaki piwniczny spalacz towaru może stać się Dickensem rapując do odgłosu silnika.

Nie wierzę, że może być jednym z tych, których czytuję na blokach.

- ...zielone, czerwone, żółciutkie, czarne jak ten murzyn, nie? Hehe!

- No? Tej, a po co ci te sprejsy?

- No jak chce się mieć wyrąbisty balkonik, że aż teściowej kopara opada, to trzeba się zaopatrzyć, nie?

Uff.

- No?

- No i porobiliśmy ten silnik i wpadamy do środka, Czarny mówi, że prowadzi koło, ja mówię, że chill, przecież nie swojemu, w dodatku z Afrykanii się nie przyznam, że mam prawko legalne, nie?

- No?

- I ja patrzę, a na kierownicy jakaś karteczka, to biorę, a tam napisane coś w tych punkcikach, że coś tam punkt pierwszy - krema...kremasanatorium, drugi, to jakaś tam fabryka, ktoś chyba porządki chciał w chacie zrobić, to karteczkę zgniotłem i rzuciłem gdzieś pod nogi. No i wyjeżdżamy i jadem na ta giełda, Czarny se radio włączył, jest spoks. Ja już se powoli przeliczam za co ile będzie i jak tu tego Czarnego opylić, żeby większą działkę skosić, nie?

- No?

- I se tak myślę nad tym planem i słyszę jakieś rapsy z tego radyja, nie? Se myślę, kto taki szajs robi, słowa za cicho i ciągle te same, bit to w ogóle jakaś wiertarka i dwa dźwięki, więc mnie powoli na spawanie bierze, bo takiego gówna nikt chłopie nie strawi, nie?

- No?

I tu przystanęli.

- I chłopie ja mówię, żeby te bełkoty ściszył, bo to i tak do dupy, uszy się duszeją, a ten nie reaguje i tylko jedzie, nie?

- No?

- Ja mu powtarzam, ziom, weź ścisz, a ten nawet nie mrugnie, tylko sie gibie dziwnie, se myśle, że się tak wczuł, w ogóle się jak jakiś świniak spocił. Pieprzę, wyłanczam to radyjo, i otwieram okno, bo czarny tak już wali, że się oddychać nie da, nie?

- No?

- I obczaj teraz to: Radyjo, chociaż wyłanczone, to nie dość, że nadal tego bita słyszę, to jeszcze jakby lepiej, nie? Se myśle, że coś nie tak, nie, Czarny się zjarał, ja chyba też, więc może jademy na paliwku z maryśki, nie? Ja stary patrzę, a po obu stronach nam pały na sygnale popylają i przez megafona się drą!

- No co ty?

- No! Ja zamykam te okna, Czarny cały czas spięty i tylko gazu dodaje, ja mu mówię, że zaraz paliwo odleci i będziemy w czterech ścianach szlugi jarać, a na zamkniętych przestrzeniach to nie dobrze jarać, bo to płucom szkodzi, nie?

- No? No?

- I on tak na mnie patrzy i próbuje coś powiedzieć, się go pytam czy chce rzygnąć, a on gada, że trza jakoś odwrócić ich uwaga, bo jak nie, to przewalone. To się go pytam, czy ma jakiego pomysła, nie? Chociaż se myśle, czarny cap? Pewnie nie za intel...intele...No, wiesz, nie?

- No?

- I on do mnie: Wsiadaj za koło, wpadło mi co! Ja mówię, że dobra, tylko co? Ty wiesz co on zrobił?

- No?

- No co?

- No nie wiem...

- To ja ci, stary, powiem. Otworzył drzwi tira i jak ten goryl się na dach wrąbał, nie? Ja se myślę, powaliło chłopa, serce złamie, czy coś, nie?

- No?

- Ja wsiadam na koło, jadę, patrzę przez szybę i widza, że jakieś ubrania lecą. Se myślę, że Czarny spocony, to se koszulkę zdjął i mu odleciała, no trudno, zdarza się, nie? Ja nagle patrza, a tu podkoszulek, kurtka i boksery lecą!

- No co ty? A skarpety też wypieprzył?

- Nie...Ale widziałem, te, no...Salcesony?

- Ta, chyba ta.

- No i poleciało to wszystko, ja myślałem, że śni mi się, nie? Ale widza, że plan działa, bo pały zniknęły mi z bocznych, to otwieram okno, żeby mu tam krzyknąć, żeby wsiadał, a tu stary ktoś z bereta pierdzieć zaczął, nie?

- No? No?

- I se myśle, o w ryja, co teraz, nie? Na górze jeszcze usłyszałem jakiegoś łomota, to w ogóle już nie wiedziałem co robić, nie? I patrzę, że lasek jakiś, to jadę, drzewa próbuję ominąć, a ciężko, bo tir, wreszcie wyjechałem na jakąś polanę, wysiadam z tira i wypierdzielam tam, gdzie wóda zimuje, nie?

- No?

- I se przypomniałem, że Czarnego gdzieś zwiało, ale słyszę, że pały jadą, to się chowam gdzieś w krzakach. Z samochodu wysiadają pałska i jeszcze jakiś gość w czapce i niebieskiej kurtce, nie?

- No?

- Ten coś tam gada do tych pał przez pięć minut, potem oni przeszukują ciężarówę i się go pytają, czy w tym dużym barachle, który dźwiga tir mógł się ktoś ukryć, nie?

- No?

- To facet gada, że nie, bo to jest stalowe pudło chyba, i że nie ma bata.

- No i?

- No i wsiadł tam do siebie do tego tira i pojechał, a mnie prawie zgarnęli, bo jak siedziałem w krzakach, to odbiło mi się nagle porannym browarkiem.

- I co?

- I spieprzyłem. Nie złapali mnie, bo ja wierzący, to nie mogli.

- A, to gitez. Ty?

- No?

- A co z tym Murzynem?

- A, no...Wiesz, tam facio niby gadał, że stalowe i tak dalej, ale mnie to się wydaje, że pały niechcący odwalili beretami jakieś śruby i Czarny się dostał, bo nawet przez chwilę widziałem, że dach tego czegoś się rusza, no ale nie długo, bo się zdradzić nie chciał, nie?

- No? A to co z nim dalej, wiesz?

- Wiesz co, stary, mnie to się wydaje, że lajfa przedawkował.

- Co zrobił?

- No wykitował, no.

- Dlaczego, no?

- Bo jak się tak w sumie w krzakach przyglądałem temu tirowi, to se na tym pudle przeczytałem: "T-I-M-E H-E-A-T: Tani węgiel, dostawy od bla, bla, bla..."

- Węgiel?

- Ta.

- O w ryja.

- No.

Ludzie po humanie byliby zaszczyceni. Ale nie ma co się za łeb łapać, bo takie konwersacje i tak są lepsze niż to, co czasami słyszę w busie. Wszyscy tylko wrzeszczą na tego kierowcę, a gość nie jest robotem, na ulicy można zbierać plony różnych samochodowych debili gotowych wyprzedzać cię na na cieniuśkiej, jednokierunkowej drodze, inny kretyn wparzy się do busa z rowerem, ale to już filozofia wyższej wagi, niegodna mnie, człowieka, który alfabet zapamiętał dopiero w wieku czternastu lat.

Pytam jeszcze raz: Co mnie tutaj trzyma?

A, tak, znalazłem banknoty.

- Tej, dobra, idziemy w docel. Dawaj.

- No, dobra.

Ruszyli kawałek chodnikiem, trzymając ręce w kieszeniach i kaptury na tych łysych czapach. Siąpali nosem i dłubali paluchami w uszach, jakby szukali tam wygranego kuponu w totka, który zaginął w dalekiej przeszłości. Ten bardziej rozgadany wyciągnął z kieszeni fajki. Sama kieszeń jest raczej dość głęboka, bo zauważyłem, że ma tam coś jeszcze i dużo większego. Popatrzył się w bok, po czym zatrzymał ręką kolegę obok.

- Co je...

- Cśś!

Facet pokazał drugiemu nieznany mi gest, po czym ruszył w stronę jakiegoś samochodu jak gdyby nigdy nic. Zaczął go okrążać. Zagląda pod niego. Grzebie w kieszeni, macha ręką pod samochodem. Wstaje...

- Mam je! Mam je! - Krzyczy wywijając kluczami.

- Super!

Na cholerę się tak głośno drze?

Facet oglądający samochód wraca z powrotem do swojego kompana i coś mu szepta, a ten porozglądał się i pokiwał głową. Ten pierwszy tylko lekko się uśmiechnął i zaczął grzebać w kieszeni, w której schowane jest coś o strukturze walca.

Zaczynam się rozglądać, czy by gdzieś stąd wreszcie łaskawie nie spieprzyć i nagle widzę, że przecież w oknach sterczą te berety i jadą laserem całą okolicę. Dobrze, że mam ciemną kurtkę, może chociaż zmieszam się z tłem. Rozgadane lumpy z pewnością mają się nieco gorzej, ale wydaje mi się, że nie są bez planu.

Ten grzebiący w kieszeni wyjął wreszcie coś, czego się nie spodziewałem, że wyjmie. Myślałem, że z takim, a nie innym kształtem, to może być jakaś latarka, pałka, ewentualnie raca, chociaż w sumie to na cholerę mu to by teraz było?

Wyjął z kieszeni jakąś zwiniętą w rulon gazetę, obrócił na okładkę i zaczął powoli wznosić barachło jedną ręką do góry.

Widzę, że berety próbują po cichu otworzyć okna, ale mają za mało energii, by zrobić to dyskretnie. Inna sprawa przecież, gdy spóźniają się na mszę, bo wtedy czasy młodości wracają.

- NAJNOWSZY NUMER MAGAZYNU "SPALONA WIARA" JEST DOSTĘPNY JUŻ TERAZ W KIOSKACH NA PROMOCJI! NAGŁÓWEK BRZMI: "NAUKOWCY UDOWODNILI! TO, ILE DAJESZ NA OFIARĘ, ŚWIADCZY O TYM, CZY BĘDZIESZ ODBYWAĆ ŻYCIE WIECZNE!".

Matko boska, beretów nie widać już w oknach, tylko światła widzę gdzieniegdzie zapalone, więc albo zaczęły się ubierać, albo zaraz...

- ZAMKNIJ TEGO RYJA, CZY WAS POWALIŁO!? NIEDŁUGO RZĄD BĘDZIE OCZEKIWAŁ PODATKÓW ZA CISZĘ, A JA NAWET ZA WODĘ SIĘ WYPŁACIĆ NIE UMIEM! WYPIEPRZAĆ!

- Przepraszamy! Już sobie stąd idziemy. - Powiedział informator beretów, szturchnął tylko swojego kumpla łokciem i ruszyli gdzieś na ulicę, po czym skręcili w lewo.

Zdenerwowany facet zamknął okno i zasunął zasłony.

Co to miało być?

Lumpy zniknęły, więc mogę powoli wreszcie zacząć się ruszać w swoją stronę. Jestem już tak głodny, że zaczynam próbować gryźć wciągany przeze mnie tlen. Muszę się dostać do jakiegoś sklepu, nawet, jeśli ma to zaważyć o tym, czy spóźnię się do pracy, czy nie, i tak straciłem już wystarczająco dużo czasu.

Ruszam do przodu między autami odczuwając przy tym wrażenie, że próbuję sam siebie oszukać. Cholera, przecież oni na pewno tu wrócą.

Słyszę jakieś tupanie w blokach. Drzwi się otwierają.

Z różnych klatek zaczęły wybiegać prukwy, wywalają na ulicę. Skręcają gdzieś w lewo. I to jest pewnie ten moment. Chowam się gdzieś za samochodem. Niby mógłbym spróbować okrążyć te bloki, ale to kompletna strata energii, a z tego miejsca już nie tak daleko do przystanku. Wolę przeczekać czas dorobku łysych czap, niż tak bardzo się męczyć.

Spoglądam w bok. Między każdą z klatek jest malutki ogródek. Zrywam z jednego garść jasnej trawy i wracam pod samochód.

Trudno. Nie takie rzeczy robiłem w życiu.

Otwieram rękę i zaczynam jeść trawę jak jakieś bydło. Nie jest tak źle, mam tylko nadzieję, że żaden pies się z nią wcześniej nie obeznał.

Patrzę w przód i nagle widzę jednego z nich. Wrócili, kamery osiedlowe chwilowo wyłączone, więc mogą działać.

Przeżuwam trawę i oglądam ich poczynania. Czuję się trochę jak w kinie, ale tak raczej na poziomie Madagaskaru.

Jeden z nich ma chyba w ręce metalowy pręt. Rozgląda się. Ma czysto, może z tym jechać, reszta mieszkańców będzie pewnie miała zbyt spięte zwieracze na to, by w razie potrzeby zadzwonić po mundury. Ruszam się ciut do przodu, aby spróbować usłyszeć ich ewentualne szepty, bo tak naprawdę wiele nas nie dzieli.

- Co tam złowiłeś? - Pyta jeden drugiego.

- Zamknij się, pomóż mi.

Facet podszedł i zaczął drugiemu pomagać. Drzwi po chwili mocowania otwarły się. Co ciekawe, obchodziły ich drzwi boczne tylne, nie przednie.

- No? To co masz?

Lump, który upatrzył zdobycz, wsiadł do połowy do samochodu i próbował coś wyciągnąć.

Wstrzymuję oddech, nie widziałem dokładnie, co wyciągnął, bo zasłonił mi to samochód, przy którym się kryję. Muszę wyczołgać się nieco bardziej na ulicę, żeby zobaczyć.

- No...

- No co?

- No...Matka to mnie by się na szyję rzuciła. No... - Na początku słyszałem satysfakcję, a później jakby nuty żalu. - Gdyby tylko mogła.

Muszę wyjrzeć za samochód.

- Co...

Zamknij się. Usłyszeli cię.

- Co jest? Kto tam jest?

Po mnie. Wezmą mi wszystko, to koniec. Muszę ukryć kasę...

- Tam jest, przy samochodzie leży skubaniec!

- No, to dawaj go!

- Chodź tutaj! - Powiedział zdobywca rzeczy z samochodu, po czym chwycił mnie za kołnierz kurtki i zaczął targać na ulicę. - Z sierocińca jesteś, że nikt cię nie nauczył zachowywania się? Matka nie uczyła, że podsłuchiwać nie wolno, co?

Nawet jeśli, to nie zrozumiałem, bo miała wiecznie zajęte usta.

- No, odezwij się, coś tak zamilkł?

- Ty, pa, jaki on usyfiony jest wszędzie!

- No otwórz ta japa, dawaj no, bo ci ją łomem rozdziawię! Pytam się o coś, nie słyszysz? Brud wycieka ci uszami, bo zatkane są?

Milczę.

- Ty, Nonsens, weź mi to potrzymaj. - Powiedział podając kumplowi jego zdobycz. Złożony wózek inwalidzki. - Tylko nie upuść mi tego, bo łeb urwa.

Patrzy na mnie. W moje martwe oczy. Nie odzywam się. Nie tłumaczę się. Nie ruszam się. Prawie nie oddycham. Paraliż. Strach wykrwawia mi odwagę.

- Musimy go zabrać od okien, jak te stare wrócą, to będzie koniec, dawaj go gdzieś indziej.

- Dobra.

- Wstawaj menelu, pogadamy sobie.

Menelu?

- Zos-s-taw m-nie.

- Co tam gdakasz? Rozdziaw szczękę!

Proszę bardzo, płoń.

- WYPIEPSAĆ OTE MNIE!

Facet przede mną zrobił wielkie oczy i uniósł brwi, a zaraz potym zaczął chichrać się swoim kumplem tak, jak robią to tacy jak oni.

Połączenie orangutana i mewy to właściwie określenie.

- Co ty masz między zębami za breloczek, to jakaś ta...nowa dieta, co? A nie, to ten...Pircink! Co nie, Nonsens?

- No.

- Ty pedał jesteś, co? Tylko nikt cię nie chce, bo wyglądasz, jakbyś miał...VHS'a, tak Nonsens?

- Nie...To był ten...Hifilis!

- No, właśnie! Ty, a może AH126P? No nie ważne, ale ja cię targać więcej nie będę, bo się ciebie brzydzę, paskudo. Wstawaj, z nami pójdziesz.

Słucham?

- No ruszaj się, czasu nie ma, ja chcę jeszcze mamusi prezencik dostarczyć, bo mamusię trza kochać, a ona w przeciwieństwie do ciebie swoje pracowała, a ty co?

- Gówno!

- Dobre, Nonsens! No i co? Ona nie miała w życiu prosto, kumasz? Chodzić nie może, ma przerąbane, do przedszkola, to sam chodzić musiałem, nawet jak trzy lata miałem. Ty wiesz, co to znaczy całe życie siedzieć? Ty wiesz, co to znaczy całe życie nie chodzić? Ta! Pewnie mamusia i tatuś całe życie kupowali wszystko, pod nochalem chleb i smarki, które rodzice przez cały czas wycierali mu jedwabnymi chusteczkami. Nic robić nie musiał, to przestał doceniać rodziców biednych, a teraz leży jak ten frajer, brudny, śmierdzi, czapa cię czeka długa i okrutna!

Czy on nie widzi...? Nie widzi jak ciekną mi łzy...? I że z każdym jego słowem, każdym, płyną coraz obficiej...?

- A teraz wstawaj, ósmy raz nie powtórza!

A ja na niego patrzę. I płaczę wciąż.

- Wstawaj do cholery, bo ci łomem zrobię poprawki kosmetyczne.

- No!

Matce też tak mówisz, jak spóźnia się do fryzjera?

Zły pomysł, nie mów tego.

Sięgam do kieszeni i zaczynam szukać worka z potrzebnymi mi rzeczami. Nie chcę ginąć. To znaczy chcę, ale nie teraz.

- No właśnie, dobrze, że paskuda myśli! Nonsens, dlaczego my mu jeszcze kieszeni nie przeszukali? Taki pewnie bogaty, to i nam troszkę gotóweczki użyczy, prawda?

Cholera...

- Nie ruszamy się, nie mazgaimy się, paskudo. Dawaj ta kurteczka, jakiś portfel się znajdzie, wspomóż potrzebujących, jak nic nikomu wcześniej z życia nie dałeś. My w życiu dużo nie osiągli, ale mógłbyś brać z nas przykład, co nie, Nonsens?

- No.

I robi to. Skurczysyn przeszukuje mnie po kieszeniach kurtki.

- Fuu...Jakieś obklejone worki trzyma w kieszeniach, dawaj jakiś szmal, a nie worki po tych...No, co jest klejące...Pot?

- Ty, a sprawdź mu te lewą górną, tam coś chyba ma!

- Ty to masz te wzroki, Nonsens! - Powiedział wyciągając z kieszeni mój dobytek ze śmietnika. - No, no i teraz możemy rozmawiać!

Jak mi jest cholernie przykro.

- Dobre, wstawaj, bo już stąd słyszę, że te stare tu ruszają! - Powiedział i wsadził moje pieniądze do swojej kieszeni.

A ja, czujący się jak skatowany pies, sięgam tylko do kieszeni kurtki, gdzie wcześniej skurczysyn odkrył worek.

- Czego tam grzebie? Jeszcze ma jakieś pieniądze? Dawajta!

- Jas-ne...

Wreszcie wyciągam z kieszeni worek, a z niego wymiętą, starą legitymację osoby niepełnosprawnej.

- Sałoszę się...sze...to ficiałeś...

Lump rozdziawił usta, a te zaczęły mu drżeć. Patrzył to na kartkę, to na moje, pełne wilgoci oczy. Czy on wreszcie do cholery zrozumiał, że mam przewalone nie mniej, niż ta jego matka?

A co najważniejsze - czy może wreszcie oddać moje pieniądze!?

- Nonsens... - Powiedział ledwo, bo zaczął już trzaskać zębami. - Idziemy stąd.

- Co?

- Spieprzamy stąd, widzę pały, mają nas, dawaj!

- A...no dobra!

Spieprzyli z mojego pola widzenia, które i tak niewiele w tym momencie widzi. Boli mnie. Boli mnie życie. Tsunami problemów dławi moje gardło.

Muszę zacząć mocniej doceniać Clive'a. Gdyby nie jego znajomości, nigdy nie miałbym tej podróbki. Idę o zakład, że nie ma mnie nawet w żadnym spisie ludności. W sumie to nie dziwne, nie urodziłem się nawet w szpitalu, podróbkę dowodu załatwił mi Clive, pracę też w pewnym sensie załatwił mi Clive.

To, ile zawdzięczam temu gościowi jest prawdopodobnie jakąś dużą liczbą.

Znowu płaczesz. Daj już spokój. Czołgamy się na przystanek.

Spóźniony jestem na pewno, wypieprzą mnie raz-dwa. I nie ma się tu czemu dziwić. Czemu miałbym komuś zawadzać na podeszwie?

Ruszam przez ulicę, narażając się przy tym na śmierć, oraz zszargany humor niewyspanych pracowników korporacji, którzy zagrali mi już w życiu tak dużo koncertów na samochodowych klaksonach, że można im wszystkim spokojnie wpisać doświadczenie muzyczne w CV.

Po przejściu wchodzę w sferę szarego parku. To miejsce wydaje się mgliste nawet, gdy słońce zabija temperaturą w lecie. Nie jest tu zbyt pięknie, choć to naturalnie zależy od spojrzenia. Kilka ławek tu jest, ale ludzie zdążyli się już nimi zająć. Gdy miasto jest brzydkie, ławki nie mogą być zadbane, bo to kontrastuje. Trzeba je doprowadzić do stanu "odpowiedniego", a dopiero wtedy czujemy się, jak u siebie. Ludzie to artyści. Jesteśmy mistrzami tragizmu.

Mam przed sobą trójząb dróg. Wybieram prawy siekacz, nie bez powodu. Na każdej z betonowych ścieżek są ze trzy ławki. Moim zadaniem jest namierzyć tę, gdzie siedzi sobie jakaś starsza pani karmiąca gołębie stuletnimi bułkami.

Droga po prawej zawsze jest najlepsza, bo najbardziej skraca mi drogę na przystanek. Dzięki starszej pani zazwyczaj wiem, za ile mam autobus, a co najważniejsze - po tej wiadomości mogę podpieprzyć z chodnika parę kawałków bułki i być ewentualnie skazanym na furię starszego pokolenia. Jeśli zdarzy się, że ta osoba posunie się do przemocy, czyli zacznie wbijać mi obcas w plecy (że też ci ludzie mają siłę łazić na tych szczudłach), to uroczo pokazuję jej moją legitymację. A wtedy nikt się już nie odzywa, a ja mogę spokojnie czołgać się w swoją stronę ze znajomością czasu i paroma kęsami twardego pieczywa, a zdarzało się i tak, że oddawano mi wszystko.

To działa zawsze, bo po takim przeżyciu, ci ludzie nie są już przeze mnie widywani później w parku, więc zazwyczaj dostaję to, czego chcę.

Mam na oku jedną. Siwe, kręcone włosy, beżowy płaszczyk do kolan. Siedzi ukazując do połowy rozwinięty uśmiech i rzuca jedzenie do stworzeń przypominających mi latające wersje odwiedzających mnie czasem łysych gości.

Brr! Nie myśl o tym!

Chodnikowy ocean czas przeciąć. Ruszam w jej kierunku, jeszcze mnie nie widzi i nie wie, że ten dzień może zostać przez nią bardzo dokładnie zapamiętany. Na całą resztę jej kulejącego już życia, a kto wie - może i jeszcze dłużej?

Deszcz kamiennego pieczywa wciąż pada. A ja nie ukrywam, że mam na niego ochotę. Bawi mnie myśl, że można to nazwać złodziejstwem. Już kiedyś chcieli dzwonić na niebieskie węzły, że im podpieprzam jedzenie. Bardzo chciałbym zobaczyć minę faceta, gdyby ten na żywo dowiedział się, o co chodzi temu wydzwaniającemu truchłu. I wtedy również chciałem, śpieszyłem się jednak do pracy i nie miałem czasu na tego typu życiowe rarytasy.

Teraz również się śpieszę, ale bez najmniejszego kawałka tego cholerstwa mogę się nigdy nie dowiedzieć, że mój zbity przez życie pysk mógłby dostać jeszcze jeden sierpowy od szefa. Ale jestem coraz bliżej. Mój cel na mnie czeka. Spieprzać ptaszyska, moja kolej się nażreć!

Doczołgiwuję się do sfery obrzuconej bułkami. Gołębie za bardzo się mnie nie boją, być może wyglądam już tak tragicznie, że wzięły mnie za jednego ze swoich. Chcę brać już do ręki jeden z kawałków, ale zdaję sobie sprawę, że kobieta, którą wypatrzyłem wcale nie reaguje na moją obecność. A co jeśli jest ślepa? Zawsze to niepełnosprawna ciałem, ale jednak bratnia duszą.

Kobieta wciąż odrywa kawałki bułki. Z tego co widzę, prawdopodobnie ostatniej. Jej wyraz twarzy pozostał bez zmian. Zdziwiony biorę kawałek bułki do ust i zaczynam przeżuwać. Smakuje inaczej, niż wszystkie dotychczasowe, z którymi miałem do czynienia. Czy to możliwe, żeby rzucała gołębiom swój własny wypiek?

- Victor, Ernest, Lauren! Mam wrażenie, że przestaliście skubać wasz przysmak. Co się stało? Nie wyszedł jak należy? Przecież Eva z pewnością upiekła to według receptury. Nie powiecie mi kochani, że wam się przejadł?

Teraz dopiero zauważyłem, wpatrując się w jej oczy, że nie ukazują one żadnego znaku życia. Siedzą w oczodołach. Zero ruchu. A jednak mimo wszystko wyglądają tak dobrodusznie.

- No dalej! Chyba nie będziecie próbować kłamać w moje "żywe" oczy? Haha! Kochani, proszę was! Skubcie, póki świeże!

Dreszcz mnie zabija. Szczęki mi się zwiesiły i nie mogę dożuć żarcia do końca. Kieruję wzrok na gołębie. Wpatrują się we mnie i jasno dają mi do zrozumienia, co o tym wszystkim myślą.

Rozumiem je. Ale nie mogę tak po prostu tego zostawić. Nie potrafię. Jestem tak bardzo głodny.

Biorę następny kawałek i wsuwam go sobie do ust. I następny. I następny.

- Przecież chyba nie są spleśniałe? Nie to, co wasza pani. Pleśń, to wszystko, co zostaje tutaj z naszego żywota. Bierzemy to, co dobre i zostawiamy głupstwa. No bo też na co nam ta reszta, kochaneczki? Ciało jest do obrony przed wygłodniałym złem, tylko środkiem dajemy i otrzymujemy lepsze rzeczy. Jeśli głupoty dotykają środka, znaczy, że mają dla nas znaczenie.

Znów przestałem żuć. Gołębie zerwały się z chodnika i usiadły starszej kobiecie na kolanach.

Kobieta tylko westchnęła, po czym powiedziała:

- Nie przejmujcie się pleśnią, moje kochane. Jedzcie, co dobre. Tak, to dobre bułeczki. Dałam wam dobro. Lecz jeśli go nie chcecie, oddajcie je komuś w potrzebie. Niemniej jednak życzę smacznego.

Zmrożony spojrzałem na jej gasnącą dłoń, która upuściła ostatni kawałek bułki.

- I na co tym ludziom samoloty, jeśli zwykłej bułki docenić nie potrafią?

Po ostatniej kwestii gołębie skubnęły swoją panią w ręce, po czym odleciały gdzieś w górę i zniknęły mi z pola widzenia wśród łysych gałęzi chudych drzew.

Tak. Wiem o tym. Nie, nie jestem dumny, przecież wiesz. Tak, widziałem to. Odczucie? Prąd. Niby reset, a jednak dobicie.

Wiem. Wiem, że zapieprzyłem wszystkie kawałki z chodnika. Wiem, że właśnie zażeram się nimi jak jakiś kretyn. Dlaczego mój kod DNA musiał być projektowany przez durnia? Zaraz się chyba zleje w te stare jak świat spodnie. Dawno się tak cholernie nie bałem.

- Yhh..Yhh...

Widzę przystanek. Jeszcze parę metrów. Jeszcze tylko trzydzieści metrów. Może trzydzieści pięć. Ale widzę go. Proszę cię, nie zniknij, jak ta kobieta, jak moje pieniądze, jak moi rodzice! Chociaż ty nie zniknij!

- Jesce...troch...e...e...

No i jest. Nie patrzę na rozkład. Nikogo tu nie ma, a ja i tak niczego nie dojrzę. Chcę tylko swój autobus z zepsutym ogrzewaniem. I nic poza tym. Chcę być wreszcie na miejscu.

- ...no i wiesz, jak to ci menele? Z nimi najgorzej! Do autobusu to już tylko z maską gazową! No tak, tak jak mówisz! Tylko latają z rękami w górze udając niewiniątka i proszą o grosze na chleb i wodę. A potem wszystko proszę ja ciebie na te ich puszki i szklane butle! Tak! Spijają się jak świnie! Tak! A później widzę takich nawalonych na trawnikach, wdepnąć w takiego idzie, aż mi wstyd się o tym mówi! To nie są ludzie, Gabe! Panie Boże, dopomóż...O! - Krzyknęła do tej swojej słuchawki tak nerwowo, że aż współczuję rozmówcy z drugiej strony. - Właśnie jednego tu widzę, leży na chodniku, schlany jak wieprz! Te przystanki to ich jedyne miejsce zamieszkania, ostatnio zauważyłam, ci powiem...

Chryste Panie, gdzie ty jesteś...

Jedzie. Czasem jest szarym wybawicielem, a czasem białą śmiercią jadącą po mnie na swoich startych, brudnych oponach.

Drzwi się otwierają. Patrzę się tam, gdzie zawsze. I słyszę wzdech.

- No tak...Miło mi cię widzieć, Lou.

- Pse...prasam...za...spóznene... , Sefie. - Powiedziałem z głową wbitą nieco bardziej w ulicę, aby uniknąć jego wzroku.

Moja praca jako kanar wypada bardzo różnie, ale jakiś czas temu mój układ nerwowy przestał reagować na te gówniane śmiechy, gdy tylko proszę o bilet do skontrolowania. Autobusy, to moje środowisko życia. Działo się tu..."sporo sporości", jeśli chodzi o mój żywot. Mimo tego, że tak wiele przeżywam poza nim.

Czasami, gdy mam problem z dostaniem się do środka, Fax z trudem, ale pomaga mi mnie wciągnąć, i to niezależnie od tego, jak źle to wygląda. Na szczęście, o tak wczesnej porze, wiele osób nie ma do czynienia z tego typu widokiem. Dziś adrenalina dała mi się wystarczająco we znaki i dałem radę wczołgać się sam, choć widziałem po Faxie, że nie był pewien, czy dam sobie radę.

Teraz leżę zaraz obok otwartych drzwi dla kierowcy i wpatruję się w autobusową przestrzeń, próbując wyczaić jakąś jednostkę bez biletu. Ale nie tylko.

W Autobusie czuję się bezpieczniej, niż na zewnątrz, niż we własnym mieszkaniu. Po prostu to wszystko wydaje się bardziej znajome. Zniszczone, plastikowe krzesła, którym zdążyłem nadać już imiona, porysowane długopisami okna, chłodne, szaro-rdzawe już rurki do trzymania, a także zwisające na nich specjalne gumowe uchwyty, służące rzekomo w tym samym celu, lecz nie moim zdaniem.

Moim zdaniem zostały stworzone dla osób, które nie mają już nerwów ani do codziennego wstawania na spóźniające się szare "wleczoki", ani do spędzania w nich czasu i wdychania ich wewnętrzych oparów, których najczęstszymi źródłami są egoistyczni pasażerowie (z którymi obcować się zwyczajnie nie da), ani do kolejnego dnia, gdzie muszą znów klepać to barachło w firmie, której przyszłość widzi jedynie wiecznie zmierzły i nic nie rozumiejący szef, ani - co oczywiste - do samego życia. Dlatego też tego typu uchwyty są bardzo przydatne w środkach miejskiej komunikacji. I to jedyne, do czego służą.

Boli mnie, że nie dosięgam.

- Działo się coś konkretnego? - Zapytał Fax, drapiąc się prawej ręce. - Jeśli mogę wiedzieć, naturalnie.

Chciałem się odezwać. Ale przecież, to, co mam aktualnie w mordzie nie ma opcji, aby mogło się ukazać. Inaczej mogę usłyszeć, żebym poszedł od razu do lekarza, albo co gorsza - dostanę dzień wolnego, a to nie ma prawa bytu. Nie wrócę do tej jaskini, nie będę jeszcze raz czołgał się przez te same brudne ścieżki z narażeniem się na spotkanie kolejnej masy wszelkich mniej i bardziej cholernych sytuacji.

Patrzę na Faxa i spuszczam wzrok, który padł na jego spodnie. Widzę notes w jego kieszeni. Ruchem ręki i błagalnym wzrokiem daję mu do zrozumienia, aby mi go dał, zaraz po tym udaję, że piszę, abym dostał od niego również jakąś użyteczną rzecz, którą będę mógł coś nabazgrolić.

Fax daje mi notes do ręki, ale w kwestii długopisu rozkłada ręce. Przecież nie napiszę mu nic palcem.

No tak. Muszę mieć coś w kieszeni, w końcu czymś należy wypisywać "kanarskie czeki". Wkładam ręce do kieszeni modląc się nie tyle o sam długopis, co o sam fakt, żeby tylko jakimś cudem nie uległ wcześniej "rozlaniu". Coś jest. Sam wkład, bez obudowy. Opuszkiem palca wyczaiłem chyba sprężynkę, ale na co mi się ona przyda w tym momencie? Jest za mała, aby była w stanie wybić mnie z tego świata.

Chwytam wkład jak należy i przez chwilę jeżdżę nim po kartce, aby mógł ponownie powrócić do stanu żywotności. Udało się.

"Nie mam siły dziś rozmawiać" - Napisałem i pokazałem Faxowi z rozżaloną miną. Nie byłem dumny z tego napisu, całkiem chętnie pogadałbym dziś z tym gościem. Mimo tego, że trochę się z nim znam, nadal nie opowiedział mi wszystkich sarkastycznych komplementów na temat jego pięciu byłych żon, czy też czasów, gdy nie był jeszcze kierowcą autobusu, a męskim fryzjerem. Te ambicje niestety długo nie potrwały, a o ich zakończeniu opowiada blizna na jego niewielkiej łysinie otoczonej pierścieniem ciemnych loków.

- Coś poważnego? - Zapytał, zamknął drzwi autobusu i odpalił silnik.

Nie odpowiadam. Zaczynam nieudolnie rysować w notesie rękę z kciukiem skierowanym w górę, co ma symbolizować zwrot: "jest okej".

Nie, do diabła. Nie jest "okej" i kontynenty dzielą mnie od takiego stanu. Czy też taki kiedykolwiek w mym życiu zaistniał?

- Ze dwa razy... - Powiedziałem prawie bezgłośnie. Do Faxa nie doszedł nawet szelest wypowiedzi, bo wszystko bez problemu stłumił ryk autobusowego silnika. Spojrzał na kartkę i tylko pokiwał głową, lecz jego wyraz twarzy i tak ukazywał fakt, że nie wierzy mi w najmniejszym stopniu, ale nie ma zamiaru się nade mną pastwić. I za to mu dziękuję. Że nie tyka kontaktu, choć nie działa.

Wyrywam z notesu kartki i wkładam je do kieszeni. Spoglądam znów w głąb autobusu w celu ponownej próby zarejestrowania osobnika. Ale niedługo, bo słyszę, że Fax głośno chrząka.

Spoglądam na niego, a ten pokazuje mi gestem, że ktoś jest gdzieś na tyle pojazdu. Cieszę się, że mnie poinformował, gość nieźle się wtopił.

Przełykam ślinę, wyciągam z worka potrzebny mi dokument i ruszam na przebój do faceta, który ukrył się na najdalszym siedzeniu. Ma kaptur na głowie, nogi na oparciu fotela przed nim, i całkiem możliwe, że właśnie liże szybę.

Z trudem czołgam się w jego stronę, próbując o nic się nie uderzyć, gdy tylko przychodzi pora na ostry zakręt. Facet, którego idę "obsłużyć", siedzi właśnie na Mendelejewie. Siedzeniu, który posiada najmniejszy odsetek prawdopodobieństwa na to, że ktoś na nim usiądzie, co nie tyczy się miejskich drechów, a to właśnie przez nich to miejsce jest tak rzadko zajmowane, bo nigdy nie wiadomo, gdy się zjawią.

Fakt, że siedzę w takim zawodzie, a nie innym, z pewnością posiada swój zabawny grunt. Sam Fax uważa, że: "Jesteś najlepszym wyborem, bo masz świat między wrotami, ale i najgorszym, bo sam najczęściej jesteś we wrotach pasażerów".

Nie wiem, ile w tym prawdy. Ale jedno jest pewne. Tu, w autobusie, rządzę ja. Na zewnątrz nie jest już tak kolorowo. W pracy, zakapturzeni idioci nie są dla mnie tymi, kimi są na zewnątrz, bo muszę przecież tu jakoś dotrwać. Nie mogę awanturować się, gdzie popadnie. Jestem kompletnie zagubiony, walczę o życie, chcę stąd odejść, ale jaką mam gwarancję na to, że TAM nie będzie jeszcze gorzej? Boję się życia, ale nadal z nim walczę.

Nie potrafię się zidentyfikować. Jakbym był porozrywany i porozrzucany po różnych częściach kosmosu. Tak się właśnie czuję.

Facet rzeczywiście liże szybę. Jest prawie jedynym pasażerem w autobusie, ale czy to jakieś usprawiedliwienie? Nie wydaje mi się, żeby można było się tym w jakiś sposób najeść, co innego w porze letniej, kiedy po jednej i drugiej stronie można delektować się owadami i gumami do żucia.

Patrzę w jego stronę, ale on nie reaguje. Mam nadzieję, że to nie wina faktu, że jest czarnoskóry. Piszę więc wiadomość na kartce z notesu: "Proszę o bilet do kontroli". Macham kartką gdzieś w górze, choć wiem, że nic to nie da. Nie będę jej miął i w niego rzucał. Poszturcham go w nogę.

- Yhm. Szalone było wczoraj, co? Wiesz w ogóle, w jakim mieście jesteś?

Nie patrzy w moją stronę, więc korzystam z okazji.

- Fiem, jak pospafić jetnostkę ostatniej forsy.

Gość lizał jeszcze przez chwilę szybę, po czym powoli obrócił głowę w moją stronę. I patrzy na mnie. A ja biorę kartkę z napisem do jednej ręki, a dowód na to, że jestem autobusowym ptaszkiem, do drugiej. Facet czyta i otwiera usta.

- Miałem nadzieję, że ktoś wreszcie docenił to, jak bardzo się staram umyć wam szybę, pomimo faktu, że nie mam do tego odpowiednich narzędzi. Wiesz, potrzebuję kasy i...

Nie słucham za bardzo, po raz kolejny macham mu kartką przed nosem.

- A...No, w porządku. - Powiedział i zaczął grzebać w kieszeni, po czym wyjął zwinięty w kulkę bilet. - Proszę, przepraszam, że jest w takim stanie. Ale gwarantuję, że jest dzisiejszy.

Biorę bilet do ręki i zaczynam go rozwijać patrząc na faceta spode łba.

- Zawsze powtarzam, że warto mówić wszystko otwarcie. No, może poza wiekiem żony w obecności jej i znajomych. Tu skala niebezpieczeństwa jest równa...wyjawieniu wieku swojej żony w obecności jej i znajomych. Wiem coś o tym.

- I jak tam z nim? Miał bilet?

Kiwnąłem głową i stłumiłem śmiech. Usadowiłem się wreszcie tak, by opierać się o "ścianę" przed wyjściem z otwartej strefy dla kierowcy.

- Humorek już chyba nieco bardziej dogadza? No, odezwiesz się wreszcie?

Mój uśmiech natychmiast odjechał innym autobusem. Fax to ujrzał i pokręcił głową.

- Pozwolisz, że sobie zapalę? - Powiedział nie czekając na moją reakcję. Zaciągnął się mocno i zaczął mówić patrząc na prawdopodobnie niezbyt zatłoczoną drogę. - Cieszę się, że i dzisiaj znalazłeś siły na pracę. Wydaję mi się jednak, że nie jesteś do końca świadomy, że mamy dziś sobotę.

Ma rację. Przestałem korzystać z pięcioletniego kalendarza, bo często myliłem się licząc. Ale jestem prawie pewny, że wiem, który mamy rok.

- Widzę to twoje zdębienie! Tak, Lou. Mamy dziś sobotę. Dokładnie czwarty marca dwa tysiące szóstego roku.

Więc jednak dla mnie czas się zatrzymał. Zaraz pewnie będę musiał spojrzeć na dowód, żeby zdać sobie w ogóle sprawę z własnego wieku.

- Wiesz, Lou. Znamy się już trochę. Nie, żeby to była jakaś kosmiczna liczba. Ale nigdy tak naprawdę ci nie powiedziałem, co ja sobie o tobie myślę, rozumiesz. - Powiedział i mocno się zaciągnął. - No, może raz na początku. Ale ja jestem zawsze z góry do wszystkich uprzedzony podczas poznawania. Nie to, co moje żony. Zawsze stawały się z góry do mnie uprzedzone dopiero po zawarciu małżeństwa. Ha, ha!

Słucham go w nastroju przepełnionym melancholijnym buczeniem silnika autobusowego.

- Ale do rzeczy, chłopie. Nie wiem za dużo o twoim życiu prywatnym. Tylko Clive coś tam mi wspominał, ale bez żadnych większych szczegółów, o to możesz być spokojny. Tak jak ja o to, że już nigdy się nie ożenię, choć powtarzam to sobie po każdym rozwodzie.

Monologi Fax'a zawsze posiadały swój urok. Syknąłem cicho, bo zapiekła mnie nieco rana po porannym incydencie z lustrem.

- Co nie zmienia faktu, że po prostu nie sposób nie usiąść i nie zacząć zastanawiać się nad tym, jak ty w ogóle funkcjonujesz. Wiem, że kiedyś stawiałem ci straszny rygor dotyczący spóźniania się do roboty, ale wiesz, ja do końca nie zdawałem sobie wtedy sprawy z twojej sytuacji i...

Tę część słyszałem już tak wiele razy. "Zawsze byłem pewny, że wieczór wcześniej zalewałeś się w trupa!".

- ...Bo nie wiem czy wiedziałeś, ale zawsze myślałem, że dzień przed robotą jedziesz kolejkę czystej za kolejką i nie jesteś w stanie chodzić. Minęło dziesięć miesięcy, zanim TO do mnie dotarło. Do dziś nie mam pojęcia, jakim cudem tak ważna wiadomość o tobie mogła mi przepełznąć w trakcie rozmowy z Clivem. To nieprawdopodobne. - Powiedział i wypalił fajkę do końca, której trupa długości centymetra, wyrzucił sobie gdzieś pod nogi. - Choć z drugiej strony...Gdy rozmawiałem z nim w tej sprawie, byliśmy u niego na pokerze i zapodał mi niezłego koniaka.

To też już słyszałem. Ale nie mam zamiaru go uświadamiać, że Clive zmieszał herbatę z wódą.

- No i znów odbiegłem od tematu. Dziś po robocie będę musiał się porządnie schlać! - Powiedział, zrobił ostry zakręt i stanął na pustym przystanku. Spojrzał ze mną w kierunku jedynego pasażera. - No i co on? Zasnął tam?

Nie widzę z tej odległości. Ale kiwam głową, żeby Fax wreszcie wszedł w sedno tematu.

- Dobra, kac to jednak bydlę niemiłosierne. Niech sobie jeździ tu z nami, przynajmniej jest cicho i nie na gapę. Co ja to miałem...Kiedyś naprawdę solidnie zacząłem sobie myśleć o twoim życiu. Nie, żebym coś do ciebie miał w takim czy innym sensie, rozumiesz, to po prostu takie niecodzienne. Bo ty mimo wszystko wydajesz się być poza ludzkością. I jesteś trochę takim...Nie wiem, czy to dobre określenie...Jesteś paradoksem muchy. Mucha jak chce żyć, to musi zeżreć kupę. I tylko wtedy może polatać trochę dłużej. Ty, jako taka mucha, dostałeś już na początku całe wagony gówna, ale wcale nie jest ci z nimi dobrze. I paradoksalnie, jedząc je, zamiast latać dłużej, staczasz się. To chyba najlepsze coś, na co wpadłem w tym pijanym istnieniu. Może tylko lepsze określenia padały na "damy mojego życia", no ale to właśnie przez nie jestem teraz sam ze sobą. Geniusz nigdy nie jest rozumiany za życia, mówię ci.

Pierwszy raz w życiu zacząłem odruchowo gryźć paznokcie, ale to raczej nie z powodu strachu. Choć...jest to swego rodzaju niepokój. Kwintesencja wypowiedzi Fax'a dosyć mnie dobiła i nie ma tu czemu zaprzeczać. Czuję się naprawdę nieswojo. Nie lubię, kiedy ktoś tak skomplikowane życie jak moje, potrafi tak po prostu opisać słowami.

- Twój żywot musi być naprawdę pokręcony. Mój ojciec miał podobnie, ale on grał jazz w Londynie. Nigdy nie zdążył się dowiedzieć, że jestem jego synem. Krążą nawet plotki, że wyprodukował piętnastkę. Wyobrażasz sobie? Mieć jeszcze czternaścioro rodzeństwa? Wiem tylko o jednej siostrze i mam nadzieję, że tak pozostanie, bo nienawidzę ani zjazdów rodzinnych, ani tłoków. A co z twoimi rodzicami, stary? Masz jakieś rodzeństwo, rodziców, kogokol...Cholera. Zły grunt. Już się zamykam, przepraszam, że pytałem. Jeszcze się nie napiłem, a mój język już zdążył wyprzedzić długością orbitę ziemską. Co za paranoja...

- Czemu o tym wspominałes...Po co o tym powiedziałes...Czemu strzępisz ryj...

- Co? Nie mów do mnie teraz, bo muszę się skupić na światłach.

- Samknij się jus...Ucis...Udus...Stechnij piepsony, tłusty prosiaku...

- Meeeeeeee!

Pot. Wodospad. Ocean.

- Meeee! Meee!

Nadchodzą. Kim są? Czuję ich smród...

- Meeeeeeeeeeeeee!

Kozy...Dlaczego....Kozy...

- Meee! Meee! Meee!

- Nie otwieraj...N-ie otwieraj drzwi...Fa...Fax...Nie was się...

Otwieram spocone oczy i widzę wchodzące tu te brudne, cuchnące, rogate ścierwa. Wypełniają autobus...Otworzył drzwi...Dlaczego otworzył te pieprzone drzwi...

- Fax...

- Meeeeee! Meeee!

Ich smród wypełnia mi nozdrza. Podchodzą do mnie i wpatrują się niczym Muhhy, choć nimi nie są, choć są tylko kozami, a mimo wszystko wpatrują się, a ja widzę przed oczami te kule wypełnione białą krwią, te ziejące odorem paszcze, ten wychodzący z ich zgniłych futer strach, który chce mnie rozkruszyć młotem jakiegoś nieznanego mi, ciężkiego żywiołu, jakbym był skałą do rozpieprzenia...

- Meeee! Meee!

- Lou.

- Meeee! Meeeeee!

- Pamiętaj, żeby przygotować herbatę ojcu.

- Co?

- No, nareszcie się odezwałeś! - Powiedziała i przełknęła ostatni kawałek dietetycznego sernika. - Już zaczęłam się bać, że poza chodem straciłeś i mowę!

Ta. Chciałabyś.

- W każdym razie pamiętaj, że ma ją dostać za parę minut.

- A niby jak mam to zrobić?

Zawiesiła się w trakcie brania następnego kawałka ciasta do ust.

- Wybacz mi! Znowu zapomniałam. Alzheimer po czterdziestce, dobry Boże...

Jaki?

- Przypomnij po prostu ojcu... - Powiedziała niewyraźnie po wepchnięciu sobie sernika do ust. - Bo jak go znam, to nawet nie powie, że musi ją wypić, taki jest.

Co ty nie powiesz?

- Dobra, muszę już lecieć, potrzebują mnie, na razie! - Powiedziała, z trudem wygramoliła się na korytarz i zamknęła drzwi za sobą.

Nigdy nie sądziłem, że w barze mlecznym może być taki zapieprz. A ojciec cały czas myśli, że ona "haruje" jako sekretarka jakiejś firmy od dywanów czy innego badziewia. Co za biedny człowiek.

Czołgam się w stronę jego pokoju. Widzę go. Jak zwykle siedzi przed biurkiem i wpatruje się w okno. Po jego miejscu pracy walają się sterty kartek, na których nic poza paroma kreskami ołówka nie można ujrzeć. Zdarzało się i tak, że zgniatał pustą kartkę, jakby skreślał ją od początku, jakby wiedział, że nic na niej nie stworzy. I teraz widzę, że tych pustych wydaje się być tylko więcej.

Myślałem też nad koncepcją tego, że skoro lekarz kazał mu rysować to, co on czuje, to pusta kartka nie mogła lepiej zobrazować nieustannej pustki, którą w sobie nosił. A te parę kresek? Albo nikła wena, albo obraz ilości grzechów, które popełnił wobec natury danego dnia.

- Tato? - Mówię czołgając się pod krzesło, na którym siedzi. - Tato!

Wzdrygnął się i pokierował na mnie wzrok. Rozszerzył oczy, co oznacza zapytanie.

- Musisz zrobić sobie herbatę, zgodnie z zaleceniem. No wiesz, owocowa. Została ci chyba jeszcze jedna torebka w szafce. Już pora, musisz iść. - Powiedziałem, a ten milczał chwilę, po czym kiwnął głową i wstał.

Przeciągnął się, "strzelił" sobie w karku, zrobił nade mną jakiś dziwny manewr w celu ominięcia mojego wpół bezwładnego ciała i wyszedł z pokoju. Matka zawsze prosi mnie, żebym go nadzorował, bo przez jego głęboką wiarę w naturę, nadal zdarza mu się siebie karać. Najlepszym przykładem jest przeciąg. W mojej okolicy zdarzają się tak silne prądy powietrzne, że potrafią otworzyć zamknięte okno na oścież. Choć może tylko nasze, bo te nie są najlepszej jakości (ojciec zrobiłby lepsze z papieru). Jeśli tylko dochodzi do takiego momentu, a tata "omyłkowo" zamknie okno, natychmiast zdaje sobie z tego sprawę i działa podobnie, jak w przypadku jego pierwszego takiego zagrania. Wyjątkiem jest fakt, że nie przypala się, bo po sytuacji z językiem, zdał sobie sprawę, że niszczenie swojego organizmu również jest wbrew naturze. Przy takim wiadrze otrzeźwienia zrozumiał również, że mimo faktu, że tak zniszczył swój organizm, nie może się zabić, bo byłoby to najgorszym, co mógłby zrobić. Właśnie dlatego jego depresja tak mocno się ukształtowała i zanurzyła kotwicę w tym głębokim morzu sprzeczności i niedogodności. Za czasów palenia nie miał jeszcze samej depresji, a raczej mocniejsze stany lękowe, które dopadały go od czasu do czasu i przygważdżały, dopóki nie wytłumaczył sobie pewnych rzeczy, jak należy. Lecz wtedy miał ze sobą najlepszego przyjaciela - tytoń. Jego rodzaj religii jest pełen licznych absurdów. Co czyni go niczym nie różniącym się od pozostałych.

Jeśli tylko działa wbrew własnej wierze, nacina sobie skórę na dłoniach. Uważa, że tylko w taki sposób może zrekompensować się swojej bogini. Jeśli w jakiś sposób zaprzeczy jej woli, to kara się, wierząc, że ofiara z dobra, które od niej otrzymał, załata jego błędy i niedopatrzenia. Ale nawet w "czcigodnym" celu dalej niszczy twór natury. Więc nie wiem, czy coś mu się redukuje, czy raczej podwaja.

Słyszę, jak krząta się po kuchni, przez co przychodzi do mnie coś w rodzaju "błędnej nostalgii". Bardzo dziwne uczucie i wcale nie chce się tego czuć. Poprosiłem ojca, żeby przeniósł sobie radio do swojego pokoju, bo jego widok w kuchni sprawia, że zaczynam się ze strachu pocić.

Dźwięk gotowanej wody w elektrycznym dzbanku zawsze skłania mnie do tych samych przemyśleń. Dlaczego, mając tak niski budżet, nie możemy sprzedać tego sprzętu w cholerę? Matka zarzeka się, że prezent od koleżanki, że prezenty nie są na sprzedaż, że jakieś inne bzdury - gówno prawda. Zrozumiałym jest, że ktoś wylał na to swoje poty, ale, cholera - to rodzi pieprzone zobowiązanie wobec ofiary, która dostaje taki podarunek. Nikt potem nie pyta się, czy dzbanek działa, bo nic, ale to nic go to nie obchodzi. Lepiej już wcześniej sprzedać go po jakiejś okazyjnej cenie i tylko czekać, aż pieniądze z dziadostwa będą mogły przydać się na czarną godzinę. Bo jeśli później ta sama osoba będzie oczekiwała wobec ciebie pomocy pod pretekstem, że kiedyś kupiła ci taki, czy inny syf, to przecież wiesz, że masz przynajmniej pieniądze na bilet w jedną stronę na najgorszy samolot do Rumunii, w której przynajmniej legalnie cię okradną, a nie będą prosić o pomoc udekorowaną słodkim przypomnieniem o zobowiązaniu, które na ciebie narzucili jakiś czas temu. Ci ludzie często nawet nie pytają się, czy masz to, co właśnie chcą ci wepchnąć. Nie obchodzi ich to. Wiedz, że masz dług wobec nich. Żaden człowiek nie zrobi tego bezinteresownie. Żaden.

Po zagotowaniu wody, ojciec bierze z szafki swój wielki biały kubek z szarą rysą biegnącą po jego bocznej powierzchni. Zaczął coś przesuwać w szafce, więc pewnie szuka torebek z herbatą, których położenia nigdy nie potrafi zapamiętać. Tak naprawdę, to wcale mu się nie dziwię. Chyba tylko kobieta może mieć te genialne pomysły na przechowywanie cukru w skrzynce na kakao, w torebce po soli, bo przecież szkoda marnować tych rzeczy, no ale co z szarymi komórkami?

Czołgam się w jego stronę i pukam go w kolano, żeby się przesunął. Przynajmniej na takie półki jestem w stanie sięgać, bo szafki stoją na dole i nie są przywiercone gdzieś mile wyżej na ścianie. Wyjmuję mu ostatnią torebkę z pudełka na pieprz. Ten widzi to i tylko kręci głową ukazując przy tym blady uśmiech. Zaraz potem wrzuca sobie torebkę do kubka i zalewa ją wrzącą wodą. Ojciec od pewnego czasu bez przerwy chodzi w rękawiczkach. Niby to pod pretekstem zakrycia ran, niby, że zimno w mieszkaniu, ale ile w tym prawdy? Nie mam pojęcia.

Po zalaniu sobie herbaty, przystępuje do jej posłodzenia. W dawnych czasach słodził po dziesięć, czy nawet czternaście łyżeczek. Teraz jednak stara się lepiej dbać o swój organizm i słodzi po jednej, góra dwie. Nie wyrzekł się cukru w pełni. Uważa, że każda dodatkowa gorycz w jego życiu tylko popędza go na drugi świat, a nie może do tego dopuścić. Dlatego też po posłodzeniu sobie daje mi spróbować, czy nadaje się to do picia. Jestem jego zaufanym testerem. Jeśli posłodził już dwie, a ja uważam, że najwyższych lotów to to nie jest, wylewa ją do zlewu i parzy nową, do skutku.

I teraz nie jest inaczej. Wrzucił już jedną łyżeczkę i miesza. Patrzy na mnie znacząco, a ja kiwam głową. Bierze do rąk kubek, kuca i daje mi łyżeczką spróbować. Ostrożnie smakuję, żeby nie zmarnować ostatniej torebki.

- Jest w porządku. - Odpowiadam.

Tata kiwnął głową, zabrał kubek i poszedł w stronę swojego miejsca. Czołgam się za nim, nie mam nic do roboty, a podczas picia herbaty dochodzi do różnych ciekawszych rozmów głosowo-piśmiennych. Niektóre postanowiłem sobie zachować. Kiedyś w czasach szkolnych stwierdził, że na koniec roku wykradnie wszystkie swoje oblane testy i zatka nimi tyle sedesów, ile tylko będzie się dało. Miało to być czymś w rodzaju metafory, że nic nie warta wiedza prędzej, czy później albo zostanie strawiona, albo brutalnie wypchnięta przez krystaliczną mądrość zdobywaną za życia, nie za ławką. Okazało się, że musiał nawet latać po toaletach dla profesorów, bo w tych dla uczniów skończył mu się wybór. Niestety/stety, był to jego ostatni rok, gdyż brak jego oblanych testów stworzył jakieś dziwne komplikacje i dostał wiadomość, że musi napisać te testy jeszcze raz i ma to zrobić w okresie wakacji. Pokazał więc dyrektorowi uprzejmy środkowy palec i już nigdy tam nie wrócił.

- O czym myślisz, tato?

Spogląda na mnie, przełyka ślinę, po czym bierze łyk herbaty. Następnie wyciąga jak zwykle z jednej z szuflad parę kartek. Teraz szuka po biurku długopisu.

- W kieszeni?

Wkłada tam rękę i uśmiecha się wyjmując go. Na początku zawsze przez chwilę go przygryza, żeby móc się skupić. Po tej czynności zwykle zaczyna już coś bazgrolić.

Zaczynam myśleć o nim i jego nieszczęsnym życiu, do którego talent odziedziczyłem prawdopodobnie po nim. Szczeniackie lata miał zdecydowanie gorsze, niż ja. Nie musiał się wprawdzie czołgać (nawet pomimo obowiązkowej służby wojskowej, bo choć uciekł już z samego pociągu, nikt o niego później nie pytał - geny robią swoje), ale jeśli pieniądze jego rodziców topiły się całkiem już w połowie miesiąca, musiał polować na różnego rodzaju zwierzynę, typu przydrożny pies. Opowiadał mi, że próbował nawet gołębia, i że nic nie smakuje gorzej. Zupa z trupa na porządku dziennym.

Mimo wszystko żal człowieka. Jego głowy przesiąkniętej wiarą o okropnym odcieniu, okaleczonego ciała o zgarbionej posturze, słów, których już nikt nie usłyszy. Dodatkowo od lat nadziewany kłamstwami żony, i nie chodzi tu z pewnością tylko o pracę, ale jeszcze wszystkiego nie wiem. Chciałbym z nim o tym porozmawiać, ale wtedy może się okazać, że jego wiara nie ma tak mocnego rusztowania, a ja nie dam rady go uratować. Nie zdążyłbym nawet doczołgać się na jego pogrzeb.

Po chwili podaje mi kartkę. Czytam w ciszy, nie na głos, bo tata nie lubi żyć w przesadnej świadomości, że nie ma czym się odezwać. Czytam z trudem. Nie chodzi tu tylko o fakt, że tata nigdy nie był mistrzem kaligrafii. Osobę tonącą piekielnie trudno jest zrozumieć. Bo jest pod wodą. Bo opuściła ląd.

"Spisek. Dopadło mnie. Boję się, że żyją. Że coś wiedzą. Krzesła i drzwi. To dla mnie zbyt ciężkie. W pokojach czuć mróz, który tępi moją skórę. A ona jest tak cienka, Lou...W głowie czuję próżnię pełną niewiadomych. Lou. Za żadną cholerę nie potrafię się domyślić, o co w tym wszystkim chodzi. To jakiś cuchnący, skomplikowany mechanizm! Budzę się i słyszę krowy. Zasypiam oblany paraliżem. Mam wrażenie, że każdy przedmiot w naszym mieszkaniu zmienia swoje położenie. Patrzę na rzecz i czuję jakąś martwą, bladą nieskończoność. Coś mnie obserwuje. Jestem rozdzierany. Krzesła, krzesła, drzwi, krzesła, krzesła, drzwi, krzesła, krzesła..."

Z ostatniej litery ostatniego słowa przez kartkę ruszyła długa linia i rozcięła lekko papier. Patrzę na ojca, który siedzi przygarbiony z wytrzeszczem oczu. Jego wzrok biega gdzieś po ścianie.

Nie wiem, co pływa w jego głowie, ale definitywnie nie potrafi tego spłukać. Krzesła? Drzwi? Do głowy wpadła mi przenośnia, mówiąca że tylko krzesło może je otworzyć. Interpretacji może być wiele. Można wejść na krzesło z przyjacielem sznurem. Można usiąść na krzesło podpięte pod stryjkiem prądem. I otworzyć drzwi. I wyjść stąd.

- Tato.

Nie drgnął.

- Czas wyjść z kanału. Słyszysz? Co ty pieprzysz? Co za drzwi, co za krzesła, kto ci kazał tak sobie nasrać? Co? W twojej głowie nie ma już miejsca na takie rzeczy. Twoja żona już wystarczająco ci tam nawaliła...

Patrzę na ojca, który zaczął reagować na moje słowa. Szerszeń wściekłości właśnie użądlił go w twarz. Zirytowany wstał i wywrócił krzesło. Stoi teraz wpatrzony w okno i bierze do rąk kubek z parującą herbatą.

- Tak, pij to. Żeby twój absurdalny bałwan stopił się w gorącu. Możemy nawet powywalać wszystkie krzesła! Ta. Zaczniesz siedzieć na podłodze, może poczujesz, co to znaczy nie móc stać. Całe życie przy śmierdzących obcych buciorach i stopach. Dziś zamiast zatykać kibel, powinieneś wsadzić tam własny łeb i ochłonąć!

Ręka mu drży. Ale to dobrze. Ważne, żeby do niego dotarło. Krzesła...Przypieprzył się nawet do krów leżących poza jego wszelkim zasięgiem. Rak rozsądku.

Ja też muszę się ogarnąć. Zbieram się do niego. Przeczołguję się na prawą stronę od biurka. Patrzę na ojca. Ma kubek w ręce, ale nie pije. Martwy wzrok biegnący w nicość.

- Nie chcesz usiąść?

Kręci głową. Z trudem się na to zbieram. Ale to w końcu ojciec.

- Może włączysz radio?

Przełknął ślinę i spojrzał na mnie niepewnie.

- Nie przejmuj się mną. Miej coś z życia.

Kiwnął głową i zaczął kręcić gałką. Od razu trafił na sygnał.

- ...POGODA BEZ ZMIAN. PRZELOTNE OPADY I SZARE NIEBO BĘDĄ NAM TOWARZYSZYĆ PRZYNAJMNIEJ DO KOŃCA MARCA. ZNUDZONYM OBYWATELOM POLECAMY MAŁY DWUTYGODNIOWY URLOP I WYJAZD W CIEPŁE KRAJE, GDZIE Z PEWNOŚCIĄ ODPOCZNĄ ZA WSZYSTKIE CZASY. A TERAZ CZAS NA OGŁOSZENIE KONKURSU! WYSTARCZY ZADZWONIĆ I POWIEDZIEĆ, JAK BARDZO KOCHACIE SWÓJ KRAJOWY RZĄD. DO WYGRANIA WIERTARKI, KAPCIE...

Ojciec nie wytrzymał i zrzucił radio z biurka. Sygnał stracił się i pozostał tylko szum.

- Nie przejmuj się tym.

Zacząłem się zastanawiać, czy rozwścieczyła go treść, czy fakt, że w samym konkursie nie może wziąć nawet udziału. Ale coś musiało go nieźle wkurzyć, bo uchwyt kubka zdawał się chudnąć od siły uścisku.

- Podnieś to radio, tato. Po czwartej zaczną nadawać obrady polityczne. Przegapisz taki kabaret?

Bierze kilka oddechów i uśmiecha się. Nie odstawiając kubka schyla się po radio.

- Aaa!

Fala gorącej herbaty leci w stronę mojej twarzy, a ja z trudem się przed nią uchylam. Parę kropel pada na moją twarz, ale nic poza tym.

Słyszę ciężki oddech ojca. Muszę się uspokoić. Muszę GO uspokoić.

- Spokojnie tato, nic mi się...

O cholera. Nie.

- Nieeee! Tato! NIE!

Podniósł kubek w górę i zaczął wylewać sobie jego gorącą zawartość na twarz.

- AAAAAA! - Wyryczał opierając się o biurko. Jego twarz jest martwa. Wylana ciecz spływa po jego ciele. Z bólu zaczyna coraz bardziej się osuwać, przez co reszta herbaty wylewa się na wpięty do kontaktu przedłużacz z kablem do radia i lampy biurowej.

- TATOOOOOOO!

Otwieram oczy. Obiegam wzrokiem wnętrze ciemnego autobusu. Wszystkie drzwi są otwarte. Noc biega gdzieś na zewnątrz.

Ciężko oddycham. Jestem całkiem spocony.

- Nie widzę dobrze, ale chyba nieźle zlałeś się potem, co? - Usłyszałem.

- F...ax?

Słyszę kroki zmierzające w moją stronę. Światło księżyca opada na twarz osobnika, z którym jechaliśmy w autobusie. Kuca przy mnie. Co się dzieje?

- Twój kumpel poszedł gdzieś do sklepu. Nie wiem, czy mogę cię zostawić, czy nie udzielić ci jakiejś pomocy. Nieźle cię telepało, nie chcę mieć cię na sumieniu, więc nie zostawiaj mnie proszę w niepewności i powiedz otwarcie, czy chcesz jakiejś pomocy?

Przełykam ślinę i zamykam na chwilę oczy. Otwieram i widzę jego twarz, która nie kryje dezorientacji i szklanki poirytowania.

- Uhm! - Stęknąłem od chwytu za szyję.

- Słuchaj, już raz ktoś przeze mnie zakopał się w piachu, więc powiedz mi DO CHOLERY OTWARCIE, CZY CHCESZ POMOCY, CZY NIE!?

Zaczynam stękać zębami i próbuję odepchnąć jego uścisk. Mocuję się, jednak bez szans.

- TAK, CZY NIE?!

Czy ja muszę się wydrzeć!?

- NIEEEEE!

Uścisk nie zelżał. Co się...

- AAAAAAAAAAAAAAAA!

"Pozaskalowy" ból przeszedł mnie i zostawił wyplutego na miejscu zbrodni. Wciąż drąc się przychylam się na prawy bark.

Kurtyny oczu same opadają i same się otwierają. Czuję się, jakbym latał. Z każdym otwarciem oczu widzę następny rząd schodów. Umarłem?

Słyszę stłumione stęki. Znów otwieram oczy.

Drzwi.

- Ufff...Ufff...

Coś uderzyło o nie. Uderzyło.

- Kto się tłucze do choler...! Fax? Coś ty mi przyniósł?

- Uff...Nie...Nie poznajesz...Uff...

Otwieram oczy i widzę przybliżającą się znajomą twarz.

- O, stary. Wyglądasz, jakby ktoś cię spuścił w sedesie.

Budzę się na kanapie w pozycji siedzącej.

- No, starczy ci tego kimania.

- Jasna cholera... - Mówię łapiąc się za łeb.

Clive wstał z kanapy naprzeciwko, wziął coś stopą z niskiego stolika i stanął obok mnie.

- Masz. - Powiedział wręczając nogą aspirynę.

Połykam bez gadania.

- Wieczny nieszczęśnik. Myślałem, że przyszedłeś mi coś oddać po moim urlopie.

- Co...Po czym? - Pytam, nie kojarząc jeszcze zbyt wielu faktów.

- No przecież wyjechałem! Na wakacje. Z Marthą. Mówiłem ci, że wygraliśmy w konkursie radiowym pobyt w Moskwie...Swoją drogą średnio udany, ale nieważne. Gdzie ona jest?

- Martha? Nie wiem, w pracy?

- Lou. Gdzie jest Eba?

- JAK TO ZMROŻONA!? TY IDIOTO! SKOŃCZONY IDIOTO! - Wrzeszczy wymachując kikutami. - MIAŁEŚ ZROBIĆ BANALNĄ RZECZ! MIAŁEŚ PRZECHOWAĆ MI NA TRZY DNI KOTA, DAŁEM CI NAWET PIENIĄDZE NA ŻARCIE DLA CIEBIE I JEGO!

- Dzięki twojej hojności najpierw wpieprzyłem sobie breloczek między jedynki, a potem jakiś wesoły sukinsyn mi go z nich siłą wyrwał!

- NO TO CAŁE SZCZĘŚCIE, PRZYNAJMNIEJ NIE BĘDZIESZ MUSIAŁ LATAĆ PO CHIRURGACH I WYDAWAĆ NA ZABIEGI KASY, KTÓREJ I TAK NIE MASZ!

Clive rozpłakał się i usiadł na kanapie przede mną.

- Moja mała Eba...Od gówniarza się trzymałem z tym kotem. Cholera, czego ja żądałem... Wybaczcie mi...

Dowodem na to, że nie jestem najdziwniejszy we Wszechświecie, i którego chcąc nie chcąc oczekiwałem od życia, okazał się Clive, który dla mojego większego "komfortu" w jakiś nieznany mi do tej pory sposób pozbawił się obu rąk. To jest dopiero szaleństwo.

Siedzimy w ciszy od kilku minut.

- Gdzie Martha?

- W zamra...Cholera, w pracy. - Powiedział i wstał podenerwowany. - Chcesz tu zostać na trochę?

- A co z moją robotą?

- Przecież Fax nie będzie cię po tym wszystkim ganiał, w razie czego mam jeszcze trochę jego ulubionego "koniaczka".

Uśmiechnąłem się dość smutno i kiwnąłem głową.

- Za parę dni pojadę z tobą do ciebie, żeby ją zabrać i pochować. Na razie jednak muszę ochłonąć. Paranoja, paranoja...

Odlatuję myślami gdzieś w stronę mojej wcześniejszej, okrutnej retrospekcji. Tak mocnej, że aż nie zdałem sobie sprawy, że nierzeczywistej. Natura go stworzyła, natura go zabrała. Jakiś ułamek mnie cieszy się, że wspomniałem ojca tak realistycznie, jednak na równie realnym poziomie zobaczyłem jego śmierć po raz drugi. A śmierć ojca prowadzi mnie również do rozmyślań nad śmiercią matki.

Od myślenia rozkręciło mi jelita. To dziwne.

- Clive, jadłem coś po "przyjściu" tutaj?

Spojrzał na mnie jak na kretyna.

- Lou, mało tego, wypiłeś mi pół litra z szafki, w tym jedną czwartą bez mojej zgody.

- Chcesz mi powiedzieć, że...

- Masz kaca, stary.

- Cholera...

Pokracznie schodzę z kanapy, świadomy rozbawionej z tego widoku twarzy Clive'a.

- Gdzie się wybieramy? Czas na "Amazonkę"?

- Ta i chyba mnie nie oszczędzi.

- Pomóc ci...wejść?

- Żart się wyostrzył, co?

- Szczególnie po czyimś zgonie.

Poczołgałem się w stronę otwartej toalety. Po wejściu, Clive zamknął za mną drzwi nogą.

Minuta mocowań i udało mi się usiąść.

- Koniecznie użyj odświeżacza. Na wszelki wypadek. Martha jest ostatnią osobą, która będzie chciała coś takiego wdychać.

- Nie zawiodę cię.

To nie była najlepsza odpowiedź.

Chcę schodzić, ale przypominam sobie o pewnej bardzo zasadniczej różnicy. W mieszkaniu Clive'a działa spłuczka. Tak rzadko doświadczam podobnych atrakcji, że aż przyglądam się zabiegowi z zaciekawieniem. Korci mnie nawet, żeby pomachać na pożegnanie swoim pozostałościom.

- Przestań. - Syknąłem cicho.

Schodzę na dół i korzystam z leżącego na podłodze odświeżacza. Następną różnicą jest to, że nie mogę wyjść z toalety z nieumytymi rękoma. Czołgam się do wanny i na chwilę przystaje. Coś mnie tknęło.

- Clive? Mogę się tu umyć?

Po ogarnięciu się w całości wychodzę z łazienki poobijany, ale lekko odżyty i czołgam się z powrotem w stronę kanapy. Wejście na nią mam opatentowane i nikt nie musi mi w tym pomagać.

Śmieję się cicho, bo zdałem sobie sprawę, że po tym zabiegu higienicznym musiałem użyć jeszcze więcej odświeżacza, niż za poprzednim razem.

Słyszę jakieś skoki. Odwracam głowę i widzę go jak skacze na jednej nodze, a w stopie trzyma dwie szklanki. Stawia je na stole, po czym znów idzie do sąsiedniego pokoju. Wraca z butelką "koniaczka".

Usiadł na kanapie na przeciwko.

- Otworzysz?

Kiwnąłem głową, a ten podał mi butelkę przez stół. Otwarłem i przesunąłem ją po stole. Clive złapał ją zręcznie w obie nogi i nalał do obu szklanek, po czym jedną mi podał.

Zaraz.

- Clive. Rozumiem, że śmierć twojego kota nie działa najlepiej na psychikę, ale żeby dać mi w ten sposób do zrozumienia, że...

- O co tobie chodzi?

- Najpierw dałeś mi lek, a teraz nalewasz alkohol? Czy ciebie...

- Lou. Dałem ci mentosa.

Zmieszałem się. Wziąłem oddech i zabrałem moją szklankę.

- Zdrowie. - Powiedział i zdławił śmiech w napoju.

- Uhm.

Wziąłem łyka i spojrzałem na niego.

- Clive. Przepraszam.

- Daj spokój. Pij. Twój kac to część kary.

Uśmiechnąłem się.

- Bo jest jeszcze jej drugi kawałek.

Patrzę pytająco.

- Chcę żebyś mi wreszcie powiedział, jak odeszła twoja mama.

Westchnąłem ciężko i spojrzałem w przestrzeń.

- Chyba nie było gorzej niż z ojcem?

Wziąłem szklankę w obie ręce.

- Byłem wściekły.

- Zdradzałaś go? Co? Zdradzałaś.

- Oczywiście! Z pączkami! Lou, czy ty mnie kiedyś widziałeś na oczy? Mój gruby tyłek nie przecisnąłby się przez framugę żadnego wejścia do mieszkania żadnego z kochanków, jakich byś sobie nie wyobraził.

- To ile kłamstw mu jeszcze sprzedałaś? Do końca życia myślał, że robisz w dywanach. A przez cały ten czas zapieprzałaś z mlekiem po stolikach.

- Ale miałeś co żreć, prawda?

- To chyba miało mnie rozbawić? W trakcie, gdy ja z ojcem jedną zupę jedliśmy trzy dni, ty jeden garnek robiłaś w średnim tempie trzy minuty! Mogłaś się jednak zatrudnić w tych dywanach. Jako odkurzacz.

- Przestań na mnie wrzeszczeć, nie widzisz, że jem? Jeszcze się udławię.

- Jestem ostatnią osobą, która pozwoli ci spotkać ojca szybciej, niż ja. Zresztą, żeby zginąć w ten sposób, musiałabyś chyba nosem wciągnąć stół.

- Słyszałem tylko jak mlaskała tą swoją kanapką, żołądek aż wyskakiwał.

- Dlaczego znowu żresz? Wojny prędko nie będzie, nie stylizuj się na czołg!

- Daj mi święty spokój, ostatnio schudłam! - Powiedziała oblizując palce.

- Kobieto...Nawet jakby dziesięć kilo z ciebie poszło, to byś tego nie widziała, bo by zeszło z kciuków, rozumiesz?

- Zostaw mnie...

- Rozpłacz się jeszcze, to będzie darmowy olej.

- Ale...do mamy?

- Jestem okropnym człowiekiem, Clive.

- Zawsze cię bronił. Każde twoje zachowanie zrzucał na winę stresu roboczego. W trakcie, gdy ty stresowałaś się najwyżej tym, że w ciągu dnia nie zjesz batona. Nawet cukru ci było szkoda na herbatę dla ojca, bo chowałaś go jak zawodowiec. Jesteś trzystukilowym stekiem kłamstw i egoizmu.

- Przestań... - Powiedziała i jadła coraz wolniej.

- Zagadka dnia: kto po incydencie z palonym jęzorem ruszył jak ferrari po papiery rozwodowe? Co? I kto jeszcze szybciej je wyrzucił, gdy tylko o uszy obiła mu się wiadomość o przedwiecznym spadku po pradziadku, którym na czyjeś nieszczęście nie okazało się milion milionów, a maciupeŃki telewizorek o stażu wiekowym sięgającym pierdylionów lat? No kto? No kto mógł to zrobić? - Powiedziałem prawie się śmiejąc.

- Po tych słowach upuściła kanapkę i poleciały również jej łzy. Patrzyłem na to. Zupełnie niewzruszony. Za to pełen tryumfu.

- A, no i sto razy dziennie powtarzana przeze mnie kwestia - co z pogrzebem ojca? Gdzieś ty go wsadziła? Do lodówki na później?

- Jest...w...krematorium...

- Żartujesz?

- Dali mi czas...do namysłu...

- Masz to odwołać. Chyba potajemnie zaczęłaś zajadać się własnym mózgiem. Nie wiem jakim cudem nikt do tej pory nie zgłosił się do mnie z zaproszeniem do programu, gdzie wielce pokrzywdzeni życiem mówią o tym, czego to oni nie przeżyli. Jak myślisz, jak publiczność reagowałaby na moją relację z własnego życia? "No bo tak w ogóle to...urodził mnie ogr", albo "Jako dziecko, oglądałem na żywo "Królową Chlewu"".

- Stary, co tobie...

- To cyniczna grupa krwi "Minus-Minus", z tym się rodzi. Jakbym poszedł oddać krew dla potrzebujących, to by od niej zdechnęli.

- Ale chyba nie musiałeś jej oddawać, wystarczyła twoja niewyparzona gęba. Pewnie wzięła nóż do chleba i...

- Oho, mamy tą samą krew.

- Nie , ja...

- To nie było...takie proste.

- A teraz mnie posłuchaj. Czas, abym odpoczął. Ale gdy wrócę, opowiesz mi o wszystkich tłustych kłamstwach, które gościły zarówno uszy ojca, jak i moje. Życiowa spowiedź. C'est la vie.

- I poczołgałem się. Pozostawiając ją całkowicie na pastwę najgęstszego smutku. Oboje mieliśmy swoje na sumieniu. Ale ja zrzuciłem na nią wszelkie tiry win. I nie odczuwałem własnych. Chciałem jej dokopać za wszystkie krzywdy. Uważałem, że na to zasługuje. I że powinna się w tym topić, a ona sama już mnie nie obchodzi.

Jego wzrok patrzy na mnie z przerażeniem.

- Więc, gdy wróciłeś...Ona...

- Gdy wróciłem, czekała na mnie w kuchni.

Czołgałem się przez mój mały korytarzyk i po chwili spojrzałem w prawo. Tak duży obiekt powinien być widoczny. Ale nie był. Jeśli nie było jej w kuchni, mogła być w tylko jednym miejscu.

I była. Ale za późno się zorientowałem.

- Aaaaaaaaa!

Dwie, cholernie grube, śmierdzące stęchlizną gołe stopy nastąpiły na moje dłonie i nie zamierzały się z nich ruszyć. Twarz kobiety nie ukazywała ani szczęścia, ani tryumfu, ani smutku. Jedynie oczy próbowały przecisnąć się przez orbity.

- ZŁAAAAŹ! ZŁAAAAŹ! - Wrzeszczałem płacząc.

- Przemyślałam sobie to, o czym mówiłeś, Lou. I fakt. Dopuściłam się kilku zbrodni moralnych w trakcie naszej rodzinnej wędrówki. Chcesz je poznać? Wchodzimy w sedno prawdy na trzy...

- Clive. Nie wiem, czy gorszy jest ból psychiczny, czy fizyczny, ale to, co wtedy się stało, mogłoby za pewne konkurować z bólem stanu ciężkiej depresji.

- Raz!

Krzyknęła dobijając nogą moją lewą dłoń.

- Dwa!

Krzyknęła dobijając prawą.

- TRZY!

Skoczyła na wysokość jakichś trzech centymetrów i wylądowała na piętach.

- AAAAAAAAAAAAAAAAAAAA!

- Zachwiała się, ale nie upadła. Złamałem wtedy chyba mały palec w lewej i serdeczny w prawej. Nieźle było.

- Napij się i mów, co dalej.

Upiłem łyk.

- Jeśli będziesz wrzeszczał, nie usłyszysz prawdy. Zdecyduj się ty hipokrytyczny inwalido, na czym ci zależy? Bo godzinę temu aż "przebierałeś nóżkami", by się dowiedzieć.

- No to już wiadomo, po kim masz ten jęzor.

- Ta. Bycie chamem trzeba mieć w genach.

Ja wciąż wrzeszczałem, a ona podeszła jak gdyby nigdy nic do szafki i wyjęła z niej paczkę ciastek. Otworzyła ją i zaczęła się zażerać. Potem podeszła do mnie, chwyciła za dłoń, mocno ścisnęła i pociągnęła po brudnej podłodze na środek kuchni. Gardło mi się rozrywało. Od bólu zaczynałem mieć zwidy. Wywlokła mnie i puściła rękę.

Podeszła do blatu kuchennego, spojrzała na elektryczny dzbanek i włączyła go. Sięgnęła ręką do paczki po kolejne ciastka.

- A więc, dla jasności. - Powiedziała i podeszła do mnie, aby okruszki z ciastek miały na mnie swoje lądowisko. - Nigdy nie kochałam twojego ojca, który też miał niejedno na sumieniu. O tak. Tak naprawdę, Lou, twojemu ojcu zależało najbardziej na wspominanym przez ciebie spadku. To dlatego chciałam papierów rozwodowych. Brał udział w chyba najdziwniejszym wymuszeniu samobójstwa, jakie widział świat. Pamiętasz zapewne ten jeden, jedyny raz, kiedy ojciec pojechał na "rozmowę kwalifikacyjną"? Wyruszył wtedy do pradziadka, którego solidnie nie znosił. Wiedział jednak, że potrzebujemy trochę szmalu. Jego dziadek zawsze powtarzał, że niech nie liczy na jego pomoc finansową w trakcie życia, lecz po śmierci i o niego się upomni, bo "wszystko zostało już zapisane".

- Po namyślę stwierdzam, że psychika króluje, bo dała radę odpędzić mój ból fizyczny. Zapomniałem o złamanych palcach i słuchałem jej wymlaskanej wypowiedzi.

- Pojechał do niego pod pretekstem wspomnień i innych tego typu rzeczy. Chciał, żeby wyglądało to jak powrót "Syna Marnotrawnego". I udało mu się. Pradziadek chętnie go przyjął. Porozmawiali, wypili herbatę. Pradziadek musiał wyglądać na zadowolonego. Sposób, w jaki twój ojciec załatwił swojego dziadka, do tej pory jest dla mnie dość oszałamiający. On doskonale wiedział, jak się go pozbyć. To był stosunkowo wysoki poziom kreatywności z jego strony, więc aż dziwi mnie, jakim cudem jego komiksy nie weszły gdzieś wyżej poza underground.

Wyrzuciła pustą paczkę do kosza i z szafki wyjęła następną.

- Twój szanowny tatuś zaproponował wspólne robienie obiadu swojemu dziadkowi. Jeszcze chwilę przed tym, dał mu od siebie mały prezent. Skombinował sobie żywicę z dębu, która przełożona została do pojemnika po jakimś kosmetyku, z którego zerwano etykietę. Zapewne powiedział, że jeśli będzie się tym codziennie smarował, poprawi się jego cera, wygląd skóry i inne tego typu wyssane z palca pierdoły. Jego dziadek bez wahania wypróbował to od razu i wtarł sobie porcję w szyję, bo według jego wnuka, tam wyglądało to wszystko najgorzej. Zaraz potem przystąpił do propozycji z obiadem.

- Słuchaj, twoja matka zginęła, czy nie?

- Trochę jej to zajęło. Miała jeszcze dwie paczki ciastek.

- Chciał w nim obudzić swego rodzaju "młodzieńczą chęć walki" i wyzwał go na nieprawdopodobny pojedynek w obieraniu ziemniaków do posiłku. Stary człowiek zgodził się bez wahania. Podzielili się po równo ilością, każdy wziął po nożu i zabawa się rozpoczęła. Z każdą obierką, z każdym następnym cięciem odzywała się wysypka na szyi staruszka. Ale to nie był jego priorytet. Chciał wygrać pojedynek, tym bardziej, że przecież twój pradziadek był niegdyś szefem kuchni.

- Uhh...Uhh... - Stękałem tak przez cały czas.

- No i choć starał się obierać jak najszybciej, to od drapania szyi wszystko coraz bardziej go swędziało. W końcu przez pomyłkę, trzeba powiedzieć, że "trochę za mocno" przejechał sie nożem po szyi. Twój ojciec go nie zbierał. Dowiedział się tylko, że słowa "wszystko zostało już zapisane" były jedynie metaforą, a testament nigdy nie został spisany. Chyba zdążył się wcześniej spić, wiesz, jak to z tą jego wiarą, załamał się trochę. Nie myślał więc zbyt trzeźwo i wtedy jego zdaniem najcenniejszym zabytkiem mieszkania dziadka okazał się ten mały rupieć, który stoi u nas w salonie. W końcu nie dopuściłam się rozwodu, bo... - Dokładnie pamiętam, że tu załamała głos i przestała żuć paczkowany syf. - Bo zdałam sobie sprawę, że nie mam się gdzie podziać. A za tak małą pensję nie przeżyję w najgorszym motelu. Taki zabieg nie miał sensu.

Po tych słowach usłyszałem, że guzik dzbanka zmienił swoje położenie i woda się zagotowała. Matka wzięła go do ręki i upchała sobie usta ciastkami, które przeżuwała bez chwili wytchnienia.

Podeszła do mnie.

- Jasna cholera, twoje życie pisał pieprzony psychopata!

- Jeśli tak, chciałbym go poznać.

Stała i wpatrywała się we mnie. Wciąż przeżuwała. Aż wreszcie podeszła jeszcze krok bliżej i zaczęła wszystko powoli i ciągiem wypluwać mi na twarz. Całą zawartość z ust posłała mi na oczy, usta, czoło.

Wytarła usta w rękę i pożywiła się tym jeszcze raz.

- Nie kochałam twojego ojca. - Powiedziała wyprana z emocji. - Ale przyzwyczaiłam się do niego. Bo był naiwnym człowieczkiem. I jest mi bez niego dość smutno. I jestem pewna, że jego śmierć nie była wypadkiem. Chcę, żebyś w imię jego religii - mądrej, czy nie mądrej - poniósł zasłużoną karę.

Serce tak mi waliło, że dźwięk mylił mi się z krokami stąpającej w moją stronę śmierci.

- Jak myślisz? Czy jeśli wyleję to na twoje nogi, to poczujesz coś, czy nie? - Wyglądała na naprawdę zaciekawioną tematem. Zaczęła mnie okrążać i wylewać malutkie strumyczki w okolicach mojego ciała. Cząsteczki wrzątku rozpryskiwały się i dosięgały mojej usyfionej obślizgłymi pozostałościami z ust matki twarzy . - Przed tym seansem powinnam mieć coś do jedzenia, pozwól, że wrócę po moje ciastka.

- Lou, uświadom, mnie, że żyjesz...

Wpatruję się w szklankę. Zaraz potem robię wymach i wylewam zawartość na Clive'a.

- To w porządku...

- Jestem. - Powiedziała wypchana syfem. - I wpadłam na ciekawy pomysł. Nieraz powtarzałeś mi, że jestem grubym, tłustym, wylewającym się prosiakiem. Więc teraz pokażesz mi, jak spala się zbędne kalorie z powierzchni brzucha, przyda mi się, naprawdę!

Po tych słowach ruszyła jeszcze po krzesło, przyniosła je i usiadła na nim. Ledwo się trzymało, uginało się pod jej ciężarem. Przycisnęła mi jedną nogą głowę do podłogi, drugą odkryła koszulę tak, by obchodząca ją część mojego ciała była na widoku. Paczkę z ciastkami położyła obok krzesła i sięgała do niej co parę sekund.

- No to, Lou? - Wycharczała z uśmiechem. - Trening czas zacząć.

- To tak jakby użądliło cię gniazdo azjatyckich szerszeni i pakowało w ciebie nieskończoną ilość jadu. Mój wrzask przeszył cały blok i pewnie do teraz trwa gdzieś w murach tego budynku. Doprawdy. Myślałem, że będę rzygał bólem. Ale to nie mnie na rzyganie przyszło.

Siłą rzeczy wrzeszczałem na cały regulator. Oprócz siebie słyszałem też trochę podłego rechotu matki, która sięgała garściami po ciastka z paczki. Tym, co wtedy mnie uratowało od natychmiastowego zgonu, było krzesło, które nie wytrzymało ciężaru.

A ona zupełnie się tego nie spodziewała i parę większych kawałków ciastek wpadło jej do gardła. Zaczęła miotać się po kuchni, kaszlała, dusiła się, wydawała z siebie dźwięki dzikiej świni. "Chrypała", łapała się za gardło. W końcu w wyniku ciężkiej desperacji sięgnęła po jeszcze jedno ciastko z paczki z myślą, że w ten sposób przełknie tą słodką zasadzkę. Tak się jednak nie stało. Poza krzesłem nie wytrzymał i żołądek. Fala rzygowin rozlała się po lodówce i podłodze. To był cały zbiornik. Wylewał się falami i mnie również dosięgnął, jednak mój żołądek wtedy dla mnie nie istniał. Właściwie, to nie wiem, co dla mnie istniało.

Widziałem fragmenty otaczającego mnie obrazu. Matka była całkowicie czerwona. Siegnęło ją ciśnienie. Nie było mowy o tym, aby serce wygrało w tej sytuacji. I choć wyglądała jak bańka-wstańka, nie podniosła się po upadku na zarzyganą podłogę.

- Lou. Jak to możliwe, że...

- Wtedy miałem jeszcze w bloku sąsiada Edwarda, który wyjątkowo nie cierpiał hałasu. Matka najwyraźniej zamierzała w jakiś sposób zbiec, bo drzwi były otwarte. Zajął się tematem, jak trzeba.

Westchnąłem.

- Dziś piąty marca, prawda?

Przytaknął.

- Rocznica śmierci. Czas leci.

Clive wpatruje się we mnie rozpaczliwym wzrokiem.

- Wiem co cię zastanawia. Jak ona wygląda?

- Pewnie jak skóra z dupy osiemdziesięciolatka.

- Czy możecie o mnie nie rozmawiać, gdy mnie ma mnie w mieszkaniu? - Odwróciliśmy głowy i ujrzeliśmy zbulwersowaną Marthę.

Spędziłem parę dni u Clive'a ciesząc się brakiem samotności, działającą spłuczką i dostatkiem jedzenia. Może on potrzebował wakacji w Moskwie, ale mnie niewiele było trzeba, by odpocząć i się zadowolić.

Martha miała czas na odwiezienie nas pod mój blok mieszkalny. Należało zająć się pogrzebem kociego przyjaciela.

- Mam iść z tobą? - Zapytał Clive.

Wyjąłem mój pęk kluczy, odpiąłem te od drzwi wejściowych i podałem je Marthie.

- Masz. Do każdego zamka pasuje ten jeden. Gdyby nie było mnie zbyt długo, róbcie, co uważacie za słuszne. - Powiedziałem i wygramoliłem się z samochodu.

Doczołgałem się do okienka i wszedłem do środka. Rozkaszlałem się od panującego wewnątrz odoru trupa i syfu. Okienko zostawiłem otwarte. Rozglądam się po kuchni. Gdzie ten trup?

Dostrzegam reklamówkę w okolicach korytarza i czołgam się w jej stronę. Czas jednak się kruszy...Ciekły niepokój podany doustnie...

- Uhh...Uhh.. - Oddech. Oddychaj. - Uhh...Uhh...

Słyszę. Szum telewizora.

Widzę. Dwie nogi. Blado-szare. Obok siebie. Oparte o ścianę przed wejściem do pokoju taty. Szare, zimne nogi. Ich skóra. Opada z nich płatami. Bo pęka.

Są dwie. I są tylko one. Pusto. Nic poza nimi.

- Yhhhhhh... - Wyszło ze mnie.

Nogi postawiły się do pionu i wbiegły do pomieszczenia, obok którego stały. Pobiegły do pokoju ojca. Magnez.

Pcham się w jego stronę.

Jeden oddech. Tylko jeden.

Płody strachu. Biegną tutaj. Bo...bo tupot. Tupot.

Wchodzę. Słyszą. To nie tylko śmierć. Chcą dać mi nicość.

To nie tylko śmierć.

W pokoju jest otwarta klapa. Biurko. Przewrócone. A pod nią drewniana ścieżka idąca w dół. Nie widziałem tego wcześniej. Co tam jest? Halo? Co tam jest?

- Motezagehajabolarafooooo...

To ja? Ja? Mówię ja?

- Sakavitoromamamamamama...SIKO! CURE!

Dlaczego zejście? Dlaczego wyjście?

Echo się odbija, echo się odbija...

- XAX! CURE! XAX! CURE!

Krzesła...Drzwi...Krzesła...Drzwi...

Stęk krzeseł, skrzyp drzwi, stęk krzeseł, nicość wszystkiego...

- INFY! NITO! INFY! NITO!

NIESKOŃCZONOŚĆ. NIESKOŃCZONOŚĆ. NIESKOŃCZONOŚĆ.

Jestem.

Środek.

Zamykam klapę. Coś...Coś mi coś odebrało...Coś...

W środku jest żarówka. Pali. Oświetla. Krzesło. Kozioł. Sztuczne.

On patrzy. Na mnie. Na mnie patrzy. Coś wie. Krzesło też. Nie patrz tak. Nie patrzcie tak!

- XIOOOOOOOOOOOOM!

Co robię...

- AAAAAAAAAAA!

Rozrywam. Rozrywam? Rozry...? Człowiek?

- FUKAFABUKAFUKAFABUKA...

Stopnij to, stopnij pies, ratuj cewkę...

- XIOOOOOOOOOOM!

Rozerwane. Rozrzucone. Jak dusza. Dusza.

Zwłoki. Nie są kozła. Człowiek.

Cisza już...Cisza...Koniec...Cisza...Koniec...Cząsteczki stąd płyną...

Odzyskaj się...Cisza...Cisza...

To już?

- MUUUUUUUUUUUUU!

Niemmee...

- MUUUUUUUUU! MUUUUUUUUU!

Ni...eeeee....

- MUUUUUUUUUUUUUUUUUUUUUUUU!

Śliny ciekną. Przez klapę. Na dół. Chcą mnie utopić. Utopić. Musisz jeść ciszę. Bo wejdą.

- Spisek...Spisek...

Zalewają mnie odorem. Chcą mnie zobaczyć. JA NIE CHCĘ!

Klapa puka. To one. Nogi. Blade. Płachty skóry. Bo pęknięte.

- MUUUUUU! MUUUUUUU!

Wycieka przez klapę, wycieka przez klapę...

- Drzwi...Krzesła...Drzwi...

Nie otwieraj...Nie otwieraj...Nie oddychaj...Nie umieraj...

Ten kozioł...Zwłoki...Tam coś...Światło...ODBITE...

- Okulary tam...Okulary...

NIE! NIE! NIE! NIE!

- MUUUUUU!

Rozrywaj.

- TARAKATYFIOOOOO!

Dobijaj.

- SEKAX! WWW...WAAAOAOAOA!

Zabijaj.

- RRRRRAAAAM! RRRAAAAAAFFFFFF!

Upijaj.

- FAAAAAGAAAAAAAAAAAAAAAAA!

Budzę się. Poza klapą. Ktoś wali do drzwi.

- Lou! Lou! Cholera! Lou!

Ja...To ja....

Ruszaj się. Do przodu. Idź dalej. Ruszaj się!

- Lou! Lou!

A....C...O....Ja....

- Clive.

Drzwi otwarły się. Słyszę tupot nóg.

- Jezu, jak tu wali, jakby zrobił sobie z mieszkania toaletę publiczną... - Usłyszałem znajomy głos.

- Tu jest! - Głos Marthy ogarnął mieszkanie.

- Coś ty robił! Dlaczego leżysz przy otwartym oknie? I co to za zejście...

- Clive.

- Wybacz, zagadałem się z Marthą i...

- Clive.

- Co?

- Nie mogę ruszać rękami.

- C-c...

- Zanieście mnie na kibel. Inaczej zesram się na miejscu.

Czuję chwyt za nogi. Martha myje mną podłogę aż do toalety. Próbuje mnie na nią usadzić.

- No! - Krzyczy! - Usiądź wreszcie!

- Martha. - Mówi Clive. - Kto ściągnie mu spodnie?

- Dziękuję. - Mówię do Marthy. - Zostawcie mnie samego. Wiem, że nie ma tu drzwi. Może postójcie przy tym otwartym oknie. Ale pod żadnym pozorem nie idźcie tam na dół. Proszę was.

Oboje westchnęli.

- Zawołam was, gdy trzeba będzie spłukać.

Nie odpowiedzieli i wyszli.

Co się tutaj stało?

- Plusk!

Co mnie dopadło? Co mnie pożarło? O co w tym wszystkim chodzi? To jakiś obślizgły, skomplikowany mechanizm. Kto wie o co chodzi? Kto może mi to wytłumaczyć?

Czy wiesz o czym muszę myśleć, żebym się teraz nie zabił?

- Plusk! Plum!

Czy ktoś wie?

- Kto jest sprawcą...

- Lou, poszło? - Słyszę odbijający się głos Clive'a.

- Tak. Kto się odważy?

- Jeśli mamy mieć dziecko, to musimy się nauczyć. - Powiedziała Martha. - Pójdę na ten przebój.

Przyszła pod toaletę z przytkanym ręką nosem, za nią z dziwnie zaniepokojoną miną czai się Clive.

Martha podchodzi do mnie i naciska spłuczkę.

Zaraz.

- CHOLERA. - Koktajl dezorientacyjny. - CO...JAK...

- Co jest Lou? Nigdy spłuczka ci się nie przytkała?

- Przecież...Ale...

- No co?

- Przecież ona...nie działa od...dawien...

- Ale nawet woda tam jest! Widzę jej cień w rurze. Coś ją przytyka...

- Martha. Otwórz spłuczkę.

- Dobrze...

- Otwórz ją natychmiast.

Martha posiłowała się trochę i po chwili udało jej się wyrwać pokrywę.

- Aaaaa! Fuuuu! Jasna cholera, Louuuuu!

Serce mi stanęło.

- CO TO JEST, LOU!? CO!?

Odwracam głowę i patrzę na zawartość spłuczki. Niesamowity smród odwiedził już wszystko, wsiąknął we wszystko co mógł. Z rozdziawioną szczęką patrzę na twarz Clive'a, którego kamienna dezorientacja rejestruje spłuczkę.

- C...Co ją przytkało...? - Odezwałem się.

- MYŚLISZ, ŻE WSADZĘ TAM RĘKĘ!? CHRYSTE! - Wrzasnęła i wyszła z gównianej klitki.

- Martha. - Odezwał się Clive. - Weź coś długiego i wyciągnij to.

- CO!? OSZALAŁEŚ!? NIE BĘDĘ W TYM GRZEBAĆ!

- Martha. Weź coś i wyciągnij to.

- ODWALIŁO CI!? NIBY CZYM!?

- Z krzesła w kuchni można oderwać drewnianą nogę. - Powiedziałem. - Powinno wystarczyć...długością...

- Dlaczego to musi tak śmierdzieć... - Wysyczała Martha. - Czy ta woda kiedykolwiek uległa jakiejkolwiek destylacji?

- Na razie nie wiem...co to jest... - Powiedziałem nadal przesiąknięty strachem.

- To jakiś materiał... - Powiedziała. - Wymyka mi się...

- Przyciśnij to do ścianki i unoś.

- Coś mam...

O cholera.

- Ja pierdzielę... - Wyszeptała Martha, upuściła nogę krzesła i wybiegła z łazienki.

- Clive...Co to jest? Dlaczego tu pływają kości...I co to za mater...

Nie.

Nie.

NIE.

- NIEEEEEEEEEEEEEEEEE!

Clive bez słowa wyszedł z łazienki.

- NIEEEEEE! NIEEEEE!

Góra dziecięcej piżamy pływa teraz na powierzchni zabójczo brudnej wody, otoczona dookoła kośćmi trupa.

- Co oni...z nim zrobili...

Nie dzieje...Nie...Nie dzieje...

- CLIVE! CO SIĘ TU...

Szum telewizora.

Budzę się. Przywiązany. Na krześle. Na dachu bloku mieszkalnego.

- Nie wątpię, że się nie znamy. - Dosłyszałem. Telewizor dalej mi szumi.

- To wszystko jest tak proste, a tak pogmatwane. - Po usłyszeniu tego zdania otworzyłem oczy.

Zobaczyłem wysokiego mężczyznę z długimi, kręconymi włosami. Jest w czarnym płaszczu. I patrzy na mnie bez jakiegokolwiek wyrazu.

- Witaj Lou. Nazywam się Boris. Teraz jesteś na krawędzi. To twój test. I dla mnie odpowiedź. Możesz teraz przechylić się w prawo i wszystko zakończyć, albo w lewo i dalej tu trwać. Masz wybór.

Serce wychodzi mi jelitami.

- Mam tylko nadzieję, że nie będziemy tu cały dzień siedzieć. - Mówi kręcąc się po dachu z rękami w kieszeniach. - Potrzebuję odpowiedzi teraz. Albo prawo, albo lewo.

Przystanął, kaszlnął i odwrócił się. Idzie teraz w moją stronę. Patrzy na mnie. I kuca przy mnie.

- Trudne, co? To już daje mi połowę odpowiedzi. Czas jednak na ostatnią część planu. - Powiedział.

Oddycham ciężko. Bardzo ciężko.

Wstał.

- Uch! - Wyszło ze mnie przez chwyt za głowę. Wyciąga drugą rękę z kieszeni.

Gwóźdź.

- Bo widzisz, wszystko, o co cały czas mi chodzi...

- AAAAAAAAAAAA!

- To odpowiedź na to, jak to jest....

- AAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAA!

- Stracić wszystko.

Dwie rozprute gałki oczne poturlały się po dachu bloku.

- Lou? Jaka jest twoja odpowiedź?

Oznacz jako: przeczytane ulubione chcę przeczytać

Komentarze

Zaloguj się, aby dodać komentarz.

Inne od tego autora

Archiwum

Najnowsze i warte uwagi

Artykuły i recenzje