Historia
Dom z kości
Dom z kości
„Golden Press
W 1930 roku, w małej miejscowości Tyszków, okultyści
zamordowali w piwnicy XIX wiecznego budynku grupkę dzieci, nikt
dotąd nie znalazł sprawców. Po pięciu latach dom został wyburzony.
Nikt nie wie gdzie podziewają się teraz elementy zabudowy. Krążą
legendy o tym, że musiały zostać spalone, ponieważ tkwiła w nich
zła moc. Teraz zostaną ponowione prace na miejscu dawnego domu i
zostanie zbudowany tam szpital dziecięcy, imienia zamordowanych
tam dzieci. ”
Mariusz Dąb 24 kwietnia 1930 roku
Urodziłem się na wsi, i było mi z tym dobrze. Nigdy nie
chciałem przeprowadzić się do miasta. Kochałem zapach świeżo
skoszonej trawy, czyste powietrze, piękne lasy i śpiew ptaków.
Lecz kiedy kończyłem siedemnaście lat wszystko się odmieniło,
świat który znałem przestał istnieć, lub jeśli wolicie to ja
przestałem istnieć dla tamtego świata.
Rozpoczęło się od niewinnego, młodzieńczego figla z kolegami.
Chcieliśmy zejść do starej piwnicy która według miejscowych legend
była nawiedzona. Miejsce to było ogrodzone i oznakowane grożącym
niebezpieczeństwem zawalenia się, lecz czym jest dla zdrowych
chłopaków przeskoczenie dwumetrowego płotu, tym bardziej jeśli w
pobliżu rosną drzewa. Więc w pięć minut potem byliśmy już na
zakazanym terenie. Do końca życia będę pamiętać to co odczułem gdy
postawiłem po raz pierwszy stopę na tamtym miejscu. Paniczny
strach. Lęk tak silny, niemal namacalny. Nie wiadomo przed czym.
Czuło się, że to coś jest bardzo stare, wiekowe. Wtedy popełniłem
pierwszy poważny błąd. Zamiast zapytać kolegów czy może jednak nie
zawrócić, chciałem zgrywać twardziela i pierwszy wbiegłem do
piwnicy.
W środku panował nieprzyjemny zaduch. Jakby znajdowało się tam
wielu ludzi. Nikogo jednak nie zastaliśmy. Gdy zeszliśmy już dobre
dziesięć metrów w głąb ziemi, wesołe rozmowy ustały. Każdy z nas
począł zastanawiać się gdzie kończą się korytarze. Nikt jednak nie
znał odpowiedzi.
I wtedy wydarzyło się coś strasznego.
Podłoga zatrzęsła się tak mocno, że wszyscy upadliśmy. Tamtej
chwili nie zapomnę do końca życia. Już zaczynaliśmy dochodzić do
siebie i powoli próbować podnieść gdy sufit zatrząsł się i ze
stropu na głowę najmłodszego z nas spadła cegła. Tamten nie nosił
nawet czapki więc od siły uderzenia stracił przytomność. Szybko
zerwaliśmy się na nogi gonieni strachem. Poczęliśmy ciągnąć
rannego kolegę, gdy nagle druga cegła spadła celnie niczym strzał
snajpera i trafiła prosto w czoło mojemu przyjacielowi. Zostałem
sam, podłoga nadal drżała, sam nie uciągnę ich dwóch – myślałem. I
nagle cały sufit przede mną runą zasypując moich przyjaciół lawiną
cegieł. Akurat wtedy przewróciłem się na ziemię i duża kupa cegieł
posypała mi się na nogi. Poczułem wielki trudny do opisania ból.
Kiedy dzisiaj przypomni mi się tamta scena od razu przechodzą mnie
ciarki. Począłem wrzeszczeć z całej siły, aż straciłem
przytomność.
Później znaleziono mnie i kolegów pod gruzami stropu ich
nieżywych, a mnie tylko w połowie, gdyż moje świadome ciało
kończyło się w pasie, resztę odcięły spadające cegły. Mało
brakowało a wykrwawiłbym się na śmierć, lecz w pobliżu przechodził
akurat leśniczy – były lekarz wojskowy – który słysząc krzyki
szybko pognał do piwniczki i zastał tam mnie na wpół żywego w
kałuży krwi i łzami w oczach.
I tak skończyła się moja radość dziecięcego życia, teraz leże
prawie cały czas w łóżku, nie mogę się podnieść o własnych siłach,
nie mam co robić. Poza czytaniem. Czytam. I to bardzo dużo.
Głównie o zjawiskach paranormalnych. Nie wiem czemu od dziecka
mnie to interesowało, zawsze szukałem ukrytych w lesie chat
druidów, wbrew radom rodziców szyłem laleczki voodoo. Dopiero
teraz zobaczyłem jak strasznie mnie to wciągnęło. Miałem kolejny
problem.
Coraz częściej spałem. Coraz częściej chciałem przebywać w
mroku. Coraz częściej prosiłem mamę by nie odsuwała zasłon.
Chciałem być w mroku, w odzwierciedleniu mojej duszy, która z
każdą paranormalną książką stawała się coraz bardziej ponura.
Niedługo potem popadłem w depresję. Byłem zmuszony jeździć do
psychologa. Wtedy zaczęły się problemy. Doktor kazał abym nie
siedział godzinami w ciemnym pokoju, zabronił mi czytać o magii,
voodoo i innych zjawiskach nadprzyrodzonych. I tak powoli począłem
wychodzić z depresji. Zalecano mi, abym począł patrzeć na naturę i
próbował zrozumieć jej piękno. Ja jednak widziałem wszędzie tylko
różdżki, tajemne stworzenia i magię.
Z czasem nauczyłem czołgać się po łóżku. Przeczołgiwałem się
wtedy do parapetu i ciągnąłem za zasłonę. Kiedy wprawiłem się już
w zasłanianiu okna, rodzice byli zmuszeni odpiąć zasłony i
pozbawić mnie całkowicie możliwości siedzenia w ciemności. Zabrano
mi też wszystkie książki o paranormalnych rzeczach i magii.
Zakazano mi czytać o tym w internecie.
Powoli samemu, unieruchomionemu poczynało mi się robić
niedobrze. Czasem żałowałem nawet, że nie zginąłem razem z moimi
przyjaciółmi. Ale najgorsze miało się dopiero zacząć.
Od jakiegoś czasu śniło mi się dużo snów. Głównie koszmarów.
Stawały się one coraz bardziej realne. Czasem budziłem rodzinę w
środku nocy nieświadomym krzykiem lub płaczem. Coraz więcej
spałem, więc wizyty u psychologa stały się jeszcze częstsze.
Było coraz gorzej i gorzej aż do tego pamiętnego dnia.
Obudziłem się rano i czułem się bardzo źle. Chyba najbardziej
od czasu wypadku. Miałem ochotę krzyczeć na całe gardło. Lecz nie
zdążyłem nic zrobić gdy znów odszedłem do krainy snów.
W śnie znów miałem nogi. Chodziłem po naszym pustym domu, i
nikogo nie mogłem znaleźć. Kiedy wyszedłem na dwór, świeciło
piękne słońce. Szumiały trawy. W sadach dojrzewały owoce. Łaziłem
po całej wsi, jednak nie spotkałem żadnej żywej duszy. I dopiero
wtedy zobaczyłem, że domy wyglądają inaczej. Tak jak te z połowy
XX wieku. Zrozumiałem, że śnię o innym czasie, ale nadal dziwiło
mnie, że nie napotykam żadnych ludzi.
Szedłem tak i szedłem. Aż w końcu znalazłem się przy młodym
lesie. A gdy zagłębiłem się w gęstwinę zastałem tam stary,
drewniany dom. Musiał mieć co najmniej osiemdziesiąt lat, i widać
było, że jest opuszczony. Byłem strasznie przerażony, a jednak coś
ciągnęło mnie do tej rezydencji. Nie mogłem się oprzeć i zajrzałem
do środka przez wybite okno. Wszystkie meble i urządzenia zostały
zostawione tak jakby lokatorzy wyprowadzili się dopiero wczoraj.
Znów poczułem, że coś ciągnie mnie do domu. Przyciągał mnie on
jak magnes. Nie mogłem się oderwać. Wszedłem przez rozpadające się
drzwi. W środku było przyjemnie chłodno. Kiedy stawiałem pierwszy
krok podłoga skrzypnęła głośno. Przeszył mnie strach. Co jeśli
znów ten sen przerodzi się w koszmar. Ale, nic się nie stało.
Zwiedzałem dalej pokój po pokoju. Zaglądałem do szuflad i
skrzyń. Myszkowałem po pułkach i gablotach. Znalazłem wiele
ciekawych antyków. Spodobało mi się tu i przestałem odczuwać
strach chociaż nadal czułem się nieswojo gdy podłoga skrzypiała
pod moimi nogami.
W końcu spałem prawie całą dobę. Budziłem się tylko wtedy
kiedy zaczynałem odczuwać głód, a i na to w końcu przestałem się
budzić gdyż koło starego domu znalazłem niewielki sad ogrodzony
zmurszałym płotkiem, rosły tam (o dziwo w tym klimacie)
pomarańcze, a także jabłka i trochę warzyw. Nawet nie zauważyłem,
że wyśnionym jedzeniem najadam się jak prawdziwym. Byłem jak w
siódmym niebie. Znów mogłem chodzić.
Pewnego dnia postanowiłem pójść do wioski i zobaczyć czy
wrócili ludzie, lecz kompletnie nie pamiętałem w którą stronę
trzeba iść a nie chciałem oddalać się od swojej bazy. Zaniechałem
więc tego pomysłu i już miałem wejść przez drzwi, gdy ostatni
promień zachodzącego słońca raził mnie w oko i odwróciłem głowę.
Kiedy wrócił mi wzrok, ujrzałem na ścieżce przed rezydencją
małą dziewczynkę, o nienaturalnie zielonej skórze. Przez chwilę
przebiegł mnie dreszcz grozy bijący od dziecka, ale pomyślałem, że
przecież malutka dziewczynka nie jest mi w stanie nic zrobić.
Podszedłem do niej a ona spojrzała na mnie wtedy i bez słowa
podeszła bliżej. Odezwała się dopiero po minucie patrzenia na mnie
jak na dziwoląga.
– Wiesz, że nie powinno cię tu być?
– To twój dom? - Zapytałem przestraszony, że za chwilę mogą
zjawić się jej rodzice, którzy mogli się okazać
właścicielami domu wracającymi na przykład z wakacji.
– Nie, on nie należy do nikogo.
– To czemu nie mogę w nim zamieszkać?
– Bo nie jest twój.
– Twój też nie jest! - Powiedziałem głośno, gdyż mała
zaczynała mnie drażnić. Nawet w śnie musiały mnie spotykać
przykrości.
– On jest niczyj.
– Od teraz jest mój! I nic ci do tego, mówiłaś, że nie należy
do nikogo. Więc od teraz należy do mnie!
– Jak chcesz – powiedziała, wyszczerzyła się do mnie w
paskudnym dziecięcym uśmiechu i odbiegła w las.
– Dopiero teraz poczułem grozę tego miejsca. Czułem się nagi,
odsłonięty. Sam na polu bitwy otoczony przez wrogów. Bałem
się spojrzeć za siebie, choćby drgnąć. Niebo zasnuły ciemne
chmury, księżyc był już wysoko, a ja stałem sam na ścieżce
przed domem który jeszcze godzinę temu był moim najlepszym
miejscem w życiu, a teraz stał się moim budzącym grozę
koszmarem. Dlaczego? - pytałem siebie. Wmawiałem sobie, że
to tylko sen i, że mogę się zawsze się obudzić. Spróbowałem
więc.
Nic się nie stało. Przecież zawsze się udawało! Co ja robię
nie tak! Wtem huknęła sowa. Podskoczyłem przerażony nie na żarty.
Strach sparaliżował mój umysł. Szybko wbiegłem do domu i
zatrzasnąłem za sobą drzwi. Jednak nadal czułem patrzące na mnie
zewsząd oczy. Bałem się gdziekolwiek pójść. Wszędzie panował gęsty
mrok. Postanowiłem resztkami wolnej woli doczłapać do kuchni, gdyż
ona była najbliżej i jako jedyna posiadała mocne drzwi które
trudno byłoby przebić. Kiedy tam wszedłem, przypadkowo potrąciłem
miotłę która zrzuciła z wieszaków zapleśniałe fartuchy. O mało nie
dostałem zawału – jeśli w ogóle we śnie jest to możliwe.
Kiedy się uspokoiłem zamknąłem drzwi do kuchni, a także
okiennice w oknie. I wtedy zobaczyłem, że zrzucone fartuchy
ukazały za sobą metalowe drzwiczki, najpewniej prowadzące do
spiżarni. Strasznie bałem się je otworzyć, więc zostawiłem je w
spokoju mówiąc sobie, że użyję ich tylko w ostateczności.
Siadłem przy stole w rogu pomieszczenia. Ochłonąłem nieco.
Ciemność w kuchni wydała się mniej przerażająca niż w innych
częściach domu. Chciałem zjeść jedną z trzech pomarańczy które
rano przyniosłem z sadu. Namacałem ręką talerz i sięgnąłem po
owoc. Lecz zamiast miękkiej skórki, pod palcami poczułem twardą
substancję. Przeciągnąłem po niej palcem. Była lekko chropowata.
Zjechałem w dół. Nie była także równą kulą, trzy czwarte jej
powierzchni stanowiło coś na kształt kuli, jednak pozostała część
była bardziej sześcienna. Namacałem dwa otwory, potem trzeci z
ostrymi, postrzępionymi krawędziami, a na końcu dwa rzędy ostrych
kawałeczków. O mało nie zleciałem z krzesła. Zamiast pomarańczy na
talerzu leżały ludzkie czaszki.
Odczekałem chwilę ale strach nie mijał. Bałem się poruszyć, ba
nawet krzyknąć. Siedziałem i z całej siły chciałem się obudzić.
Zawsze działało teraz nie. Począłem płakać, na przemian
uśmiechając się w bezradności, albo zakrywać twarz dłońmi.
Nagle usłyszałem kroki.
Coś szło po korytarzu. Wstrzymałem oddech. Przerażenie urosło
we mnie do maksymalnego poziomu. Najciszej jak umiałem podszedłem
do małych, metalowych drzwiczek. Kroki były coraz głośniejsze.
Zbliżały się do kuchni.
Otworzyłem drzwiczki. Uderzył mnie odór zgnilizny. Kroki było
słychać tuż pod drzwiami. Bez namysłu zbiegłem na dół. Smród był
coraz dotkliwszy. I wtem zobaczył światło. Biło srebrnymi
promieniami na końcu korytarza. W tej samej chwili ciszę przeszył
okropny śmiech, tak nieludzki, tak złośliwy, a jednocześnie smutny
i rozpaczliwy, że nie wiedziałem czy mam czuć się ocalony czy
uciekać.
Znów kroki.
Nie mogłem wydusić z siebie nic. Bezmyślnie pędziłem w stronę
światła. I wtem strop piwnicy zawalił się. Ogarnął mnie mrok.
Usłyszałem jęk. Podskoczyłem, gdyż rozległ się tuż obok mnie.
Promień przebił się przez dziurkę w gruzach i oświetlił dwie tak
samo potworne rzeczy.
Pierwszą z nich byłem ja wtedy kiedy straciłem nogi. Serce
zabolało mnie gdy zobaczyłem siebie broczącego krwią na zasłanej
brudem podłodze.
Drugą rzeczą jaką zobaczyłem było okropne monstrum. Składało
się ze zdeformowanych ciałek małych dzieci. Patrzyło na mnie
kilkudziesięcioma parami oczu. Wtem fałd mięsa rozszczepił się
ukazując paszczę z której poczęła wysuwać się głowa. Była już tak
blisko mojej twarzy. Poczułem jakby eksplodowała mi głowa.
Osunąłem się na ziemię. Poczułem okropny ból i już nic więcej.
* * *
– Tatusiu?
– Tak? - Powiedział późnym popołudniem doktor Juliusz.
– Przestały mi się już śnić te koszmary w których upominam
starszego chłopca przed strasznym domem. O to właśnie tego
chłopca upominałam. - Córka pokazała na zdjęcie chłopaka
którego zgon stwierdził dzisiaj Juliusz.
– To dobrze... - powiedział zamyślony doktor.
„Golden Press
Kilka dni po zbrodni przyszedł do redakcji człowiek, który
oznajmił, że wszelcy okultyści którzy wejdą do domu nigdy z niego
nie wyjdą i, że szpital może zostać wybudowany w spokoju.
Oczywiście został przepytany, ale nic nie pokazało, aby pozabijał
zbrodniarzy.”
Mariusz Dąb 24 kwietnia 1930 roku
Komentarze