Historia

Dom z kości

rmike 0 6 lat temu 797 odsłon Czas czytania: ~8 minut

Dom z kości

„Golden Press

W 1930 roku, w małej miejscowości Tyszków, okultyści

zamordowali w piwnicy XIX wiecznego budynku grupkę dzieci, nikt

dotąd nie znalazł sprawców. Po pięciu latach dom został wyburzony.

Nikt nie wie gdzie podziewają się teraz elementy zabudowy. Krążą

legendy o tym, że musiały zostać spalone, ponieważ tkwiła w nich

zła moc. Teraz zostaną ponowione prace na miejscu dawnego domu i

zostanie zbudowany tam szpital dziecięcy, imienia zamordowanych

tam dzieci. ”

Mariusz Dąb 24 kwietnia 1930 roku

Urodziłem się na wsi, i było mi z tym dobrze. Nigdy nie

chciałem przeprowadzić się do miasta. Kochałem zapach świeżo

skoszonej trawy, czyste powietrze, piękne lasy i śpiew ptaków.

Lecz kiedy kończyłem siedemnaście lat wszystko się odmieniło,

świat który znałem przestał istnieć, lub jeśli wolicie to ja

przestałem istnieć dla tamtego świata.

Rozpoczęło się od niewinnego, młodzieńczego figla z kolegami.

Chcieliśmy zejść do starej piwnicy która według miejscowych legend

była nawiedzona. Miejsce to było ogrodzone i oznakowane grożącym

niebezpieczeństwem zawalenia się, lecz czym jest dla zdrowych

chłopaków przeskoczenie dwumetrowego płotu, tym bardziej jeśli w

pobliżu rosną drzewa. Więc w pięć minut potem byliśmy już na

zakazanym terenie. Do końca życia będę pamiętać to co odczułem gdy

postawiłem po raz pierwszy stopę na tamtym miejscu. Paniczny

strach. Lęk tak silny, niemal namacalny. Nie wiadomo przed czym.

Czuło się, że to coś jest bardzo stare, wiekowe. Wtedy popełniłem

pierwszy poważny błąd. Zamiast zapytać kolegów czy może jednak nie

zawrócić, chciałem zgrywać twardziela i pierwszy wbiegłem do

piwnicy.

W środku panował nieprzyjemny zaduch. Jakby znajdowało się tam

wielu ludzi. Nikogo jednak nie zastaliśmy. Gdy zeszliśmy już dobre

dziesięć metrów w głąb ziemi, wesołe rozmowy ustały. Każdy z nas

począł zastanawiać się gdzie kończą się korytarze. Nikt jednak nie

znał odpowiedzi.

I wtedy wydarzyło się coś strasznego.

Podłoga zatrzęsła się tak mocno, że wszyscy upadliśmy. Tamtej

chwili nie zapomnę do końca życia. Już zaczynaliśmy dochodzić do

siebie i powoli próbować podnieść gdy sufit zatrząsł się i ze

stropu na głowę najmłodszego z nas spadła cegła. Tamten nie nosił

nawet czapki więc od siły uderzenia stracił przytomność. Szybko

zerwaliśmy się na nogi gonieni strachem. Poczęliśmy ciągnąć

rannego kolegę, gdy nagle druga cegła spadła celnie niczym strzał

snajpera i trafiła prosto w czoło mojemu przyjacielowi. Zostałem

sam, podłoga nadal drżała, sam nie uciągnę ich dwóch – myślałem. I

nagle cały sufit przede mną runą zasypując moich przyjaciół lawiną

cegieł. Akurat wtedy przewróciłem się na ziemię i duża kupa cegieł

posypała mi się na nogi. Poczułem wielki trudny do opisania ból.

Kiedy dzisiaj przypomni mi się tamta scena od razu przechodzą mnie

ciarki. Począłem wrzeszczeć z całej siły, aż straciłem

przytomność.

Później znaleziono mnie i kolegów pod gruzami stropu ich

nieżywych, a mnie tylko w połowie, gdyż moje świadome ciało

kończyło się w pasie, resztę odcięły spadające cegły. Mało

brakowało a wykrwawiłbym się na śmierć, lecz w pobliżu przechodził

akurat leśniczy – były lekarz wojskowy – który słysząc krzyki

szybko pognał do piwniczki i zastał tam mnie na wpół żywego w

kałuży krwi i łzami w oczach.

I tak skończyła się moja radość dziecięcego życia, teraz leże

prawie cały czas w łóżku, nie mogę się podnieść o własnych siłach,

nie mam co robić. Poza czytaniem. Czytam. I to bardzo dużo.

Głównie o zjawiskach paranormalnych. Nie wiem czemu od dziecka

mnie to interesowało, zawsze szukałem ukrytych w lesie chat

druidów, wbrew radom rodziców szyłem laleczki voodoo. Dopiero

teraz zobaczyłem jak strasznie mnie to wciągnęło. Miałem kolejny

problem.

Coraz częściej spałem. Coraz częściej chciałem przebywać w

mroku. Coraz częściej prosiłem mamę by nie odsuwała zasłon.

Chciałem być w mroku, w odzwierciedleniu mojej duszy, która z

każdą paranormalną książką stawała się coraz bardziej ponura.

Niedługo potem popadłem w depresję. Byłem zmuszony jeździć do

psychologa. Wtedy zaczęły się problemy. Doktor kazał abym nie

siedział godzinami w ciemnym pokoju, zabronił mi czytać o magii,

voodoo i innych zjawiskach nadprzyrodzonych. I tak powoli począłem

wychodzić z depresji. Zalecano mi, abym począł patrzeć na naturę i

próbował zrozumieć jej piękno. Ja jednak widziałem wszędzie tylko

różdżki, tajemne stworzenia i magię.

Z czasem nauczyłem czołgać się po łóżku. Przeczołgiwałem się

wtedy do parapetu i ciągnąłem za zasłonę. Kiedy wprawiłem się już

w zasłanianiu okna, rodzice byli zmuszeni odpiąć zasłony i

pozbawić mnie całkowicie możliwości siedzenia w ciemności. Zabrano

mi też wszystkie książki o paranormalnych rzeczach i magii.

Zakazano mi czytać o tym w internecie.

Powoli samemu, unieruchomionemu poczynało mi się robić

niedobrze. Czasem żałowałem nawet, że nie zginąłem razem z moimi

przyjaciółmi. Ale najgorsze miało się dopiero zacząć.

Od jakiegoś czasu śniło mi się dużo snów. Głównie koszmarów.

Stawały się one coraz bardziej realne. Czasem budziłem rodzinę w

środku nocy nieświadomym krzykiem lub płaczem. Coraz więcej

spałem, więc wizyty u psychologa stały się jeszcze częstsze.

Było coraz gorzej i gorzej aż do tego pamiętnego dnia.

Obudziłem się rano i czułem się bardzo źle. Chyba najbardziej

od czasu wypadku. Miałem ochotę krzyczeć na całe gardło. Lecz nie

zdążyłem nic zrobić gdy znów odszedłem do krainy snów.

W śnie znów miałem nogi. Chodziłem po naszym pustym domu, i

nikogo nie mogłem znaleźć. Kiedy wyszedłem na dwór, świeciło

piękne słońce. Szumiały trawy. W sadach dojrzewały owoce. Łaziłem

po całej wsi, jednak nie spotkałem żadnej żywej duszy. I dopiero

wtedy zobaczyłem, że domy wyglądają inaczej. Tak jak te z połowy

XX wieku. Zrozumiałem, że śnię o innym czasie, ale nadal dziwiło

mnie, że nie napotykam żadnych ludzi.

Szedłem tak i szedłem. Aż w końcu znalazłem się przy młodym

lesie. A gdy zagłębiłem się w gęstwinę zastałem tam stary,

drewniany dom. Musiał mieć co najmniej osiemdziesiąt lat, i widać

było, że jest opuszczony. Byłem strasznie przerażony, a jednak coś

ciągnęło mnie do tej rezydencji. Nie mogłem się oprzeć i zajrzałem

do środka przez wybite okno. Wszystkie meble i urządzenia zostały

zostawione tak jakby lokatorzy wyprowadzili się dopiero wczoraj.

Znów poczułem, że coś ciągnie mnie do domu. Przyciągał mnie on

jak magnes. Nie mogłem się oderwać. Wszedłem przez rozpadające się

drzwi. W środku było przyjemnie chłodno. Kiedy stawiałem pierwszy

krok podłoga skrzypnęła głośno. Przeszył mnie strach. Co jeśli

znów ten sen przerodzi się w koszmar. Ale, nic się nie stało.

Zwiedzałem dalej pokój po pokoju. Zaglądałem do szuflad i

skrzyń. Myszkowałem po pułkach i gablotach. Znalazłem wiele

ciekawych antyków. Spodobało mi się tu i przestałem odczuwać

strach chociaż nadal czułem się nieswojo gdy podłoga skrzypiała

pod moimi nogami.

W końcu spałem prawie całą dobę. Budziłem się tylko wtedy

kiedy zaczynałem odczuwać głód, a i na to w końcu przestałem się

budzić gdyż koło starego domu znalazłem niewielki sad ogrodzony

zmurszałym płotkiem, rosły tam (o dziwo w tym klimacie)

pomarańcze, a także jabłka i trochę warzyw. Nawet nie zauważyłem,

że wyśnionym jedzeniem najadam się jak prawdziwym. Byłem jak w

siódmym niebie. Znów mogłem chodzić.

Pewnego dnia postanowiłem pójść do wioski i zobaczyć czy

wrócili ludzie, lecz kompletnie nie pamiętałem w którą stronę

trzeba iść a nie chciałem oddalać się od swojej bazy. Zaniechałem

więc tego pomysłu i już miałem wejść przez drzwi, gdy ostatni

promień zachodzącego słońca raził mnie w oko i odwróciłem głowę.

Kiedy wrócił mi wzrok, ujrzałem na ścieżce przed rezydencją

małą dziewczynkę, o nienaturalnie zielonej skórze. Przez chwilę

przebiegł mnie dreszcz grozy bijący od dziecka, ale pomyślałem, że

przecież malutka dziewczynka nie jest mi w stanie nic zrobić.

Podszedłem do niej a ona spojrzała na mnie wtedy i bez słowa

podeszła bliżej. Odezwała się dopiero po minucie patrzenia na mnie

jak na dziwoląga.

– Wiesz, że nie powinno cię tu być?

– To twój dom? - Zapytałem przestraszony, że za chwilę mogą

zjawić się jej rodzice, którzy mogli się okazać

właścicielami domu wracającymi na przykład z wakacji.

– Nie, on nie należy do nikogo.

– To czemu nie mogę w nim zamieszkać?

– Bo nie jest twój.

– Twój też nie jest! - Powiedziałem głośno, gdyż mała

zaczynała mnie drażnić. Nawet w śnie musiały mnie spotykać

przykrości.

– On jest niczyj.

– Od teraz jest mój! I nic ci do tego, mówiłaś, że nie należy

do nikogo. Więc od teraz należy do mnie!

– Jak chcesz – powiedziała, wyszczerzyła się do mnie w

paskudnym dziecięcym uśmiechu i odbiegła w las.

– Dopiero teraz poczułem grozę tego miejsca. Czułem się nagi,

odsłonięty. Sam na polu bitwy otoczony przez wrogów. Bałem

się spojrzeć za siebie, choćby drgnąć. Niebo zasnuły ciemne

chmury, księżyc był już wysoko, a ja stałem sam na ścieżce

przed domem który jeszcze godzinę temu był moim najlepszym

miejscem w życiu, a teraz stał się moim budzącym grozę

koszmarem. Dlaczego? - pytałem siebie. Wmawiałem sobie, że

to tylko sen i, że mogę się zawsze się obudzić. Spróbowałem

więc.

Nic się nie stało. Przecież zawsze się udawało! Co ja robię

nie tak! Wtem huknęła sowa. Podskoczyłem przerażony nie na żarty.

Strach sparaliżował mój umysł. Szybko wbiegłem do domu i

zatrzasnąłem za sobą drzwi. Jednak nadal czułem patrzące na mnie

zewsząd oczy. Bałem się gdziekolwiek pójść. Wszędzie panował gęsty

mrok. Postanowiłem resztkami wolnej woli doczłapać do kuchni, gdyż

ona była najbliżej i jako jedyna posiadała mocne drzwi które

trudno byłoby przebić. Kiedy tam wszedłem, przypadkowo potrąciłem

miotłę która zrzuciła z wieszaków zapleśniałe fartuchy. O mało nie

dostałem zawału – jeśli w ogóle we śnie jest to możliwe.

Kiedy się uspokoiłem zamknąłem drzwi do kuchni, a także

okiennice w oknie. I wtedy zobaczyłem, że zrzucone fartuchy

ukazały za sobą metalowe drzwiczki, najpewniej prowadzące do

spiżarni. Strasznie bałem się je otworzyć, więc zostawiłem je w

spokoju mówiąc sobie, że użyję ich tylko w ostateczności.

Siadłem przy stole w rogu pomieszczenia. Ochłonąłem nieco.

Ciemność w kuchni wydała się mniej przerażająca niż w innych

częściach domu. Chciałem zjeść jedną z trzech pomarańczy które

rano przyniosłem z sadu. Namacałem ręką talerz i sięgnąłem po

owoc. Lecz zamiast miękkiej skórki, pod palcami poczułem twardą

substancję. Przeciągnąłem po niej palcem. Była lekko chropowata.

Zjechałem w dół. Nie była także równą kulą, trzy czwarte jej

powierzchni stanowiło coś na kształt kuli, jednak pozostała część

była bardziej sześcienna. Namacałem dwa otwory, potem trzeci z

ostrymi, postrzępionymi krawędziami, a na końcu dwa rzędy ostrych

kawałeczków. O mało nie zleciałem z krzesła. Zamiast pomarańczy na

talerzu leżały ludzkie czaszki.

Odczekałem chwilę ale strach nie mijał. Bałem się poruszyć, ba

nawet krzyknąć. Siedziałem i z całej siły chciałem się obudzić.

Zawsze działało teraz nie. Począłem płakać, na przemian

uśmiechając się w bezradności, albo zakrywać twarz dłońmi.

Nagle usłyszałem kroki.

Coś szło po korytarzu. Wstrzymałem oddech. Przerażenie urosło

we mnie do maksymalnego poziomu. Najciszej jak umiałem podszedłem

do małych, metalowych drzwiczek. Kroki były coraz głośniejsze.

Zbliżały się do kuchni.

Otworzyłem drzwiczki. Uderzył mnie odór zgnilizny. Kroki było

słychać tuż pod drzwiami. Bez namysłu zbiegłem na dół. Smród był

coraz dotkliwszy. I wtem zobaczył światło. Biło srebrnymi

promieniami na końcu korytarza. W tej samej chwili ciszę przeszył

okropny śmiech, tak nieludzki, tak złośliwy, a jednocześnie smutny

i rozpaczliwy, że nie wiedziałem czy mam czuć się ocalony czy

uciekać.

Znów kroki.

Nie mogłem wydusić z siebie nic. Bezmyślnie pędziłem w stronę

światła. I wtem strop piwnicy zawalił się. Ogarnął mnie mrok.

Usłyszałem jęk. Podskoczyłem, gdyż rozległ się tuż obok mnie.

Promień przebił się przez dziurkę w gruzach i oświetlił dwie tak

samo potworne rzeczy.

Pierwszą z nich byłem ja wtedy kiedy straciłem nogi. Serce

zabolało mnie gdy zobaczyłem siebie broczącego krwią na zasłanej

brudem podłodze.

Drugą rzeczą jaką zobaczyłem było okropne monstrum. Składało

się ze zdeformowanych ciałek małych dzieci. Patrzyło na mnie

kilkudziesięcioma parami oczu. Wtem fałd mięsa rozszczepił się

ukazując paszczę z której poczęła wysuwać się głowa. Była już tak

blisko mojej twarzy. Poczułem jakby eksplodowała mi głowa.

Osunąłem się na ziemię. Poczułem okropny ból i już nic więcej.

* * *

– Tatusiu?

– Tak? - Powiedział późnym popołudniem doktor Juliusz.

– Przestały mi się już śnić te koszmary w których upominam

starszego chłopca przed strasznym domem. O to właśnie tego

chłopca upominałam. - Córka pokazała na zdjęcie chłopaka

którego zgon stwierdził dzisiaj Juliusz.

– To dobrze... - powiedział zamyślony doktor.

„Golden Press

Kilka dni po zbrodni przyszedł do redakcji człowiek, który

oznajmił, że wszelcy okultyści którzy wejdą do domu nigdy z niego

nie wyjdą i, że szpital może zostać wybudowany w spokoju.

Oczywiście został przepytany, ale nic nie pokazało, aby pozabijał

zbrodniarzy.”

Mariusz Dąb 24 kwietnia 1930 roku

Oznacz jako: przeczytane ulubione chcę przeczytać

Komentarze

Zaloguj się, aby dodać komentarz.

Inne od tego autora

Archiwum

Najnowsze i warte uwagi

Artykuły i recenzje