Historia
Sylwester 2000
Świat tonął w bieli i niskiej temperaturze, która zaległa się również w moich myślach. Jesień i zima zawsze oddziaływały na mnie bardzo negatywnie – zwłaszcza po osiągnięciu dorosłości. Był to kolejny odważnik, który życie przytwierdziło do zajmowanego przeze mnie ciała, jakby chciało dać jasno do zrozumienia, że wraz z dorośnięciem skończył się lekki bieg przez życzenie; że następne lata coraz bardziej będą łamać mój kark, a coś ukryte za niewidzialną kurtyną szeptać: „To już koniec. Poddaj się. Jesteś nic nie wartą kupą gówna – stojącym na dwóch nogach dowodem, że nawet natura popełnia błędy”. Nie wiem, skąd brał się ten głos. Ciężko również odnaleźć przyczynę pochodzenia owych metaforycznych odważników, jednak coś przychodzi mi do głowy. Do tej pory nie wiem, czy był to tylko sen, ponieważ wydaje się nim większa szczęść dzieciństwa. Poza tym wolę wierzyć, iż paskudne samopoczucie to zwykła depresja, wynikająca z wadliwej pracy mózgu, niż efekt spotkania z pewnym dzieckiem... Nie mógłbym żyć ze świadomością, iż rzeczywistość wypełniają tak potworne istoty, w oczach których ludzie przypominają zaledwie kiepski żart stwórcy.
*
Nie wiem dlaczego, lecz całe moje dzieciństwo wypełnia słońce. Może kiedyś przez okrągły rok panowało lato? Może podwórko, które widzę skąpane w słońcu, sad wypełniony uginającymi się od owoców drzewami i uśmiechnięte twarze rodziny, która dawno leży na cmentarzu w Samotni, wypełniały każdą cząstkę dawno minionych lat? Jeżeli tak faktycznie było, wiem już, dlaczego serce miałem pełne radości, a głowę otwartą na nowe doznania.
Nie przeszkadzały obdarte kolana, czy upadek z drzewa kończący się rozoranym policzkiem. Entuzjazmu przelewającego się w zbiorniku z esencją życia nie potrafiła zatruć żadna przeciwność losu, czy myśl wrednego umysłu. Ptaki szybujące po błękitnym niebie, psy pieprzące się na poboczu drogi, krowy skubiące trawę i wypełnione kwiatami łąki zdawały się przededniem raju – zapowiedzią jeszcze cudowniejszego życia w przyszłości. Często wtedy zastanawiałem się, co porabia moja druga połowa; dziewczyna, którą kiedyś poślubię, by być tak szczęśliwy jak rodzice. Z grzywką przyklejoną do czoła i głową otwartą na wszystkie płynące z kosmosu transmisje, niemal widziałem jej sylwetkę ubraną w białą sukienkę z biegnącym poziomo czerwonym paskiem. Nigdy nie stała niczym słup, w tych moich snach na jawie, lecz dynamiką przypominała wiatr. Biegła przez swoje dzieciństwo, swoje podwórko, między swoją rodziną i może też o mnie myślała. Dotykaliśmy się umysłami, nie wiedząc, jak cudowna czeka nas przyszłość.
Tak myślałem wtedy i nie mogę nikogo za to winić. Dzieciństwo jest piękne i naiwne. Odnoszę wrażenie, że uzbraja w człowieka w wystarczającą ilość pozytywnych emocji, by później mógł brnąć przez zamieć dorosłości. Gdzie członkowie rodziny umierają, tak samo jak zwierzęta, pełen życia sad zamienia się cmentarzysko, a dzień zastępuję noc i wieczna zmarzlina.
*
Pisząc tę notatkę, siedzę w pokoju, paląc papierosa i przyglądając się płatkom śniegu, zataczającym koła w locie ku ziemi. Ich piękną strukturę podkreśla blask latarni, tańczący na zamarzniętych kroplach wody. Może z powodu tego widoku, mózg zawędrował na strych domu wypełnionego wspomnieniami, otworzył pokryty kurzem kufer i sięgnął po najmroczniejszy wieczór mojego życia. Do tej pory nie przejmowałem się nim za bardzo, ponieważ z łatwością wmówiłem sobie, iż to tylko czkawka nadwyrężonej wyobraźni.
Wychodząc owego wieczoru z domu, nie podejrzewałem, że stwory, które wraz z ojcem oglądaliśmy na video, mogą przybrać tak rzeczywiste kształty. Był sylwester i kończyło się tysiąclecie. Kilka dni wcześniej popełnił samobójstwo Tomasz Beksiński, a ja miałem urodziny, na które dostałem model czerwonego Vipera. Cholernie mnie cieszył nowy nabytek (tak, gdy człowiek jest dzieckiem, nie potrzeba mu wiele do szczęścia) i chciałem pokazać go mieszkającemu trzy kilometry dalej koledze. Miałem dwanaście lat, nigdy wcześniej nie szwendałem się po nocy bez opieki, jednak rodzice zniknęli dwie godziny wcześniej w samochodzie znajomych, wybierając się na wielki bal, więc postanowiłem spróbować szczęścia.
-Dziadku? - zapytałem, wchodząc do kuchni. - Jesteś tutaj?
- W pokoju, Marcinie.
Skręciłem w lewo i przeskoczyłem próg. Dziadek siedział przy stole, na którym stała flaszka wódki, za kompana mając mdłe światło padające z nocnej lampki.
- Jak ci się podoba koniec tysiąclecia?
- Chyba... chyba w porządku. Póki co przynajmniej.
Dziadek przyłożył kieliszek do ust i gwałtownie przechylił głowę. Kropla przezroczystego płynu spłynęła kącikiem ust, a następnie wylądowała na kołnierzu białej koszuli. Tego dnia jej rękawy wyjątkowo były podwinięte. Słyszałem od matki, iż dziadek wstydzi się tatuaży, które miały związek z jakimiś przykrymi wydarzeniami z przeszłości. Przez dłuższą chwilę przyglądałem się dziwnym stworzeniom, pokrywającym jego ręce. Pokryte łuską, oślizgłe monstra wijące się wśród macek i nietoperzych skrzydeł.
- Dziadku, co przestawiają rysunki na twoich rękach?
Mętny wzrok umieszczony w pomarszczonej twarzy przesunął się z wolna najpierw na mnie, a następnie w dół – na ręce. Nawet jako dziecko potrafiłem wyczuć rosnące w pomieszczeniu napięcie.
- To wielcy przedwieczni, synu.
- Wielcy... co?
- Może kiedyś ci o nich opowiem, jednak teraz... - Dziadek zawahał się, a następnie uśmiechnął bez odrobiny wesołości. - Teraz nie miejsce i czas na takie wspomnienia.
- Ale dlaczego? To bardzo ładne rysunki!
- Jak będziesz starszy, zapytaj o nie znowu, a może wtedy... wtedy ci odpowiem.
Nie drążyłem tematu, ponieważ przyszedłem w zupełnie innej sprawie. Lubiłem słuchać historii z przeszłości, jednak miałem na to każdy inny dzień, a tymczasem czekał na mnie kolega, któremu strasznie chciałem pochwalić się nowym modelem.
- Chciałem iść do Radka – rzekłem i szybko dodałem: - Ale tylko na chwilę, żeby pokazać mu Vipera.
- Chodzi o to czerwone paskudztwo z kołami?
Nie wiedziałem, dlaczego dziadek nazwał tak najpiękniejszy samochód na świecie, jednak mało mnie to obchodziło, dlatego tylko skinąłem głową i przygryzłem wnętrze ust z nerwów.
- Jest późno. Za półtorej godziny wchodzimy w ostatnie tysiąclecie.
- W ostanie?
Dziadek nalał sobie wódki i wypił kolejny kieliszek. Następnie przejechał dłonią po tatuażach. Jego place były długie i grube – domyślałem się, że to od lat spędzonych na kutrze rybackim.
- Chciałem powiedzieć, że za półtorej godziny wchodzimy w nowe tysiąclecie, które chciałbym spędzić razem ze swoim wnuczkiem. Chyba nie chcesz dziadkowi sprawić przykrości?
- Oczywiście, że nie! - wybuchłem, kręcą głową jak szalony. - Jednak umówiłem się z kolegą i bardzo mi zależy, żeby pokazać mu dzisiaj Vipera!
Kolejny kieliszek wódki i palce przejeżdżające po dziwnych tatuażach. Wzrok dziadka odbijający blask światła i ciężka atmosfera panująca w pokoju. Niesamowite jak otwarte i zarazem ślepe na pewne aspekty życia potrafią być dzieci.
- Możesz iść – stwierdził po ciągnących się w nieskończoność pięciu minutach. - Jednak masz tutaj być najpóźniej za dwadzieścia dwunasta. Znasz się na zegarku?
- Dziadku, jestem już prawie dorosły!
- Oczywiście, że tak. Zapomniałem. Więc widzę cię tutaj dokładnie za sześćdziesiąt pięć minut.
- Okey! - Obróciłem się na pięcie i już miałem wybiec, gdy usłyszałem jeszcze:
- Uważaj na siebie i wracaj prosto do domu! Pamiętaj, że dzisiejsza noc jest niezwykła!
- To noc ostatniego tysiąclecia?
- Mhm. - Kolejny uśmiech. Tatuaże na rękach dziadka poruszyły się nieznacznie. Pamiętam dokładnie ten dziwny skurcz mięśni. - Nowe tysiąclecie.
Chwilę później założyłem bluzę, kurtkę i zbiegłem po schodach. W tamtym czasie w Samotni nie było zbyt wielu latarni, więc gdy tylko dotarłem do drogi, zalała mnie czerń.
*
Nie pamiętam, w jakich kierunkach wystrzeliły moje myśli, gdy pokonywałem kolejne metry przez spękany i dziurawy asfalt. Gdzieś w pamięci został jedynie ogromny strach, jaki potęgowała wychowana na oglądanych wraz z ojcem horrorach wyobraźnia i pamięć puszczająca w kółko głos kolegi, znanego z opowiadania strasznych historii. Mimo lat jedną wciąż pamiętam dość dobrze. Pochodziła z jakiejś katolickiej książki dotyczącej końca świata, która teraz bardziej przypomina mi wizję Charlesa Mansona po przyjęciu Peyotlu.
Mimo, iż usłyszałem ją w środku dnia, drżałem ze strachu i ów kolega musiał mnie odprowadzić do domu. Tak pewnie czuli się ludzie w ciemnych wiekach, gdy ksiądz obwieszczał im boską karę za grzechy...
Ludzie zamknięci w domach...
Zmarli kroczący ulicami...
Anioły Walczące z demonami...
Wielki krzyż na niebie, z której bije boskie światło...
Sąd ostateczny, przed którym wszystkich grzeszników czeka śmierć w męczarniach...
Nigdy nie lubiłem chodzić do kościoła, jednak po usłyszeniu tej jakże optymistycznej wersji, kilka niedziel spędziłem w pierwszej ławce, zapatrzony w wykrzywioną w męce twarz Chrystusa. Kościół zawsze manipulował strachem i wykorzystywał go przeciw ludziom. Mnie udało im się nabrać, jednak nie trwało to zbyt długo.
Niestety, mimo iż minęło kilka lat od zasłyszanej opowieści; mimo iż kompletnie o niej zapomniałem, to nagle teraz stanęła mi przed oczami i zaczęła szarpać za klatkę piersiową szponami utkanymi z paniki. Koniec tysiąclecia, komputery pójdą w cholerę, a do tego na niebie może pojawić się krzyż i szlag trafi wszystko, co znam; wraz ze słonecznymi dniami, rodzicami, dziadkiem i czerwonym Viperem...
Miałem ochotę zacząć biec, jednak wtedy na pewno nie przestałbym aż do domu kolegi, nie wspominając o samotnym powrocie. Już widziałem, jak dziadek idzie pomnie, wyrzucając z ust przekleństwa, ponieważ wnuczek przerwał mu sylwestrowe posiedzenie z wódeczką. Nie mogłem i nie chciałem w jego oczach wyjść na tchórza. Zwłaszcza, iż sam podkreśliłem, że jestem dorosły!
Większość wątpliwości rozproszyło dopiero - znajdujące się kilometr dalej - światło latarni. Podejrzewam, że jeszcze wtedy nie miało pomarańczowego koloru, jaki jest znany obecnie w całej Polsce, lecz blady – przypominający księżycowy – blask. Zawsze zastanawiało mnie, dlaczego ludzie tak reagują na jasność. W jakimś filmie jeden z bohaterów zapytany o to, odparł, iż najprawdopodobniej odziedziczyliśmy ów odruch po przodkach, którzy ogniem ratowali się przed drapieżnikami i ogrzewali zmarznięte kończyny. I teraz, gdy przypominam sobie ogarniającą moje dziecięce ciało ulgę, jestem wstanie w to uwierzyć z całą stanowczością.
Każdy krok przybliżał mnie do cyklopiego oka, z której płynęła nadzieja, że w ciemności nie czają się stwory z amerykańskich filmów, ani pochodzący z podobnych produkcji mordercy. Za kompana miałem poruszający źdźbłami traw i gałęziami klonu wiatr, jak również zgrzyt kamieni pod podeszwami butów. W obu rękach trzymałem Vipera, przyciskając go do piersi niczym matka dziecko. Spocone palce ślizgały się po lakierze, a ciemność czekała. Nie wiedziałem na co, póki w świetlisty krąg na drodze nie weszło dziecko. Miało najwyżej pięć lat.
Przystanąłem i przyjrzałem się mu uważnie, jednak nie dostrzegłem nic nadzwyczajnego... może prócz tego, iż nie miało na sobie nawet koszulki, a tylko podarte spodnie i trampki. Chuda klatka piersiowa wyglądała surrealistycznie i gdy teraz o tym myślę, przypominają mi się dzieci z obozów zagłady. Nieznajomy chłopiec stojący na mojej drodze, wyglądał łudząco podobnie do ofiar nazistów.
Łudziłem się nawet przez chwilę, że to kolega po mnie wyszedł, lub nawet jego kuzyn, ponieważ wspominał, iż spędzą razem sylwestra. Zacząłem biec i zwolniłem dopiero w kilka metrów przed dzieciakiem. Światło sięgnęło mojej twarzy i wtedy zdałem sobie sprawę, iż przede mną stoi zupełnie obcy człowiek. Nie czułem strachu, nie rozpętała się nagle burza, ani nie pojawiła mgła, lecz moje jaja skurczyły się do wielkości migdałów i niemal schowały do tyłka.
Oczy dziecka były czarne. Może lepszym określeniem byłoby – puste. Jakby ciemność wtłoczyła mu się do głowy przez uszy, a po wypełnieniu każdej szczeliny wewnątrz czaszki, zaczęła ściekać po policzkach; kapała na asfalt. Nie miałem pojęcia, czy powinienem coś powiedzieć, więc palnąłem pierwszą myśl, która wpadła mi do dwunastoletniego łba:
- Nie jest ci zimno?
- Co trzymasz w rękach?
Zacisnąłem palce mocniej na moim prezencie urodzinowym.
- Niegrzecznie jest odpowiadać pytaniem na pytanie. To Viper, taki samochód.
- Co to jest samochód?
- Nie strój sobie żartów! Idę do Radka. Mieszka niedaleko stąd, pewnie go znasz.
- Nie wiem, jak się tu znalazłem.
Z jego oczu polało się jeszcze więcej czarnej, kleistej substancji przypominającej smołę. Bałem się tego dziwnego dzieciaka, jednak byłem od niego dużo wyższy i starszy. Pewnie dlatego podjąłem pochopną decyzję i rzekłem:
- Zdejmę i podam ci kurtkę. Nie mogę patrzeć, jak marzniesz.
- Czy to możliwe, żebym po tych wszystkich latach wrócił do domu?
Poszedłem do niego i zarzuciłem kurtkę na kościste plecy chłopca. Następnie poklepałem go po plecach i już pewniejszym głosem podjąłem:
- Nie wiem, gdzie byłeś, jednak z tą kurtką nie zginiesz. Teraz pozwól się odprowadzić do domu. Pewnie dostaniesz porządne lanie, ale lepsze to, niż zapalenie płuc!
Nie wiem dlaczego, ale dzieciak zaczął płakać. Jego szloch odbił się od ciemności.
- Znowu jestem w domu... to niemożliwe...
Nie wiem dokładnie, co stało się później. Ciężko opisać sytuację, przypominającą sen na jawie. Nikomu nigdy o tym nie opowiedziałem. Nie rozmawiałem z dziadkiem na ten temat... może przez to, iż zmarł kilka tygodni po sylwestrze.
Zaraz po tym, jak szloch chłopca poszybował w mroźne powietrze, coś poruszyło się w ciemności. Odgłos ten przypominał spadającą z urwiska ciężarówkę, bądź warkot stworzenia zamieszkującego czeluście Rowu Mariańskiego. Gdy zadarłem głowę, zobaczyłem oczy. Były ogromne i niemal sięgały gwiazd. Szaleństwo wraz z najbardziej wynaturzonymi myślami wlewało się przez nie do mojej głowy. Czułem, że jeszcze chwila i zatracę się zupełnie. Z oczu pociekły mi łzy... część z nich przypominała kolorem atrament.
- Musisz uciekać! - krzyknął nieznajomy dzieciak. - Jeżeli tu zostaniesz, wpadniesz do świata, o jakim ci się nie śniło. Tam każda sekunda to wieczność!
Po tych słowach zrzucił kurtkę i pchnął mnie. Upadłem na asfalt, a wraz ze mną uderzył o niego Viper. Widziałem, jak powstają na karoserii maleńkie odpryski. Przez chwilę zdążyłem się na niego porządnie wściec, zaś chwilę później pędziłem przez ciemność, czując pieczenie w gardle i klatce piersiowej. Łzy wciąż zalewały mi oczy, a gdy obejrzałem się za siebie, spostrzegłem nad latarnią fragment twarzy. Był to jej tak mały wycinek, iż nie potrafię ogarnąć rozumiem, jak wielka musiała być istota ją posiadająca. Wielkie macki, z których śluz chlusnął na asfalt niczym deszcz, oplotły postać o czarnych oczach i wciągnęły ją w mrok, i gwizdy na niebie. Tymczasem ja wciąż przebierałem nogami, od czasu do czasu widząc kątem oka jakiś ruch w ciemności i słysząc towarzyszące mu wilgotne dźwięki.
*
Chciałem wrócić do domu i wszystko opowiedzieć dziadkowi. Wiedziałem, że on jest jedyną osobą, która mi uwierzy, jednak nie zdążyłem, ponieważ uderzyłem w ścianę i padłem na asfalt.
A przynajmniej tak sądziłem w pierwszej chwili. Nabrałem w płuca powietrza, by krzyknąć. Wyobraźnia podpowiadała mi, że wijące się w ciemnościach stworzenia, zaraz zaatakują... wtedy usłyszałem głos:
- Marcin! Dzięki Bogu!
To był dziadek. Pomógł mi wstać z ziemi, a następnie szepnął do ucha:
- Stare tysiąclecie powoli umiera, a przybywają... przybywa nowe, ostatnie. Musisz być cicho!
Z tymi słowami ruszyliśmy do domu. Trzęsłem się jak pies u weterynarza, siąkałem nosem i ocierałem łzy, podczas gdy dziadek doprowadził nas bezpiecznie do domu i zamknąwszy dokładnie drzwi, zaczął mnie oglądać jak konia przed zakupem.
- Wygląda na to, że jesteś cały. Masz cholerne szczęście, młodzieńcze... i głupiego dziadka. Nie powinienem cię puszczać, jednak nie podejrzewałem, że... - Mój zbawca zawiesił głos i nie podjął go więcej tamtego wieczoru. Czułem wódkę w jego oddechu i cholernie dużo wątpliwości, jednak lata nie przyniosły odpowiedzi. A gdy byłem już wystarczająco dorosły, by otwarcie ich zażądać, dziadek dawno spoczywał w grobie, wraz ze swymi dziwnymi tatuażami i głową pełną wspomnień z morskich przygód.
Mijały lata, a ja uznałem całą historię za sen na jawie, bądź efekt uboczny po obejrzeniu dziesiątek horrorów w tak młodym wieku. W tym wszystkim utwierdzał mnie dziadek, który nie odezwał się słowem na temat wydarzeń sylwestrowych. Tymczasem mijały lata. Ożeniłem się i dorobiłem dzieci. Siedzę teraz w jego dawnym gabinecie i piszę tę notatkę, by rozwiać ostatnie wątpliwości i ruszyć na dół – do piwnicy, gdzie te wszystkie lata czekały na mnie notatniki starego rybaka. Mam nadzieję naleźć w nich odpowiedź na to, kim były owe przedziwne stworzenia; kim był chłopiec płaczący pustką i skąd wzięły się tatuaże na rękach dziadka... czasem odnoszę wrażenie, że całe moje życie sprowadza się do tej właśnie chwili, więc chyba nie powinienem dłużej zwlekać, prawda?
Koniec
Komentarze