Historia
Niebieski Namiot
Opuścił nogi na podłogę, wciągnął slipki na tyłek i podszedł do okna. Słońce jakąś godzinę temu wychynęło zza horyzontu, jednak nie zdołało rozgonić porannych mgieł. Ukryte w zagłębieniach terenu, przypominając kroczące po ziemi obłoki, pokrywały większą część krajobrazu. Dla człowieka z miasta byłoby to widok na tyle niesamowity, iż spokojnie można przewidzieć jego zachowanie. Najpierw szeroko otwarte usta, a później gorączkowe poszukiwania komórki, by uchwycić ten niesamowity dar, sprezentowany od matki natury i pochwalić się nim po powrocie z wakacji.
Dla człowieka takiego jak Fryderyk, który urodził się w Samotni, całe życie spędził w Samotni (prócz kilku wyjazdów, z których najdłuższy trwał szesnaście tygodni) i zapewne umrze w Samotni, taki widok stanowił codzienność. Był do niego przyzwyczajony jak do własnych jaj, które nieprzerwanie od sześćdziesięciu lat podskakiwały między jego nogami.
Jednak poranek – prócz oczywistego piękna – miał w sobie pierwiastek wyjątkowości. Może owa tajemna moc siedziała tylko w głowie Fryderyka i zakrzywiała rzeczywistość tak, by sprawiać złudzenie czegoś niesamowitego. Staruszek przypuszczał jednak, iż bardziej chodzi o wczorajszy pogrzeb i pierwszy dzień po śmierci Kazika.
Kazik zapewne widział dziesiątki, a może nawet setki podobnych wschodów słońca – pomyślał Fryderyk - jednak nie miał okazji podziwiać akurat tego, ponieważ jakaś siła, z braku lepszego określenia nazwijmy ją Bogiem, zaraz po narodzinach Kazika zrobiła na jego czole niewidzialną pieczątkę z datą ważności. Każdy taką ma, jednak nie zastanawia się nad tym zbyt często, ponieważ po pierwsze – nie ma wpływu na własną śmierć, a po drugie – są o wiele ciekawsze rzeczy do roboty, niż wyobrażanie tykającego zegara, którego limit oznacza zatrzymanie akcji serca i zamianę ciepłego, sprawiającego zazwyczaj bardzo pozytywne wrażenie ciała, w kilkadziesiąt kilogramów gnijącego mięsa.
Fryderyk nie zaprzątał sobie głowy takimi sprawami przed śniadaniem, a nawet po, jednak strata najbliższego przyjaciela; przyjaciela, z którym znał się od tak dawna, iż nie pamiętał, gdzie i kiedy miało miejsce ich pierwsze spotkanie, wstrząsnęła nim do głębi. Nie spał dobrze w nocy, ponieważ gdy zamykał oczy, pod powiekami od razu stawała mu twarz Kazika; człowieka potrafiącego robić salta przez całą salę, by wygrać flaszkę wódki i zwrócić uwagę najładniejszej dziewczyny. Takiego go Fryderyk zawsze nosił w sercu. Jako człowieka otwartego, wesołego i cholernie gadatliwego. Niestety, to należało do czasu przeszłego, ponieważ teraz przyjaciel unosił się w przestrzeni jako blada twarz z zapadniętymi policzkami i półprzymkniętym oczami.
- To nie on – rzekł do tafli szkła. Jego twarz znajdowała się tak blisko okna, iż oddech pozostawiał na nim parę. - Kazik, to nie ty.
Słyszał, jak matka krząta się po domu. Osiemdziesięcioletnia kobieta z werwą czterdziestoletniego drwala, jednak również miała niewidzialny licznik. Fryderyka pokryła gęsia skórka na samą myśl, iż ją również zabierze pani z kosą. I ją również będziesz oglądał – szepnął głos. Należał do kobiety. - Skurczoną niczym wyschnięty liść i leżącą w trumnie z wystawionym na brodę sinym językiem.
- Przestań – szepnął. Przerażała go rozpacz. Było jej tak wiele w głosie, który z siebie wydobył. - Nie zniosę tego dłużej.
Chciał wydostać się z domu i iść pod sklep. Podejrzewał, że brama będzie już otwarta i jakoś uda się załatwić alkohol. Z drugiej strony ociągał wyjście z pokoju, ponieważ czekała go konfrontacja z matką. Jej szare, wypłowiałe oczy widziały o wiele więcej, niż powinny. Fryderyk domyślał się, że to przez te wszystkie lata mieszkania razem. Czasem, zwykle gdy burza wyłączała prąd, bądź bezsenność wchodziła do pokoju i zaczynała skakać mu po klatce piersiowej, bawił się myślą, iż matka to najzwyklejsza czarownica. Guślarka wierząca w cuda i owymi cudami zarażająca głupich wieśniaków. Nieraz widział, jak przychodzą na wylewanie wosku, lub po wróżbę dotyczącą znalezienia drugiej połówki; ze wzrokiem wypalonym samotnością i gasnącą nadzieją. W gorszych chwilach Fryderyk miał ochotę złapać jednego z drugim i porządnie potrząsnąć, jednocześnie krzycząc: „Cudów nie ma! Nie ma! Słyszy, ty zakuty łbie!? Weź się w garść, a nie szukasz drogi na skróty!”. Gdy przypominał sobie o podobnych myślach, nabierał wstrętu do własnej, małostkowej natury. Nieraz obiecywał, że to ostatni raz i weźmie się w garść; że wszystko naprawi, wszystko zmieni, przebuduje ten cholerny zaściankowy światopogląd i będzie dobrym człowiekiem.
Mając sześćdziesiąt lat na karku zrozumiał, że to część osobowości, której nigdy całkowicie się nie pozbędzie. Bo zawsze przyjdą gorsze chwile, gdy coś w jego głowie, swego rodzaju bokser, opuści gardę i pozwoli wypłynąć na powierzchnie najbardziej zjadliwym i popieprzonym myślom. Dołował go i zastanawiał fakt, czy inni też tak mają. Może nawet jeżdżący ładnymi, opływowymi autami i posuwający ładne, opływowe dziewczyny mają podobne myśli? A jeżeli doświadczają ich również księża!? Co by powiedzieli wierni, wiedząc, iż kaznodzieja ma słabszy dzień i zamiast skupiać się na cytowaniu pisma świętego, obraca w głowie obraz, na którym jego dłonie miętoszą cycki czternastoletniej dziewczyny siedzącej w pierwszej ławce? Zastanawianie się nad podobnymi rzeczami spędzało mu sen z powiek. Na szczęście pod sklepem czekał alkohol i przyjaciele służący dobrym słowem.
- Teraz już tylko jeden przyjaciel – stwierdził i otarł cieknące z oczu łzy. Wiedział, że jego dwóch kompanów, z którymi przepłynął większą część oceanu życia, nie mają i nigdy nie mieli podobnie popieprzonych myśli. Między innymi dlatego ich tak kochał. - Kocham cię, Kazik.
Otarł twarz ręcznikiem i zszedł na dół. W nozdrza uderzył go zapach smażonego boczku. Mimo zerwanej nocy ślina napłynęła Fryderykowi do ust. Byłbym w stanie żreć nawet wtedy, gdy światu pozostałaby jedna godzina istnienia, pomyślał.
Matka wrzucała właśnie paprykę na patelnię.
- Wyglądasz, jakby cię z krzyża zdjęli.
- I tak się czuję.
- Mówiłam, nie idź na pogrzeb. Zawsze byłeś słaby w temacie śmierci. Po cholerę się tam pchałeś? Mówiłam.
Fryderyk nalał sobie gorącej kawy i usiadł przy stole. Lata powinny uodpornić mnie na ględzenie matki, jednak...
- Nikt by się słowem nie odezwał. Ludzie na wsi poszli obejrzeć przedstawienie! Śmierć zawsze była atrakcją. A Kazik...
- Mamo. Proszę cię.
- Słabyś. Dobrze wiedziałam, żeby ci śniadanie porządne zrobić. Pewnie chlałbyś na pusty żołądek i znowu w rowie leżał. Jak myślisz, tego by twój koleżka od kieliszka chciał? Chciałby dzień po swoim pogrzebie widzieć, jak z rowu wystaje tylko tyłek jego przyjaciela? Hm?
- Mamo. Proszę cię. Błagam.
Fryderyk upił kilka łyków kawy. Chciał mieć śniadanie jak najszybciej za sobą i zniknąć, jednak tylko poparzył sobie język i jeszcze bardziej wyprowadził z równowagi skołatany umysł.
- Oby tak dalej.
- Mówiłeś coś? - Kobieta sprawnym ruchem przerzuciła jajecznicę na talerz i podstawiła synowi pod nos. - Wcinaj, bo młodzieniaszkiem to ty już nie jesteś. Żebyś mi z tej zgryzoty pod niebieski namiot za Kazikiem nie poszedł.
- Teraz nie wydaje się to najgorszym wyjściem.
- Co tam gadasz? Mów głośniej, bo słuch już nie ten. Dwadzieścia lat w farbiarni robiłam, dziesięć godzin przy pracujących maszynach, to i mam prawo pewnych rzeczy nie słyszeć.
- Oj tak, masz... masz prawo.
Piętnaście minut później ubrał buty i wyszedł wprost w letnie słońce i budzący się do życia dzień.
*
Powietrze chłodziło policzki Fryderyka. Przez usta płynęło do jego płuc, pomagając odgonić przykre myśli. Podczas mijana przydrożnego krzyża, zawsze przystawał na chwilę, by spojrzeć w pełną cierpienia twarz Chrystusa i odrobinę pokontemplować. Niestety, najczęściej dochodził do wniosku, iż oblicze zbawiciela nie przedstawia męki, lecz spowodowane bólem szaleństwo. Dzisiaj nawet nie spojrzał w kierunku zbitej z kilku desek konstrukcji. Dość miał kościołów, mszy, księży i pogrzebów na następne dwadzieścia lat.
- Dość pieprzenia – szepnął, kręcą głową. Najprawdopodobniej dlatego nie usłyszał, że ktoś się zbliża.
- Dzień dobry, panie Fryderyku!
Kwiatkowska jechała na rowerze, a z koszyka zawieszonego na kierownicy wystawał jamnik, którego często zabierała na poranne zakupy. Jej fartuch powiewał na wietrze, a zaczerwieniona twarz potęgowała wrażenie, iż kobieta należy do rodzaju rzadko spotykanych ludzi; otwartych, miłych i pomocnych.
- Witam panią, pani Kwiatkowska. - Fryderyk szybko otrząsnął się z zaskoczenia. Miał nadzieję, że nie było widać, jaki jest zmieszany. Nie lubił, gdy ktoś wyrywał go z własnej głowy. Zwłaszcza, gdy nie zdołał dokończyć myśli. - Widzę, że Maksowi dalej nie znudziły się jazdy rowerem.
- Żeby pan wiedział. Co rano mały nicpoń czeka przy rowerze. - Kwiatkowska nacisnęła hamulec i zwolniła do szybkości, z jaką szedł Fryderyk. Niespecjalnie mu się to podobało. - Nauczyłam go, to teraz mam.
- Ile on ma lat, bo gdy panią z nim widzę, odnoszę wrażenie, że całą wieczność mijamy się w drodze do sklepu.
- Bo tak jest. Będę z Maksiem jeździć tędy do końca świata i jeden dzień dłużej. Jak orkiestra Owsiaka!
Fryderyk parsknął śmiechem i wyobraził sobie trupa Kwiatkowskiej jadącego rowerem. W koszyku leżałyby kości jej jamnika, które wracałyby do życia tylko raz w roku równo o północy. Prawie jak w jednym z tych amerykańskich filmów, przy których Fryderyk zasypiał po powrocie do domu z codziennego pijaństwa.
- Słyszał pan, że mają zamiar kolejny raz podnieść wiek emerytalny? Ponoć do siedemdziesiątego czwartego roku mężczyźni, a kobiety siedemdziesiątego.
- Mhm. Kolejny popis.
- To próba przeczekania ludzi pracy, aż wyeksploatują ciała do tego stopnia, że padną i nikt nie będzie musiał im niczego płacić. Jestem tego pewna!
- Polityka to bagno wypełnione pustosłowiem i przypominającymi guślarstwo obietnicami. Niech świnie taplają się w gównie. Nie zaprzątam sobie tym głowy.
- Ależ drogi sąsiedzie! Przecież to dotyczy przede wszystkim nas! Osób starszych. To nas chcą przeczekać.
- Życzę im jak najlepiej. Niech mają udane życia, zdrowe dzieci i lekką śmierć. Najlepiej po zerżnięciu dwudziestoletniej ekskluzywnej prostytutki. Prowadzili życie pasożytnicze i nic ich nie rozgrzeszy. Bóg może wpuścić ich do swojego nieba, jednak w moim sercu nigdy nie dostaną odrobiny pozytywnych uczuć.
Zdał sobie sprawę z własnych słów dopiero dłuższą chwilę po ich wypowiedzeniu. Może w ogóle by nie dostrzegł niczego niepokojącego, gdyby nie twarz Kwiatkowskiej, która nagle straciła kolor i stała się trupio blada.
- Cóż... - Fryderyk nie wiedział, co powiedzieć, dlatego spuścił głowę i postanowił zaniechać wszelkich prób kontaktu.
Przez nieprzespaną noc i stratę kumpla zamieniam się w chodzącą na dwóch nogach szczerość. Może powinienem przeprosić? Tylko co to da? Już widzę te sarkastyczne uśmieszki i szepty za plecami. Niech przeklęta będzie tak wioska i niech przeklęci będą zamieszkujący ją ludzie. Szkoda, że nie jestem młodszy, wtedy bym im wszystkim pokazał i wyprowadził się w cholerę!
Wypowiadał te słowa tysiące, a może nawet setki tysięcy razy, jednak mimo wszystko nie straciły swej mocy i zawsze pozwalały umknąć z kąta, w jaki zapędzała go własna psychika. Wolność, to słowo klucz, które potrafiło wyciągnąć go z najgłębszego dołka egzystencjalnego. Teraz też się sprawdziło, mimo, iż w sercu nie nosił nawet jednego okrucha nadziei, że w końcu wyprowadzi się z Samotni i zostawi za sobą cały związany z nią ból; zostawi zrzędzącą matkę, rozpadający się dom i wykańczający go zasobami alkoholu sklep.
Zostawisz Kazika? I Irka? Zostawisz ich?
Na szczęście docierał do sklepu i nie musiał odpowiadać na zaczepki umysłu. Widział już siedzącego na murku Irka. Z satysfakcją zaobserwował podkrążone oczy i bladą twarz przyjaciela. Dodawał otuchy fakt, że nie został sam z cierpieniem i opłakiwaniem Kazika. Braterstwo w żałobie wydawało się tysiąc razy lepsze, niż samotna tułaczka przez mgły załamania i wichury depresji.
*
- Piekarnia już była?
- Pewnie! Spóźniłeś się jakąś godzinę.
Fryderyk usiadł obok przyjaciela i oparł wzrok na ulatującym w niebo dymie.
- Powinieneś rzucić to świństwo. Mówiłem ci?
- Chyba z tysiąc razy.
- Od której tu siedzisz? Tylko szczerze, Irek.
- Szczerość to moje drugie imię! Opowiadałem ci jak...
- Irek.
- Widzę, że to z góry przegrana walka.
- Mam za sobą nieprzespaną noc, cały wagon paskudnych myśli, wysłuchiwanie idiotyzmów matki i ośmieszenie się w oczach Kwiatkowskiej.
Brwi Irka Mazurkiewicza powędrowały wyżej.
- Coś ty Kwiatkowskiej naopowiadał? Wiesz, że ona chodzi na szóstką do kościoła, a po nim spotyka się plotkarskie kółko adoracji, gdzie poruszane są wszystkie sprawy wszystkich!
- Poniosły mnie nerwy i teraz wyjdę nie tylko na pijaka, ale też dziwaka. A ty wciąż nie odpowiedziałeś na moje pytanie.
- Tułam się po wsi od piątej. Spałem z trzy godziny i jedyne na co mam ochotę, to zimny browar.
Fryderyk podniósł się i ruszył do sklepu. Na schodach minął Kwiatkowską, której już wróciły kolory, jednak nie zaszczyciła niedawnego rozmówcy nawet spojrzeniem.
- Zaczynamy od mocnego, czy słabego?
- Dawaj najmocniejsze jakie jest i niech będzie z lodówki!
Starzy a durni, wpadło Fryderykowi do głowy, po czym przekroczył próg miejscowego sklepu.
- Dzień Dobry, Aniu.
- A ty już tutaj? - Ekspedientka wzięła się pod boki i z pochmurnym wzrokiem obserwowała wyjmującego z lodówki piwa Fryderyka. Na jej twarzy błąkał się uśmiech. - Znowu się od twojej matki nasłucham.
- Jakbym miał dwanaście lat!
- Jakbyś miał dwanaście lat, stary durniu, to bym nie sprzedała ci piwa, tylko kopa w dupę. Należy się cztery pięćdziesiąt.
- Co tak drogo?
- Znowu będziemy odprawiać ten sam rytuał?
Zapadła cisza, która trwała kilka tyknięć zegara. Po niej nastąpiła salwa śmiechu. Fryderyk uwielbiał przekomarzać się z Anką. Gdzieś, kiedyś – i jak sam lubił często powtarzać, gdy dinozaury jeszcze chodziły po ziemi - dzieliło ich uczucie. Ona, piętnaście lat młodsza dziewczyna uganiająca się za starszym facetem, on zagubiony we własnej głowie pijak, który starał się wziąć dla niej w garść, jednak końcem końców nie dał rady. Los i tak ich splótł, jakby chciał pokazać, może nawet pogrozić palcem z daleka, że nie igra się z tak ważnymi sprawami i zawalili coś bardzo ważnego.
- Uważasz na siebie?
- Mhm.
- Nie wygląda mi na to, Frydz. Nie masz już dwudziestu lat, żeby tak pić. Ba! Nie masz nawet czterdziestu, a w ogóle się nie oszczędzasz.
- Nie znoszę jak ktoś nazywa mnie Frydz.
- Wiem, że nie znosisz.
- Wiem, że wiesz i dlatego tak do mnie mówisz.
Ania wciąż się uśmiechała, jednak z jej oczu znikł blask i Ferdynand wiedział, na jaki tor za sekundę wskoczy rozmowa.
- Trzymaj się jakoś? Po... sam wiesz po czym.
- No powiedz to. Jesteśmy przecież dorośli.
- Kazik i Irek to cały twój świat. Straciłeś jego połowę. Nie udawaj, że nic się nie stało. Widzę po twoich oczach i wielkich workach znajdujących się pod nimi, że miałeś ciężką noc.
- Nie udaję. Jest źle. Co więcej mogę powiedzieć.
- Nie wiem.
- Ja również. - Ferdynand ruszył w stronę wyjścia i gdy był już za progiem, dodał: - Dziękuję za troskę, Aniu.
W odpowiedzi ekspedientka tylko skinęła głową i zabrała się za mycie podłogi.
- Co tak długo? - zapytał Irek, zamykając dłoń na butelce z piwem. - Znowu romansowałeś z Anką?
- Oczywiście! Przecież ze mnie taki podrywacz!
Wznieśli toast za przyjaciela, który leżał dwa kilometry dalej na miejskim cmentarzu w Samotni i zabrali się za wlewanie etanolu do żołądka.
- Czuję się dziwnie. Bardzo dziwnie.
- Ano tak. - Irek odpalił kolejnego papierosa. - Bez Kazika jak bez ręki. Nim poznałem was, nie miałem specjalnie bliskich stosunków z ludźmi. Oczywiście zdarzały się kobiety, ale to zupełnie inny rodzaj zbliżenia. Wiesz, co mam na myśli.
- Tak. Wiem. Mam podobnie, choć Kazik był moim przyjacielem od zawsze. Czuję się, jakby mi ktoś wyrwał sporą część wnętrzności; jakby porwali mnie kosmici niczym siostrę Spooky'ego z Archiwum X i przeprowadzili wycinanie co ważniejszych organów. Serca przede wszystkim.
- Za dużo oglądasz po nocach telewizji. Współczuję ci i chciałbym pomóc, jednak nie mogę, ponieważ sam jestem rozpieprzony na kawałki i za bardzo nie wiem, co z tym fantem począć. Może wizyta na cmentarzu?
Fryderyk spojrzał w niebo i przez chwilę milczał. Następne sięgnął po butelkę i rzekł:
- Może jutro. A teraz zalejmy się w trupa, bo nie mam siły dłużej myśleć. Co ty na to?
- Jak na lato, Spooky.
*
Po pięciu godzinach i pięciu piwach Ferdynand wraz z Irkiem ruszyli tyłki spod sklepu, ponieważ robiło się zbyt tłoczno. Dzieci wracały ze szkół, a wraz z nimi matki, których wykrzywione twarze jednoznacznie informowały, co myślą o mężczyznach w podeszłym wieku, delektujących się alkoholem o dwunastej w południe.
Na szczęście wystarczyło przejść przez drogę, okrążyć znajdujący się przy niej staw i znaleźć ukrytą między gałęziami płaczącej wierzby ławkę. Minusami były wypełniające każdy metr śmieci i zużyte prezerwatywy, które zostawili po sobie młodsi mieszkańcy Samotni.
- Pięknie tutaj – rzekł Ferdynand, obserwując marszczoną wiatrem powierzchnię wody. - Przypomnij mi, ile razy spaliśmy w tym miejscu razem z Kazikiem? Ile razy chrapaliśmy zalani w trupa pod tym pieprzony drzewem?
- Twardy orzech do zgryzienia. Szybciej policzyłbym, ile nocy spędziłem w domu.
Roześmiali się, a wiatr porwał ich głosy gdzieś daleko. Słoneczna pogoda traciła na intensywności, ponieważ niebo zasnuła warstwa chmur.
- Nic mnie ten alkohol nie kopie. - Żalił się Irek. - Robią coraz słabsze gówno.
- Może stajemy się bardziej odporni?
- Właśnie miałem to powiedzieć. Chociaż bardziej stawiałbym na to, iż mamy tak dziurawe wątroby, że alkohol przelatuje przez nie prosto do cewki moczowej i dlatego chodzimy wciąż trzeźwi.
Na chwilę zapadła cisza, którą przerwał Ferdynand. Jego głos brzmiał prawie jak szept:
- Stare z nas pryki, prawda?
- Nie chce rozmawiać o śmierci, przyjacielu.
- Nie zmierzałem do go tego.
- Mi się wydaje, że jednak zmierzałeś właśnie w tym kierunku.
- Mówiąc o podeszłym wieku można iść w dwie strony. Pesymistyczną, która obejmuje jojczenie o tym, iż nic mnie nie czeka, prócz kaplicy, niebieskiego namiotu i kołdry z trzech metrów ziemi; lub optymistycznej. Wypełnionej wspomnieniami o dawno minionych latach i pięknym życiu.
- Wybacz. Nie zrozumiałem cię. Po tym wszystkim tylko jedno mam w głowie.
- Człowiek po pogrzebie ma w głowie to co na sobie. Czerń.
Kolejny raz się zaśmiali. Tym razem bez odrobiny wesołości. Ferdynand doszedł do wniosku, że tak musi śmiać się hiena, stojąca nad gnijącym ciałem kogoś z rodziny.
- Zmierzam do tej optymistycznej strony, ponieważ przypomniała mi się jedna przygoda z Kazikiem.
- Tylko jedna?
Ferdynand położył dłoń na ramieniu przyjaciela. Jego oczy lśniły, jakby odkrył tajemnicę nieśmiertelności i zaraz miał się nią podzielić z całym światem.
- Jest ich całe mnóstwo. Cholera, jest ich więcej niż gwiazd na pieprzonym niebie, jednak to nieistotne, ponieważ ta jednak nagle wpadła mi do głowy i stała się tak rzeczywista, jakbym uczestniczył w niej godzinę temu!
- Mam trochę czasu i piwa na zbyciu, więc chętnie posłucham – zażartował Irek i skinął głową, zachęcając przyjaciela do rozpoczęcia opowieści.
- To było dawno... okey, źle to zacząłem. To było w czasach, kiedy dinozaury chodziły po ziemi, a ja miałem czternaście lat...
*
… i nie przypominałem zapitego, zgorzkniałego starucha, który przez nieprzespaną noc wyrzuca z siebie polityczne dyrdymały. Nie miałem pomarszczonej twarzy, jaja nie zwisały do samej wody, gdy siadałem na sedesie (nie żeby wtedy były takie sedesy z wodą) i mogłem poszczycić się całkowitą abstynencją. Pierwszą szklaneczkę bimbru wypiłem, mając dopiero szesnaście lat! Tyle czasu nie wiedziałem, że istnieje coś tak destruktywnego i pięknego zarazem.
Wraz z dwoma kumplami i Kazikiem wałęsaliśmy się po okolicy. Nie pamiętam, dlaczego oni nie chcieli wracać do domu, jednak ja miałem zakaz pokazywania się na podwórku od matki; wywalili mnie ze szkoły po drugim półroczu ósmej klasy i ojciec tak się wściekł, że chodził non stop pijany. Okey, jeśli mam być szczery non stop chodził pijany, a moja szkolna porażka tylko pogłębiła ten fakt. Niestety, wraz z alkoholową maligną dostawał napadów szału i raz w nocy gonił mnie do lasu z siekierą. Wyzywał od nieuków i takie tam.
Więc przez kilka dni miałem spokój z zapieprzaniem na roli i obrządzaniem krów, więc swędziały mnie ręce, żeby coś napsocić. Jak wiesz – mimo że spotkaliśmy się dopiero dziesięć lat później – za młodu nie należałem do miłych i ugodowych ludzi. Miałem w sobie jakąś taką, sam nie wiem... jakąś iskrę, która wzniecała pożar, gdy tylko na horyzoncie majaczyła możliwość zarobku, bądź zaszkodzeniu komuś.
Tak, gdy kręciliśmy się koło szkoły, wpadłem na pomysł, by zobaczyć, co dzieje się w starej remizie. To był czas, gdy na szczycie wzniesienia wznoszono już nowy budynek, mający służyć za dom straży, więc nie wiedziałem nic złego w zajrzeniu do nieczynnych już pomieszczeń.
By dostać się do środka, wyłamaliśmy kilka desek. Wóz straży w otoczeniu kurzu podświetlonego przez wpadające promienie słońca, wyglądał niczym żywa istota. Kilka razy musiałem się upominać, ponieważ odruchowo szeptałem i chodziłem na placach. Doskonale pamiętam, jaki ubaw miał ze mnie Kazik. Prze następne kilka lat opowiadał wszystkim, jak to Frydz trząsł gaciami, ponieważ bał się, że wóz strażacki to tak naprawdę potwór, który zamiast gasić pożary, przemyka nocą po śpiącej wsi i zieje ogniem z wypełnionej zębami paszczy. Wredny i kochany był z niego człowiek.
Z lewej strony pomieszczenia znajdowały się drzwi. W pierwszej chwili myślałem, że będą zamknięte, jednak nic z tych rzeczy. Składający się na niezbyt rozgarniętych pijaczków strażacy najwyraźniej nie wpadli na to, iż ktoś mógłbym zrobić włam na remizę. Bo i po co? W środku znaleźliśmy tylko przypominające firanki stare stroje, siekiery i ławki. Te ostanie nadawały się na ognisko - zawsze mieliśmy problem z posadzeniem wszystkich na imprezach, jednak nie było możliwości, by przenieść je niezauważenie przez pół wioski.
Posiedzieliśmy w remizie godzinę. Rozbijaliśmy wszystko, co wpadło nam w ręce. Kazik ubrał jeden z uniformów, wskoczył na wóz strażacki i wykrzykiwał przekleństwa do wyimaginowanych podkomendnych. Mieliśmy z niego niezły ubaw, jednak mimo wszystko byliśmy odrobinę zawiedzeni. Włamaliśmy do REMIZY i nie znaleźliśmy zupełnie NIC.
Przygnębiające.
Między czasie dwóch kolegów się zwinęło, ponieważ woleli biegać za piłką zresztą dzieciaków, niż siedzieć z nami i zwalczać niewidzialne pożary. Gdy patrzę na to z biegiem lat, wydaje mi się, że tak właśnie miało być. Mieliśmy z Kazikiem zostać we dwóch i znaleźć ten wąż strażacki w metalowej szafce. Gdy go zobaczyliśmy, w naszych głowach pojawił się ten sam pomysł. Pewnie wydaje ci się to głupie, lub może zaczynam bredzić po szóstym piwie, jednak nas dwóch, a później – gdy poznaliśmy ciebie – trzech łączyła jakaś więź. Już w tamtej sekundzie, stojąc w przypominających lasery ze starych filmów snopach światła, wiedzieliśmy, że wąż strażacki nada się idealnie na huśtawkę.
*
- Em... to już?
- Tak. To było świetne popołudnie.
- Ferdynand... chyba powinieneś przestać pić. - Irek wskazał butelkę z piwem. - Odstaw to, bo ci szkodzi.
- W porządku, dobrze już. Opowiadam dalej.
- Już się bałem...
- Po zabraniu węża strażackiego, ruszyliśmy w jedyne wolne od dorosłych miejsce.
*
A był nim stary kościół, który znajduje się po twojej lewej. Mająca teraz jakieś dwieście pięćdziesiąt lat świątynia o wielkich, gotyckich oknach (niestety teraz już zamurowanych), okazała się idealna do realizacji naszych planów o zbudowaniu największej jaką świat widział huśtawce. Resztką dziecięcej wyobraźni, jaką karczowała we mnie nadchodząca dorosłość, widziałem uśmiechnięte dzieci przelatujące przez całą długość kilkudziesięciometrowej świątyni. Na samą myśl o szybkości jaką będzie można rozwinąć, jądra mi się kurczyły, a żołądek zwijał w pięść i szczypał bólem.
„Do czego przyczepimy wąż, skoro z sufitu nie wystaje nawet jeden gwóźdź!?” - zapytałem Kazika. Miałem nadzieję, że, wpadnie na coś odkrywczego.
„Musimy wejść na strych. Tam może uda się coś wymyślić”.
„Czyli masz jakiś plan?”
„Ruszaj dupę, marudo. Czeka nas odrobina wspinaczki!”.
Muszę przyznać, że Kazik trafnie ujął wchodzenie po spróchniałych schodach i omijanie dziur w podłodze, którą przeżarły padające deszcze i śnieg. Teraz wejście na górę byłoby zupełnie niemożliwe, a wtedy zdobyć się na to mogli jedynie równie bezmyślnie odważni ludzie jak ja i Kazik. Z biegiem lat doszedłem do wniosku, że wyprawa we dwóch, to był uśmiech losu. Dodatkowe osoby mogłyby spaść i narobić kłopotów. Tak jakoś dotarliśmy na drugie piętro budowli. Rozpościerał się stamtąd zapierający dech widok. Teraz, gdy ludzie jeżdżą windami na dwudzieste, pięćdziesiąte, a za oceanem setne piętra, taki kościół wydaje się niczym, jednak wtedy... mój Boże! To było naprawdę coś!
Przez okna z prawej widziałem rozlewnie mleka. Budynek pomalowany na niebieski kolor, który zacznie później stanie się sklepem, pod którym siedzieliśmy dzisiejszego ranka.
„To jest coś! - rzekłem i nabrałem powietrza.
„Nigdy tu nie byłeś? - zadrwił Kazik. - Dzieciak z ciebie!”.
„A ty może byłeś?”.
„Jeszcze głupio pytasz. Pewnie, że byłem!”.
„Głupiś. Do tego kłamca”.
„Sam jesteś głupi!”.
Przekomarzaliśmy się tak przez następnych kilka minut, wymyślając coraz do durniejsze inwektywy. Nie chodziło o jakieś śmieszne pretensje, tylko rozładowanie napięcia. Widziałem, że Kazik ma równie wielkie oczy jak ja i jest w tym miejscu pierwszy raz. Znałeś go dobrze i wiesz, że potrafił okazywać uczucia właśnie w taki dziwaczny, uszczypliwy sposób.
„Jak dostaniemy się na górę?”.
Ktoś – może dorośli, w końcu oni byli winni wszystkim najgorszym rzeczom jakie działy się na ziemi – zerwał prowadzącą na strych drabinkę (został po niej tylko jaśniejszy ślad na drewnie i dziury po gwoździach). Jakiś metr poza naszym zasięgiem ziała dziura i wylewająca się z niej ciemność. Rozsądek protestował, twierdząc, że nie wolno mi tam wejść, ponieważ w mroku może czaić się wszystko. Jednak serce - ten dziwny, wypełniony pozytywnymi uczuciami organ - niemal rozdzierało mi pierś; wyrywało się, chcąc zbadać, co jest wyżej. Poza tym, odkąd ojciec ścigał mnie przez ciemny las z siekierą, mało rzeczy potrafiło przerazić.
„To co, wchodzimy? - zapytał Kazik. Uśmiechał się jak idiota. Kochałem go za to.
„Niby jak, mądralo?”.
„Czasem dobija mnie twój brak wyobraźni” - Kazik pokręcił głową.
Przeszedł na środek pomieszczenia i i zaczął mocować się z jedną z desek od podłogi. Jeżeli dobrze pamiętam, miała grubość około dziesięciu centymetrów i długość dwóch metrów. Od razu zrozumiałem, na jaki szatański pomysł wpadł i doskoczyłem, by pomóc mu w dewastowaniu świątyni. Nie jestem z tego szczególnie dumny, jednak czternastoletni chłopcy nawet w tych „cywilizowanych” latach potrafią robić o wiele gorsze rzeczy, niż wyłamywanie stuletniej deski z podłogi dawno opuszczonego Domu Bożego.
Staliśmy przez chwilę, obserwując opartą o ścianę deskę. Jedynymi elementami, na których mogliśmy położyć nogi ,były gwoździe. Fakt - sporej długości i grubości, jednak po stu latach można było spodziewać się po nich praktycznie wszystkiego. Lot na dół – przynajmniej w mojej wyobraźni – skończyłby się stłuczonym tyłkiem, obdartym łokciem, a w najgorszym razie nadzianiem na jakiś zardzewiały element i wizytą w szpitalu.
„Musimy iść do domu, zorganizować młotek i zamienić deskę w drabinę. Nic prostszego!” - rzekłem. Plan wydał się idealny.
„Chyba oszalałeś. Mnie rodzice nie wypuszczą. Miałem czyścić kurnik z kurzych gówien i uciekłem na wieś. Sam wiesz, jak to śmierdzi. A ty? Przecież ojciec chce cię zabić, bo zawaliłeś szkołę w ostatniej klasie”.
Logika przyjaciela była bezlitosna. Miałem ochotę wykłócać się z nim, kto pójdzie przodem, jednak stwierdziłem „pieprzyć to” i zacząłem piąć się ku górze. Nie zaprzątałem sobie głowy żadnymi myślami. Nie interesowały mnie gwoździe, których czubki sterczały, jakby zachęcając do bliższego spotkania. Bardziej denerwowała przyklejona do pleców koszulka i naglące słowa Kazika.
Po niespełna minucie wsadziłem głowę w prostokątny otwór w suficie i głową znalazłem się na strychu. Powietrze było ciężkie od kurzu. Może to tylko dziecięca wyobraźnia, jednak każdą komórką ciała czułem ciężar minionych lat i wysiłek dawno martwych budowlańców, wznoszących te mury.
„I jak? Jak tam jest!?”
„Zajebiście!” - odkrzyknąłem i zrobiłem ostatni ruch, który dzielił mnie od tego mrocznego pomieszczenia. Oparłem dłonie na podłodze strychu i wydźwignąłem się do góry. Nie zdawałem sobie sprawy, że to takie proste! Trochę współczułem Kazikowi, że będziesz musiał przez to wszystko przechodzić.
Widziałem rosnącą w jego oczach panikę, ostatecznie jednak obaj bezpiecznie wylądowaliśmy na strychu i ruszyliśmy belkami w górę. Dach o kształcie półkola przypominał wnętrze statku. Wszystko pokrywały rzymskie cyfry, których znacznie dopiero po latach poznałem. Deski sufitu były cienkie i jestem pewny, że wystarczył jeden fałszywy ruch, by znaleźć się na dole, gdzie z podłogi wystawały nagrobki dawno zmarłych księży, które ktoś wydźwignął z katakumb.
Dotarłszy na sam środek, Kazik zdjął przewieszony przez ramię wąż i zarzucił go na belek. Następnie kazał mi podać rękę, a sam nachylił się nad zbutwiałymi deskami i zaczął kopać. Echo rozchodziło się po ogromnej, pustej przestrzeni przyprawiając o gęsią skórkę i szybsze bicie serca. Nie dlatego, że pewnie słyszeli je ludzie w okolicznych domach, lecz z powodu wyobraźni. To ona spowodowała, że łamane deski brzmiały niczym krzyk gwałconej kobiety; jakby budowla płakała nad własnym pięknem, które najpierw ktoś stworzył w pocie czoła, dając jej nadzieję na długie życie, by wojna i przesiedlenia wszystko zmieniły. Najpierw ograbiły ją z twórców i wiernych, a później z piękna, którym nie zdążyła się nawet w pełni nacieszyć.
Nie wiem, czy Kazik odbierał to tak jak ja. Nic o tym nie świadczyło. Jego noga uzbrojona w ciężkie, dziurawe buty zadawała rany temu miejscu. Sprawiała mu ból, a ja... ja wtedy zobaczyłem...
*
- Co takiego zobaczyłeś?
Fryderyk spoglądał w dal, nie odpowiadając na zaczepki Irka. Jego twarz była nieruchoma, jakby zastygła na niej warstwa wosku.
- To dziwne, że znamy się tyle lat, a jakoś nigdy nie opowiedzieliśmy ci tej historii, prawda?
- Cóż, gdy się nad tym dobrze zastanowić, to faktycznie dziwne. Choć przyczyna może być dość prozaiczna. Opowiedzieliście ją, ale byłem na takim rauszu, że zapomniałem.
- Naciągane to twoje wyjaśnienie. - Ferdynand skrzywił się, jakby do ust wpadł mu kawałek cytryny.
- Masz lepsze?
- Wyrzuciłem ten dzień z głowy i dopiero dzisiaj sobie o nim przypomniałem. Nie, nie do końca tak. Dopiero dzisiaj jakaś siła sprawująca władzę nad tą częścią mojego mózgu odpowiadającą za pamięć, wyciągnęła swą koślawą łapę i wydobyła teczkę z Archiwum X; z archiwum wspomnień przeznaczonych do zapomnienia.
- Spooky, daj spokój. Byliście tylko dziećmi.
- Śmierć Kazika musiała w jakiś sposób odblokować obszary mojego mózgu, odpowiadające za wspomnienia tamtego dnia. Teraz pamiętam spoglądające na mnie z mroku oczy...
- Ktoś był z wami na strychu? Ktoś obserwował was tamtego dnia?
- Tak... nie... znaczy się...
*
… takie odniosłem wrażenie. Trzymałem Kazika z całych sił, a pot lał mi się z czoła i opierał na brwiach. Widziałem parę wielkich, niemal okrągłych oczu zielonego koloru. Na początku myślałem, że należą do człowieka. Rozsądek od razu wystrzelił działa i stwierdził, że na strychu ktoś mieszka. Dopiero, gdy na dziwną postać padł snop światła, zrozumiałem, że jest jeszcze gorzej. Tamtego dnia pierwszy i ostatni raz widziałem najprawdziwszego potwora. Gdyby seryjni mordercy mogli przemienić w żywą istotę całe zło, które zajmowało ich serca, to tak by właśnie wyglądało.
Promień światła padł na wysunięte do przodu czoło i łysą głowę, naznaczoną grubymi niczym wrzody żyłami śliwkowego koloru. Najgorsze okazały się usta, które były na tyle wielkie, iż zmieściłoby się w nich bez problemu małe dziecko. Zęby w dziąsłach wiły się, jakby obdarzone własną świadomością, a z ciemności gardła spoglądały na mnie czerwone ślepia. Słyszałem, jak z głębi tego stworzenia przywołuje mnie głos zmarłej babki. Tylko cudem udało mi się nie puścić Kazika. Gdzieś w środku wiedziałem, że ono właśnie tego pragnie. Chcę ukarać przyjaciela śmiercią za zdewastowanie świętego miejsca, a mnie obarczyć poczuciem winy, która doprowadziłaby do samobójstwa.
„Kazik – powiedziałem płaczliwym głosem. Cały się trząsłem. - Musimy stąd iść.”
„Teraz zaczynasz tchórzyć? Trochę na to za późno. Już kończę przywiązywać wąż”.
„Gówno mnie obchodzi, co zamierzasz robić. Możesz tu nawet spać. Ja w tej chwili cię puszczam i schodzę na dół!”
„Do jasnej cholery, poczekaj sekundę!”
„Idę – rzekłem i już miałem rozluźniałem uścisk, gdy Kazik krzyknął, bym go wydźwignął do góry. - Idziemy w tej chwili”.
„Dobrze! Uparty jak osioł! Nic już więcej do ciebie nie powiem!”
Tak naprawdę rozmawialiśmy zaraz po zeskoczeniu na drugie piętro. Tam – przez wielkie okna – wpadało zachodzące słońce i czułem się znacznie pewniej. Pamięć o dziwnym stworzeniu umysł wymazywał równie sprawnie, co sen zaraz po przebudzeniu.
*
- Jedna z najbardziej mrocznych chwil w życiu postanowiła wstać z martwych i zacząć pożywiać się resztką sił życiowych, jakie we mnie zostały.
- Jak pożywiać? Co ty pieprzysz, drogi kolego? - Irek położył dłoń na ramieniu Ferdynanda. - Teraz wstaniemy i pójdziemy po dolewkę piwa, a później odwiedzimy grób Kazika. Wiem, że mieliśmy wybrać się tam jutro, ale dzisiaj też powinniśmy. Potrzebujesz tego.
Wstali i ruszyli ścieżką wijącą się między wysoką trawą. Odprowadzały ich dźwięki chlupoczącej wody i krzyk pływających kaczek. Wiatr szalał dookoła, prosząc do tańca gałęzie płaczącej wierzby i zalegające ziemię papierki po chipsach. Dzień wciąż tracił jaskrawe barwy na poczet szarości, jakby pękło naczynie boga i wypłynęły wszystkie kolory. Znajdujący się kilkanaście metrów dalej sklep w pewien sposób przypominał Irkowi kościół; również za drobną opłatą obiecywał tymczasowe rozgrzeszenie i dobre samopoczucie; również miał swoich wiernych, którzy oblegali go nawet w powszednie dni, by nabrać dystansu i odsapnąć.
- Serio, odwiedzimy Kazika? - Ferdynand był blady, miał przymknięte oczy i ciężko oddychał.
- Słowo się rzekło. Idziemy na cmentarz.
- Ale najpierw po piwo?
- Tak.
Uzupełnili zapasy alkoholu, które wrzucili do reklamówki, a później ruszyli chodnikiem w stronę kościoła. Po drodze mijali ludzi zamieszkujących Samotnię. Większość składała się na pędzących pod sklep starców, którzy w planach mieli małe piwo i duże zakupy lub odwrotnie. Nawet stary Skrzypek, mimo tego, że przez picie stracił nogę, z zapałem popychał koła wózka, by zdążyć za resztą chłopaków i nie przegapić żadnej ciekawej plotki. Tuż za nim, o kulach wędrował Milczek. Ferdynand wraz Irkiem obalili z nim niejednego bełta, jednak to tej pory nie wiedzieli, jak ma na nazwisko, ponieważ facet prawie w ogóle się nie odzywał. Cała jego aura pochodziła z szerokiego uśmiechu, który prawie nigdy nie znikał z ust mężczyzny.
- Popatrz na tych starych durniów – rzekł Irek i splunął na chodnik. - Jak biegną. Jak gnają! Jakby się bali, że im alkoholu zabraknie i nie zdążą się wystarczająco spaprać.
- Irek? - Ferdynand szturchnął przyjaciela łokciem i zmusił się do uśmiechu. - Przecież my robiliśmy to samo, tylko kilka godzin wcześniej. Ich po prostu dopiero żony wypuściły z domów.
- Nie prawda. Ja siedziałem pod sklepem od rana, bo nie mogłem spać.
- Mhm. Co nie zmienia faktu, że nawet śmierć najbliższego przyjaciela nie powstrzymała nas przed piciem. Zastanawiam się, gdzie leży granica. Jak bardzo człowiek musi upaść, by zdać sobie sprawę z własnej klęski jako człowiek? Jakby kazali ci rzucić picie, bo mnie zabiją, zrobiłbyś to?
Irek przystanął i spoglądał na przyjaciela wielkimi oczami. Następnie rzekł:
- Frydz... ty na pewno dobrze się czujesz? Jak możesz zadawać takie pytania?
Ferdynand machnął ręką.
- Nie chodzi o to, że nie wierzę w twoją przyjaźń. Nie jesteśmy zakochaną parą, do jasnej cholery! Po prostu zastanawiam się, do jakich okropności musi dojść, by odkleić człowieka od pieprzonej butelki i jej zawartości?
- Mój wujek, teraz już nieżyjący, pił niemal całe życie, aż zachorował na raka. Wykryli go przypadkiem, podczas jakiegoś zabiegu. Było wcześnie i udało mu się wywinąć spod kosy. Przestał pić, zaczął zdrowo się odżywiać, a nawet czasem chodził do kościoła. Nie wiem... może dziękował bogu za ratunek.
- Mhm. Na pewno bóg maczał palce w tym, że przeżył – stwierdził z goryczą Ferdynand. Dochodzili już do bramy kościoła. - Czyli tylko widmo śmierci może człowieka odciągnąć od flaszki, dobrze zrozumiałem?
Weszli na teren kościoła i zaczęli iść wzdłuż jego prawej strony. Po drodze minęli grób księdza i zamkniętą kaplicę, w której jeszcze wczoraj leżał Kazik. Ferdynand nie mógł patrzeć w tamtym kierunku, dlatego odwrócił wzrok i starał się skupić na słowach Irka.
- Nie do końca tak to działa. Wujaszek po trzech latach wrócił do nałogu i zaczął pić jeszcze więcej. Następne pół roku to był najgorszy okres w jego życiu. Już nawet nie zmieniał ciuchów, tylko srał pod siebie równo i wlewał do gardła etanol.
- Jak kończy się ta historia?
- Pił na nieczynnym moście kolejowym w Perun. Pech chciał, że spadł na dół (albo ktoś mu pomógł, zdajesz sobie sprawę równie dobrze jak ja, że w takim towarzystwie nie ma sentymentów) wprost na czynne tory i został na tym miejscu przez następne pół godziny. Pociąg nadjeżdżający z Legnicy rozdarł jego ciało na kawałki; zamienił w puzzle.
Minęli mury oddzielające kościół od cmentarza i szli dalej. Wiatr przeganiał obłoki po niebie, światło słoneczne kładło na grobach mozaiki, a w powietrzu unosił się zapach palonej trawy. O to początek i koniec – pomyślał Ferdynand ze smutkiem. Wciąż przed oczami miał istotę ze strychu starego kościoła. - Oto cały sens kłótni, polityki, wojen, kłamstw, religii i miłości. Staraj się jak możesz, to zasłużysz na głębszą dziurę i bardziej fikuśny, zdobiony złotem pomnik. To najlepsze, co może cię spotkać.
- Ferdynand? - Głos Irka dochodził z daleka. - Frydz!? Wszystko w porządku?
Miał ochotę powiedzieć, że nic nie jest w porządku. Miał ochotę wziąć nóż, rozpruć sobie falki i zakończyć raz na zawszę gonitwę myśli, które były tyle samo warte, co wszystko inne.
- Po prostu jest mi żal tych wszystkich straconych lat – odezwał się po dłuższej chwili, ocierając łzy. - Śmierć Kazika otworzyła we mnie pustkę, której nie wypełni nawet alkohol. Do tego przypomniałem sobie o tamtym dniu w starym kościele. Wydaje mi się, że wtedy widziałem śmierć. W końcu dopadła Kazika, a tera z przyjdzie po mnie. Strasznie się boję.
Irek złapał dłoń przyjaciela i mocno ją ścisnął.
- Razem damy radę. Myślenie o tego typu rzeczach w niczym nie pomoże. Chodźmy odwiedzić przyjaciela. Chodźmy do Kazika.
Dotarli do alejki, gdzie znajdowały groby niedawno zmarłych. Obok Kazika leżał osiemnastoletni chłopak, który popełnił samobójstwo i pięćdziesięcioletni mężczyzna za życia posiadający firmę zajmującą się wycinką drzew. Usypane z ziemi kopce pokrywały kwiaty, spośród których wystawały niczym peryskopy drewniane krzyże. Do każdego była przybita tabliczka z imieniem, nazwiskiem, datą urodzin i datą śmierci.
- To był najlepszy człowiek na świecie – stwierdził Irek. Z jego oczu również polały się łzy. - Po prostu najlepszy.
Ferdynand skinął głową i zaczął szukać po kieszeniach chusteczek.
*
Irek po całodniowym pijaństwie wrócił do domu i zasnął. Na dwie godziny. Głowę rozsadzał mu ból, a usta były wyschnięte na wiór. Nie znosił pijaństwa tak dobrze jak kiedyś. Ciało powoli odmawiało posłuszeństwa, co – jeżeli wziąć pod uwagę jego wieloletnią karierę alkoholową - nie powinno nikogo dziwić. Nie każdy alkoholik mógł poszczycić się kilkoma wizytami u lekarza i ani jedną operacją po przekroczeniu sześćdziesiątego roku życia.
Niestety, jak każda dobra passa i ta musiała dobiec końca. Irek doskonale zdawał sobie sprawę, że poważnie choruje. Żołądek bolał go non stop i jedynie amok alkoholowy uwalniał od wbijających się w trzewia szponów. To, wraz ze śmiercią Kazika, wpędziło go w głęboki smutek, który za wszelką cenę pragnął ukryć przed Ferdynandem. Wiedział, że przyjaciel tego nie wytrzyma. Odejście Kazika niemal skruszyło tarczę rozsądku, za jaką krył się przez lata.
Nie mogę narzekać – pomyślał Irek, wyszedłszy z domu. Cień parodiował jego ruchy na chodniku. Dookoła panowała cisza, w oknach nie paliło się ani jedne światło. Samotnia tonęła we śnie. – Nikt z nas nie może. Mieliśmy dla siebie ponad dwadzieścia lat życia we względnym spokoju i dostatku. Mogliśmy spędzać całe dnie na piciu i rozmowach o sensie życia. Podczas, gdy dużo młodsi znikali z różnych powodów zabierani przez kapryśną damę w czerni. Dlaczego mojej rozpaczy nie mogą łagodzić spędzone razem lata? Dlaczego piękne wspomnienia nie stanowią wystarczającej osłony przed smutkiem, który próbuje rozerwać moje i tak rozpadające się na kawałki ciało? Gdzie mam szukać siły, by przebrnąć przez ostatni, najbardziej bolesny okres i uchronić przed obłędem Ferdynanda? Jak mam mu powiedzieć, że po odejściu jednego przyjaciela, przyszedł czas na następnego? Boże, dlaczego pozwoliłeś mi tak bardzo pokochać bliźniego, bym w zbliżającej się godzinie śmierci bardziej martwił się o niego, niż siebie?
Nogi zaprowadziły go do centrum wioski, gdzie usiadłszy na przystanku, przyglądał się staremu kościołowi. Blask latarni oświetlał tylko dolną część murów, podczas gdy podłużne, przypominające oczy okna pozostawały w mroku mąconym jedynie przez blask księżyca. Odkąd Irek zamieszkał w Samotni, przyglądał się budowli setki, a może nawet tysiące razy i nie widział w niej nic wyjątkowego.
- Chyba oszalałem przez te wszystkie paskudne rzeczy, które wypełniły moje życie – stwierdził i rozejrzał się dookoła, w obawie, że ktoś usłyszy gadającego do siebie starca i wezwie panów w białych kitlach. - Mam być opoką dla Frydza, a po głowie chodzą mi podobne niedorzeczności. Starość to nie zajęcie dla mięczaków, niestety.
Chciał dodać coś jeszcze, jednak zaparło mu dech. Przez dziurę w murze z wnętrza kościoła wyszła postać. Przypominała deformowanego człowieka.
- Boże. Jezusie kochany!
Stwór wspiął się na dach, a następnie przeskoczył na drzewo. Wtedy też światło latarni sięgnęło jego ciała. Spod skóry wystawały kości, jakby istota nie odżywiała się zbyt dobrze. - W imię ojca i syna, i ducha...
Nie wiedzieć dlaczego, Irek najpierw wstał, a następnie wyszedł z bezpiecznej ciemności, panującej pod daszkiem przystanku. Pomarańczowe światło padło na jego zadziwiająco gęste jak u staruszka włosy i pokryte plamami wątrobowymi dłonie.
- Oto ostatnia z przygód – stwierdził z uśmiechem. Stwór mimo sporych rozmiarów był bardzo szybki, a w Samotni nie brakowało drzew, po których mógł się poruszać, więc Irek ruszył szybko przed siebie.
*
Teraz powinna rozpętać się burza z piorunami – pomyślał Irek, wydźwigując się na murek. Brama główna była zamknięta. - Żebym ja, w tym wieku... po nocy... chyba choroba padła mi nie tylko na falki, ale też mózg.
Chwilę później udało mu się zsunąć tyłek z kamienia i dotknąć nogami ziemi. Przed sobą miał tylko ciemność i czyhającą gdzieś poczwarę.
Przemierzając kolejne metry na podstawie światła księżyca, który jak nazłość większość czasu spędzał skryty za chmurami, przypominało omijanie mebli w pokoju zaraz po wyłączeniu prądu. Kilka razy wpadł na kwiaty, jakby flora ożyła i zapragnęła utrudnić mu wędrówkę na cmentarz. Chwilę później, gdy myślał, że nie może być gorzej, nadział się na kran. Brzuch zapłonął bólem, a z gardła wyrwał się krzyk.
- Kurwa mać – wyszeptał staruszek. Była zimna noc, a jego oblewał pot. - Zaraz mnie trafi szlag!
Wszedłszy na teren cmentarza, spojrzał w prawo i niemal od razu dostrzegł potwora. Dziwaczna, chuda postać rozkopywała grób Kazika, który stanowił łatwy kąsek z powodu braku pomnika. Ziemia wzlatywała w powietrze, opadając na okoliczne nagrobki i zaściełające je kwiaty. Księżyc, jakby pragnąc ukazać jak najwięcej szczegółów, wyjrzał w całości zza chmur. Blade światło padało na pomarszczoną skórę stworzenia, jeszcze bardziej uwypuklając zdeformowane kości, przez które wyglądał jak pomieszanie człowieka z psem.
Schowawszy się za jednym z nagrobków, Irek zaczął liczyć do dziesięciu i próbować uspokoić oddech. Słyszał przelewającą się przez żyły krew, pot ściekał mu po karku, a klatka piersiowa alarmowała bólem. Oczami wyobraźni spostrzegł swoje ciało, osuwające się na ziemię, pod wpływem ataku serca. Nikogo nie zdziwiłaby twoja śmierć po ostatnich przejściach – dodał jakiś głos w jego głowie. - Masz swoje lata, do tego pijesz niczym dwudziestolatek z chorobą alkoholową. Nie spodziewaj się cudów, mój miły.
- Nie będę krzyczeć, nie będę krzyczeć, nie będę krzyczeć – powtarzał raz za razem, starając się zapanować nad drżący ciałem. Nie chciał zaalarmować w żaden sposób bestii o swojej obecności. - Nie będę krzyczał i nie będę siedział w ukryciu jak tchórz.
Złapał za przytwierdzony do płyty nagrobnej krzyż, jednak ani drgnął. Bez namysłu ruszył do drugiego, trzeciego i czwartego nagrobka jednak każdy z krzyży trzymał się niczym przyklejony na super klej. Dopiero za piątym razem odlany z tworzywa kształt, za który ludzie zabijali się przez ostatnie dwa tysiące lat, został w ręku Irka. Niestety, nie poczuł się przez to pewniej. Nie był księdzem ani osobą specjalnie wierzącą. Obawiał się, że czarci pomiot nie ucieknie, gdy pokaże mu jedno z narzędzi boga. Nagle przypomniała mu się scena z Miasteczka Salem i konfrontacja księdza Callahana z Barlowem. Oby mój koniec był lepszy, niż tracącego wiarę księżulka, pomyślał i wyłonił się zza nagrobka.
Przed oczami stanęły mu wszystkie horrory, jakie oglądał w życiu. Przez to nabrał pewności, że stwór natychmiast odwróci się i ruszy do ataku. Nic takiego nie miało miejsca. Irek zbliżył się nawet o kolejne pięć metrów i był na tyle blisko, że czuł smród buchający ze spoconego ciała stworzenia. Brzuch wciąż dawała o siebie znać, w postaci dziwnego, kującego bólu, jednak było za późno na przejmowanie się podobnymi drobiazgami.
Irek wyprostował rękę z krzyżem i krzyknął:
- Precz demonie! - Nic lepszego nie wpadło mu do głowy. Przez chwilę miał ochotę ryknąć śmiechem. Zabrzmiałem jak pieprzony łowca wampirów, wpadło mu do głowy zaraz przed tym, nim odezwał się raz kolejny: - Odpieprz się od grobu mojego przyjaciela, bestio! Niczym ci nie zawinił!
Człowiek całe życie ogląda filmy o rzeczach nadprzyrodzonych, gdzie bohater staje oko w oko z czymś nadnaturalnym. Słyszy również wiele historii dotyczących duchów, wampirów, opętań i diabłów, tak jakby los chciał przygotować go na ewentualne spotkanie z niepojętym - pomyślał Irek w czasie, gdy bestia odwracała się w jego kierunku. – Jednak te wszystkie historie spisane w książkach, nagrane przez kamery i wypowiedziane z ust ludzi można włożyć między bajki, ponieważ przypominają lizanie cukierka przez papierek. Dopiero stojąc oko w oko z czymś niepojętym, można uwierzyć, iż świat nie jest taki, jaki przedstawiają nam rodzicie, nauczyciele i księża; świat ma kły i pazury, którymi próbuje rozszarpać żyjące na nim jednostki, tak jakby nienawidził ich od samego początku. Od pierwszego oddechu.
- Tylko spokojnie – powiedział Irek, nie bardzo wiedząc, do kogo kieruje słowa. - Trzymam symbol boga, poświęcony przez naszego kapłana i nakazuję ci odejść!
- Wsadź sobie w dupę ten krzyż, stary durniu.
Słysząc niski, zachrypły głos stworzenia, Irek o mało nie zemdlał. Na powrót zaczął się trząść jak osika.
- Nakazuję ci... nakazuję...
- Godna podziwu lojalność. Twój przyjaciel i tak nie żyje, więc po co skazywałeś się na śmierć? - Zielone oczy niemal wbijały się w ciało staruszka. - Choć ty już jesteś martwy. Taaak. To stąd ta odwaga. Wiesz, że twój czas dobiega końca. Może bałeś się, że twój grób też rozkopię?
Stworzenie usiadło na zadzie i podrapało się nogą za uchem. Irek zmusił się, by przestąpić kilka kroków do przodu i kolejny raz powtórzył:
- Jeszcze chwila, a dotknę cię tym świętym...
Długa, pokryta włosami dłoń wytrąciła mu krzyż z ręki.
- Przestań mnie straszyć waszą religią. Jestem... byłem zbudowany dla wiary; żyłem dla wiary, a wy ją ze mnie wyrwaliście.
Irek cofnął się do tyłu z zamiarem ucieczki, jednak nogi odmówiły posłuszeństwa i klapnął na tyłek. Tymczasem stworzenie zaczęło powoli otwierać usta. Jego zdeformowana głowa z wysuniętym czołem zmieniała się. Kości pod skórą trzaskały niczym wyłamywane przez nerwowego ucznia palce. Ciemność wypływająca z gardła stwora była najbardziej wynaturzoną i smutną rzeczą jaką Irek widział w życiu. Nie mógł powstrzymać wypływających na policzki łez.
- Przepraszam. Ja po prostu; po prostu chciałem uratować przyjaciela. Chciałem uratować siebie i Ferdynanda.
W gardle stworzenia zaczęło się coś poruszać. Z początku nie było widać żadnych szczegółów.
- Przepraszam, Ferdynand. Kocham cię, bracie.
Coś złapało za poruszające się w dziąsłach zęby stworzenia. Następnie z jego paszczy wyjrzała twarz trupa. Irek poznał bez problemu twarz ciotki, mimo że złożył jej ciało do grobu ponad trzydzieści lat wcześniej. Rozpadające się oblicze oświetlane przez blask księżyca rozszerzył uśmiech.
- Niedobry, mały skurwysyn! Muszę zabrać cię tam na dół i zbić po gołej dupie, bo byłeś strasznie niegrzeczny! Wszystko widziałam! - Ciotka Irka w całości wydostała się na świat po kilkudziesięciu latach nieobecności. Nie miała gałek ocznych i nosa. - Matka poszła w długą, a ja przysięgłam przed bogiem, że wychowam cię na porządnego człowieka. I patrz! Patrz, kurwa, coś narobił! Muszę cię zabrać prosto w ciemność. Nie zaznasz tam spokoju i nie znajdziesz diabłów, czy demonów. Bo tam... widzisz... tam czai się coś gorszego.
*
Do uszu Ferdynanda dobiegały dźwięki, których w pierwszej chwili nie potrafił zidentyfikować. Podejrzewał, że matka nie może spać i krząta się w kuchni na dole. Otworzył oczy i podźwignął się do pozycji siedzącej, mówiąc:
- Na następnym pogrzebie mam grać główną rolę i leżeć spokojnie w trumnie. Wtedy wszystko będę miał w dupie.
Słowa odbiły się echem od małego pokoju, a ciemność wypełnił śmiech. Znał doskonale ten dźwięk, tak jak samo jak głos, którego jego mózg nie potrafił wcześniej rozszyfrować. I nic dziwnego, ponieważ należał do Kazika. Należał do trupa, który zamiast leżeć trzy metry pod ziemią, postanowił odwiedzić przyjaciela i pośmiać się z jego głośno wypowiadanych myśli.
- Dalej śnie, prawda? - bardziej stwierdził, niż zapytał Ferdynand. Nie czuł strachu, ponieważ Kazik to ostatnia osoba, która zrobiłaby mu krzywdę. - To pieprzony sen. Ach, boże, dlaczego mi nie darujesz tego typu gówien? Nie dość wycierpiałem?
- Nic się nie zmieniłeś, Frydz.
- Od twojego pogrzebu minęło kilkadziesiąt godzin, więc czego się do cholery spodziewałeś? Że przez ten czas nauczę się żonglować i wyjadę z cyrkiem na występy?
- Cięty język. Tego mi brakowało.
- Jakbyś był prawdziwym Kazikiem, a nie tylko wypierdkiem mojego starczego mózgu, to byś wiedział, że to Kazik był prawdziwym mistrzem, jeżeli chodzi o cięte riposty. Masz zamiar wyjść z cienia, czy będę gadał z powietrzem?
- Może zaczniemy od tego, że przymkniesz buźkę i chwilę mnie posłuchasz, dobrze? Narzekasz na swoją matkę, a z ciebie jest taka sama maruda jak z niej. Może nawet gorsza.
- Co to ma do...
- Dobrze już! - Kazik podniósł i wyprostował dłoń, która jako jedyna wychynęła z cienia. Nawet w półmroku pokoju Ferdynand widział jaka jest blada i nierzeczywista. - Dobrze. Nie mam czasu na pogaduchy. Jestem tutaj, bo dzisiejszej nocy w Samotni dzieje się coś złego. Ma to związek z kościołem, z naszym dzieciństwem i niestety z Irkiem.
- Co Irek ma wspólnego z naszym dzieciństwem?
- Zupełnie nic. Jednak pech chciał, że stał się dla nas ważny, a istota, którą wtedy widziałeś, pragnie zemsty. Dlatego najpierw dorwała mnie, właśnie rozprawia się z Irkiem, a na koniec zostajesz ty.
- To w ogóle nie przypomina snu...
- Mhm. Dojdź do tego sam przyjacielu i leć ratować Irka.
- Ty naprawdę tu jesteś? Przyszedłeś, by nas wesprzeć? Przecież nie ma czegoś takiego jak życie po śmierci!
Nic prócz ciszy i wiatru za oknem. Ferdynand siedział przez chwilę, a gdy myśli wskoczyły na swoje miejsca, sięgnął po spodnie i zaczął je wciągać na tyłek. Emocje powoli wypełzały z jaskiń, znajdujących się gdzieś na dnie jego psychiki i zaczynały krążyć po całym ciele. Pierwszą z nich był strach, ponieważ bał się kolejny raz stanąć oko w oko z potworem z dzieciństwa. Drugą zaś gniew, ponieważ coś chciało dopaść jego przyjaciela; ostatnią naprawdę bliską osobę, z którą mógł porozmawiać na każdy temat i bez względu na okoliczności poprosić o pomoc.
Zszedłszy po schodach, zajrzał do pokoju matki. Łóżko było puste. Następnie wszedł do kuchni i zaczął zakładać buty. Przed atakiem paniki bronił go rozsądek, powtarzając, że to tylko nerwy, alkohol i ciężkie przeżycia ostatnich dni spowodowały przemęczenie mózgu i w efekcie halucynacje. Kazik leży w grobie - utwierdzał go w przekonaniu głos - więc idź na cmentarz, jeżeli musisz. Spacer nocą dobrze ci zrobi. Jednak nie wasz się wierzyć w cokolwiek, co usłyszałeś, rozumiesz?
*
- Bawię się w berka z trupem na cmentarzu – rzekł Irek, klucząc między nagrobkami. Od kilku lat nie biegał z taką prędkością i był szczerze zdumiony, że wciąż jest do tego dolny. Najwyraźniej pojęcie „strach dodaje skrzydeł”, faktycznie ma podłoże w prawdziwym życiu. - Ratunku! Pomocy! Ludzie!
Miał nadzieję, że usłyszy go ksiądz, który tknięty przeczuciem pochodzącym wprost od boga przybędzie na cmentarz niczym rycerz na białym koniu, by swą wiarą uratować jednego z wiernych. Niestety, nic podobnego nie miało miejsca i pomoc wydawała się równie możliwa, co wskrzeszenie Hitlera, by wystąpił w Tańcach z Gwiazdami.
Jego ciotka powoli, lecz konsekwentnie kroczyła między lasem krzyży, nawołując go zachrypłym głosem. Powtarzając coś o otchłani, który przywita go i utuli do snu. Zamiast śliną, martwa kobieta wystrzeliwała z siebie robaki, których chordy musiały zalegać jej wnętrze. Irek nie miał pojęcia, jak widzi go mimo braku oczu, jednak skoro udało jej się wyczołgać z gardła bestii, która według praw religii i nauki nie powinna istnieć, to wszystko jest możliwe.
Kilka razy próbował przeskoczyć mur, jednak miał za mało czasu, by przeprowadzić z powodzeniem tę operację. Tymczasem stara suka nie odpuszczała i siedziała mu na ogonie, jakby był jej winny pieniądze. Mógł też wydostać się z terenu cmentarza tą samą drogą, którą przybył, jednak bestia wciąż próbowała wygrzebać Kazika, a jego grób znajdował się nieopodal wyjścia.
Możesz zrobić jeszcze jedno, ty cholerny tchórzu! - Głos wydobył się z jego głowy. Irek od razu zdał sobie sprawę, że to Kazik. - Walcz z tą starą kurwą! Wbij jej patyk w dupę, albo złam jedną z tych spróchniałych nóg i po kłopocie!
Nim Irek zdołał rozważyć tę możliwość, zahaczył o korzeń drzewa i by ratować się przed upadkiem, oparł ciężar na płycie nagrobnej, która runęła razem z nim na ziemię. Pech chciał, że kamień warzący kilkadziesiąt kilogramów przygniótł jego nogę. Kości trzasnęły niczym uschła trawa. Krzyk jaki wydobył się z jego gardła, najprawdopodobniej obudził połowę zmarłych, leżących pod powierzchnią gruntu.
- Niech to szlag!
Ciotka runęła na niego niczym nastolatka na członka boysband'u. Złapawszy go zębami za policzek, wyrwała kawał mięsa i zaczęła przeżuwać. Krew ściekała jej po brodzie i kapała na strój, w którym spoczęła w grobie. Wyglądało na to, że stwór dobrze zrobił, wyciągając jej ciało z otchłani. Spełniła swoje zadanie, a teraz czeka ją uczta.
Zostanę pożarty żywcem przez trupa, pomyślał.
*
Idąc na cmentarz, Ferdynand często spoglądał w niebo, jakby w poszukiwaniu potwierdzenia, że Kazik naprawdę go odwiedził i ostrzegł przed potworem z dzieciństwa. Ciężko było w to wszystko uwierzyć, ponieważ pojawiło się zbyt wiele czynników świadczących o tym, iż to najzwyklejsze załamanie nerwowe, bądź szaleństwo. Dlaczego potwór pojawił się akurat wtedy, gdy umarł Kazik? - zastanawiał się staruszek, otwierając dłonie ku niebu i łapiąc pierwsze krople deszczu. - Dlaczego pojawił się duch przyjaciela, ostrzegający mnie przed jego zemstą, akurat w tym samym czasie, gdy przypomniałem sobie całą historię i ożywiłem lęki z dzieciństwa? W którym kierunku ruszyć, gdy pójdę na cmentarz i nie zastanę tam zupełnie nic prócz zniczy i śpiących zmarłych? Czy to znak, że przyszedł koniec picia i trzeba zacząć dbać o zdrowie? Tylko po co?
- Przeklęte życie – westchnął i ukrył twarz w dłoniach. Czuł, że kac na przemian z pustką po zmarłym przyjacielu próbują rozerwać jego głowę na kawałki. Wyobraził sobie, jak czaszka wybucha, a na spróchniały mózg padają krople deszczu.
Minął staw, sklep, przystanek i w końcu docierał do kościoła. Z początku obawiał się, że deszcz, który zaczął kropić jak tylko wyszedł z domu, przybierze na sile, jednak nic nie podobnego się nie stało i z chmur leciał wyłącznie kapuśniaczek. Wciąż też nie dawał mu spokoju tamten dzień w starym kościele. Zielone oczy, zdeformowana głowa, którą po dziesięciu piwach można było porównać do ludzkiej i te ogromne, przypominające wlot do studzienki ściekowej usta.
- Wybyliśmy tylko kilka desek... więc skąd ta wściekłość? - zapytał własnego cienia Ferdynand, wciąż nie mogąc pozbyć się odczucia, iż zaraz na rowerze pojawi się Kwiatkowska z kośćmi jamnika w koszyku. - Chyba muszę kupić broń i strzelić sobie w łeb.
W chwili, gdy wypowiadał te słowa, był przy bramie prowadzącej do kościoła i usłyszał krzyk. Bez chwili zwłoki przeskoczył mur i ruszył w stronę cmentarza. O centymetry minął kran, na który wcześniej nadział się Irek i kopnął po drodze kilka wygasłych zniczy. Nie zwrócił na to większej uwagi, ponieważ widział już chudą sylwetkę podnoszącą się nad murem okalającym cmentarz. Przez jedną straszną chwilę miał ochotę zawrócić i biec. Nie przestawać nawet po dziesięciu, czy dwudziestu kilometrach; biec aż do końca świata.
*
Mimo adrenaliny, która przedłużała wytrzymałość Irka, nie dawał rady bronić się przed zmarłą ciotką. Jego dłonie nosiły liczne ugryzienia. Krew przemoczyła mu ubranie, a wraz z jej spadkiem opadał z sił. Każdy ruch powodował błyskawicę bólu, rozchodzącą się od nogi aż do jąder. Tymczasem stwór zdołał wykopać trumnę Kazika i wyciągnąć ją z dołu. Najwyraźniej nie obchodziło go nic innego, a tylko wyłuskanie z niej martwego ciała. Łzy bezsilność zalewały Irkowi oczy. W przypływie gniewu sięgnął za siebie i złapał coś palcami. Następnie wzmocnił uchwyt i uderzył. Dzban z kwiatami rozbił się na głowie trupa, raniąc bladą skórę. Z powstałych w niej otworów wypadały robaki.
- Niech cię szlag, stara kurwo!
- Zaciągnę cię do miejsca, gdzie ciągle panuje ciemność!
Kolejny raz go ugryzła. Tym razem w szyję. Na pomniku osiadły krople krwi. Irek ostatnim rozpaczliwym ruchem sięgnął za siebie. Z początku nie znalazł zupełnie nic i serce wypełniła mu rozpacz. Dopiero po dokładniejszym przeszukaniu trafił na sporych wielkości zniszcz. Wpił w niego place i zaczął atakować. Nie zwracał uwagi na rosnący ból w nodze i dłoni. Nie interesował go sączący się z nieba deszcz, ani wieko trumny Kazika, które poszybowało wyrwane przez potwora. Nim przyjdzie wieczny odpoczynek, miał zamiar jak najbardziej zmasakrować ciotkę. Mam w dupie konsekwencje – stwierdził w myślach - i tak jestem martwy!
Po tym uderzył jeszcze raz z prawej, łamiąc kość policzkową trupa; drugi raz z góry, gruchocząc jego dolną szczękę i ostatni raz prosto w nos. Ciotka upadła najpierw na tyłek, a później na plecy. Irek ze szczęścia zaczął kolejny raz krzyczeć:
- Zabiłem trupa! Zabiłem pieprzonego trupa! Zabiłem...
*
- … trupa! - Ferdynand bez problemu rozpoznał głos Irka. Brzmiąca w nim histeria uderzała w niego falami przerażenia, jednak bez wahania otworzył furtkę i wpadł na cmentarz.
Stwór uniósł ciało Kazika i skierował zielone oczy ku niebu. Na jego zdeformowanej twarzy widniał tryumf, a z ust wyrwał się przeciągły ryk.
Nie zbezcześcisz ciała mojego przyjaciela!
Ferdynand wyciągnął nóż, który profilaktycznie zabrał podczas pobytu w kuchni i podbiegł do stworzenia. Ostrze bez problemu przebiło cienką skórę, przejechało po kości i na niej się zatrzymało. Zielona maź zaczęła cieknąć na kostkę, którą wybrukowany był cmentarz.
- Nie możesz mi nic zrobić! - śmiał się stwór. - Nie rozumiesz człowieku? Walczysz ze złem, które sami stworzyliście! Jak chcecie walczyć z czymś, co siedzi w waszych głowach? W waszych sercach!?
- To były dwie pieprzone deski, ty cholerna poczwaro! - Ferdynand atakował i krzyczał jednocześnie. - Przez dwie deski urządziłeś ten cały cyrk!
- Wasi przodkowie zniszczyli coś, co powstało, by wzbudzać nadzieję i łagodzić ból po stracie najbliższych. Dlatego teraz ja ograbię was z tej możliwości.
- Nie pozwolę ci na to!
Stwór dłonią odepchnął Ferdynanda, który poleciał dwa metry w powietrzu i uderzył w jeden z pomników. Coś chrupnęło mu w plecach, ciało przeszył ból, a nogi odmówiły posłuszeństwa. Po swojej lewej miał Irka, który leżał oparty na boku i szlochał.
- Przepraszam cię, Frydz. Nie dałem rady go powstrzymać.
- To nic. Ty jesteś w tym wszystkim najmniej winny.
- Naprawdę myślicie, że coś dla mnie znaczy te kilka kilogramów martwego mięsa? - Stwór zaśmiał się. - Nic nie smakuje jak zemsta dokonana dłońmi najbliższych. Powitajcie na powrót swego przyjaciela.
Mdłe, zielone światło oplotło ciało Kazika. Jego oczy otworzyły się, a szczęki zaczęły zgrzytać. Mężczyzna, którego opłakiwali, położył nogi na ziemię i ruszył w ich kierunku.
- Teraz poczujecie, co tak naprawdę znaczy cierpieć; co to naprawdę znaczy czuć, jak ktoś żywcem niszczy i rozkłada cię na części pierwsze! - Stwór śmiał się z głową skierowaną ku niebu.
Przyjaciele spojrzeli po sobie. Wiedzieli, że to koniec. Nie było sensu nic dodawać, więc zaczęli wrzeszczeć o pomoc.
*
Ból przychodził falami, a wraz z nim na cały świat spadała ciemność. Nie było księżyca, a tylko chmury i deszcz. Pogrążoną we śnie Samotnię mało obchodziło dwóch pijaczków, którzy mieli za chwilę stracić życie. Przez świat codziennie przelewa się morze krwi, pomyślał Ferdynand, więc jeszcze odrobina pochodząca od takich starych pryków jak my, nie zrobi wielkiej różnicy. Życie zawsze było traktowane jak coś niepowtarzalnego i bardzo cennego, jednak tylko w słowach i kościele. Poza nim mordujemy się w najlepsze od tysięcy lat za wiarę, kobiety, ziemię i pieniądze. Ja zaraz zostanę pożarty, ponieważ przodkowie w ramach zemsty za wojenne zło zbezcześcili wzniesiony przez Niemców kościół. I do kogo ja mam złożyć zażalenie?
Z zamyślenia wyrwał go jęk. Spojrzał przed siebie i spostrzegł Kazika. Jego martwa twarz znajdowała się dziesięć centymetrów dalej. Gdzieś na samym dnie oczu trupa lśniło zielone światło, które najpewniej podtrzymywało gnijące ciało przy życiu.
- Zjem cię, przyjacielu.
- Cześć, Kazik.
- Nie ma tu żadnego Kazika.
- Gadaj zdrów.
- Zjem cię.
Ferdynand zaszlochał, co kosztowało go kolejną falę bólu, pochodzącą gdzieś z dołu pleców. Następnie wystawił szyję w stronę Kazika.
- Zrób to szybko.
Zamknął oczy i przywołał w głowie obraz Ani. Najbardziej w życiu żałował tego, iż nie starał się zbudować z nią związku, tylko poszedł w picie. Wtedy była młoda i nie do końca go interesowała, poza tym "co by powiedzieli koledzy, gdyby chodził za rękę po wsi z jakąś gówniarą?". Dopiero kolejne lata pokazały, na jak wspaniałego człowieka wyrosła owa gówniara.
- Kocham cię, Aniu – wyszeptał.
Poczuł zbliżające się usta Kazika i jednocześnie usłyszał jęk zawiasów.
Ktoś wszedł na cmentarz.
W pierwszej chwili był pewny, że to tylko wyobraźnia. Najpierw spojrzał na Irka. Przyjaciel leżał oparty o pomnik w kałuży krwi i nie dawał żadnych oznak życia. Ferdynand miał ochotę wyć z rozpaczy. Czuł, że w klatce piersiowej powstaje ból, z którym nigdy nie będzie sobie w stanie poradzić. Na jego policzki wypłynęły kolejne łzy; to przez nie zobaczył stojącą kilka metrów od stwora staruszkę.
- M... mama?
Kobieta nawet nie zaszczyciła go spojrzeniem. W wyprostowanej dłoni trzymała dziwny kształt, który lśnił błękitnym światłem.
- Odejdź stąd - rzekła z mocą. - Nie będziesz bawił się kosztem moich chłopców, strażniku.
- Nie mieszaj się w to, wiedźmo!
Staruszka zarechotała i podeszła jeszcze bliżej potwora. Blask trzymanego przez nią przedmiotu przybrał na sile. Przypominał teraz lampę o dużej mocy.
- Myślisz, że boję się twojej pogańskiej magii? - zapytał, a następnie oblizał się długim na metr językiem. - Masz ostatnią szansę, żeby się stąd wynieść, albo zgniotę cię jak tych dwóch durniów!
- Bawisz się w zemstę od tylu lat. Skrzywdziłeś tak wielu ludzi i dalej nie zrozumiałeś, że w Samotni rządzi starszyzna? Jesteś tylko zerwanym ze smyczy pieskiem, jednak szybko to naprawimy.
Matka Ferdynanda przytknęła dziwny przedmiot do skóry poczwary, która natychmiast stanęła w ogniu. Zielone światło w jej oczach przygasło, a kości pod skórą zaczęły się łamać i przestawiać. Niektóre przebiły skórę i zalśniły w blasku płomieni.
- Przestań! Aaa... nie rób tego!
- Oni też błagali, a popatrz, jak ich urządziłeś. Myślisz, że można bawić się w Boga bez żadnych konsekwencji!? Myślisz, że możesz być katem i osądzać wszystkich?
- Oni, wy niszczycie moją świątynię... niszczycie mnie...
- Nie będę z tobą więcej dyskutowała!
- Nie! Przestań!
Skóra stworzenia zrobiła się czarna jak u opalonej świni. Staruszka cofnęła lśniący przedmiot.
- Wynoś się na swój strych i nie wasz więcej zaczepiać kogokolwiek z Samotni. Zwłaszcza mojego syncia.
Stwór nie odezwał się słowem, a tylko wskoczył na drzewo, z niego dało susa na następne i po chwili zniknęło w ciemności. Ferdynand potrząsnął głową, by strącić łzy i przyglądał się matce, która traciła dziwny blask i zaczynała znowu przypominać zwykłą, zrzędliwą staruszkę.
- Żyjesz, synu?
*
Dwa tygodnie później na cmentarzu w Samotni kolejny raz pojawił się niebieski namiot, pod którym pracownicy firmy pogrzebowej wykopali dół. Do niego miała zostać spuszczona trumna z ciałem Irka, który wykrwawił się na śmierć, pogryziony przez własną ciotkę. Wieś wrzała od plotek, ponieważ nikt nie widział, co dokładnie miało miejsce. Grób Kazika został rozkopany, ktoś z niesamowitą siłą oderwał wieko jego trumny, a ciało zostawił niczym lalkę kilka metrów dalej. Nie wiadomo, co tam robił Irek. Ludzie podejrzewali, że chciał powstrzymać wandali i ktoś zepchnął mu na nogę pomnik, a następnie poszczuł psem, ponieważ na skórze miał liczne rany szarpane.
Jedynie Ferdynand wyszedł z całej opresji, a ceną jaką zapłacił za postawienie się strażnikowi kościoła, był uszkodzony kręgosłup. Matka zabrała go do domu i dopiero na drugi dzień wezwała karetkę, tłumacząc, iż starszy mężczyzna niefortunnie spadł ze schodów. Lekarze nie chcieli go wypuścić na pogrzeb, jednak nie mieli wielkiego wyboru, ponieważ pacjent i tak groził, że się wypisze w razie odmowy. Dlatego wypożyczyli mu wózek i dużą taksówką dostał się na cmentarz Samotni, gdzie dołączył do tłumu ludzi, którzy żegnali Irka.
O to zostałem sam – pomyślał Ferdynand, ocierając łzy chusteczką. Ciepły wiatr targał czarną koszulą, którą miał na sobie i resztką włosów, jaka mu pozostała. Po niebie przepływały białe obłoki, a w oddali, pod wpływem wiatru, tańczyły drzewa. - Oto nadszedł ostatni rozdział mojej historii. Nic już nie ma sensu. Nie mam dla kogo żyć i pierwszy raz naprawdę cieszę się, że jestem taki stary. Może za tydzień lub dwa coś mi wysiądzie w środku i dołączę do przyjaciół? Bo tak naprawdę bez nich nie jestem nic wart. To tak jakby kupić samochód z pustym bakiem. Moim paliwem byli ci dwaj kochani idioci, których nigdy nie będzie mi już dane zobaczyć. Przeklinam cię życie. Przeklinam za twój bezsens i śmierć, jakim jesteś przepełniona.
Do głowy przychodziło mu jeszcze milion myśli. Jedne gorsze od drugich. Nie miał zamiaru walczyć, a tylko poddawał się jadowi, który wyciekał z pękniętego serca. Może dlatego w pierwszej chwili nie zauważył Ani, która podeszła i położyła swoją dłoń na jego. Ich spojrzenia się spotkały, a cierpienie przemieszało.
Koniec
Komentarze