Historia

Opowiem Ci mroczną historię.

wilhelm 0 6 lat temu 516 odsłon Czas czytania: ~47 minut

Historię znalazłem na stronie Pana Stefana Dardy i to on jest jej autorem, ale wydaje mi się, że i Wy powinniście ją poznać.

Brzmienie głosu w słuchawce wskazywało na to, że moim rozmówcą jest mężczyzna w podeszłym wieku. Mówił chrapliwie i niewyraźnie, z trudem artykułując poszczególne wyrazy, które co chwila przeplatał przerwami na świszczące zaczerpnięcie płytkiego oddechu.

Początkowo nie miałem pojęcia o co mu chodzi, ale gdy powtórzył po raz drugi, zapytałem niepewnie:

- Czy dobrze rozumiem, że chce pan, abym przyjechał do pana w związku z konkursem dla czytelników naszego pisma?

Potwierdził w sposób, jakby była to najbardziej oczywista rzecz pod słońcem. Gdyby nie mój szacunek dla starszej osoby, w tym momencie nasza rozmowa zapewne by się zakończyła.

- Niestety, przykro mi, ale reguły są inne – zacząłem tłumaczyć jak małemu dziecku. – Osoby biorące udział w zabawie przygotowują teksty i przysyłają je pocztą na adres naszej redakcji.

Przez dłuższy czas słyszałem tylko ciężki oddech.

„Tylko mi tam nie umrzyjcie, dziadku” – pomyślałem i uśmiechnąłem się pod nosem. Kiedy teraz wracam do tej pierwszej naszej rozmowy, wcale już nie wydaje mi się to zabawne.

Wreszcie odchrząknął i powiedział:

- Właśnie chodzi o to, że ja nie chcę brać udziału. Chcę tylko z panem porozmawiać, bo to zdaje się pan wymyślił temat. „Mroczne historie”, prawda? - W słuchawce zarzęził suchy kaszel. Gdy po kilkunastu sekundach ustał, odparłem:

- Owszem, ale biorąc pod uwagę profil miesięcznika „Twoje Medium”, nie widzę w tym temacie niczego dziwnego.

- Niech pan przyjedzie – upierał się. – Wtedy panu wszystko wytłumaczę.

- Obawiam się, że…

- Ja się nazywam Adolf Krawczyk. – Przerwał mi w pół słowa. – Proszę sobie zapisać adres… tak na wszelki wypadek. Może jednak zmieni pan zdanie.

Poszukałem jakiejś kartki dla świętego spokoju z przekonaniem, że za chwilę i tak wyląduje w koszu.

*

Był to okres moich ostatnich przygotowań do generalnego remontu mieszkania. W planach było malowanie, wymiana większości mebli i spektakularna rewolucja w łazience. Zamierzałem też pozbyć się drewnianych, przeciekających już gdzieniegdzie podczas większego deszczu okien dachowych i tu właśnie był największy problem – stare lukarny były zwieńczone trójkątnie, więc nowe, plastikowe, trzeba było specjalnie zamówić u producenta

Prawie wszystko było już dopięte na ostatni guzik. Ekipa fachowców, którą już wcześniej zarezerwowałem, właśnie kończyła robotę i lada dzień miała zamienić obszar działania na moje M-3 na poddaszu, a – jak na złość – zlecenie na produkcję nietypowych okien było realizowane przez co najmniej cztery tygodnie. Był jednak jeden wyjątek – niewielka firma położona w oddalonym o niecałe dwie godziny drogi samochodem Rykowie, która reklamowała się w prasie najkrótszym, trwającym nawet mniej niż dziesięć dni czasem oczekiwania.

Kiedy spojrzałem na nabazgrany niedbale na kartce adres, a później sprawdziłem lokalizację Domu Spokojnej Starości „Irys” w miejscowości Ryków Górny, plan działania miałem już gotowy. Jeszcze tego samego dnia zameldowałem Naczelnemu, że nazajutrz udaję się w teren, by zrobić wywiad, który rzuci na kolana pół zakochanej w historiach nie z tej ziemi Polski. Bardzo się ucieszył.

Ja chyba jeszcze bardziej, ponieważ przed remontowymi zmaganiami każdy zaoszczędzony dzień urlopu był dla mnie na wagę złota.

2.

Następnego dnia w południe siedziałem na niewielkim rynku, otoczonym rachitycznymi drzewami i burymi, sypiącymi się kamieniczkami, które świetność dawno miały już za sobą. Życie w centrum powiatowego Rykowa toczyło się z werwą charakterystyczną dla żwawego nieboszczyka.

W garści ściskałem puszkę coli. Pomimo że napój z każdą chwilą stawał się coraz cieplejszy i bardziej paskudny, nie potrafiłem radzić z nim sobie szybciej. Senne otoczenie, reprezentowane godnie przez sunących noga za nogą lub grupujących się na podobnych do mojej ławeczkach emerytów działały na mnie hipnotycznie. Znalazłem się w miejscu, gdzie niczego nie wypada robić szybko.

Nie dopiłem coli nawet do połowy. Poszukałem wzrokiem kosza na śmieci i dostojnym krokiem pomaszerowałem w jego stronę. Sądząc po papierach i butelkach malowniczo rozrzuconych na zaniedbanych skrawkach zieleni, sztuka celnego trafienia do metalowego pojemnika nie cieszyła się w Rykowie jakąś szaloną popularnością. Gdy dźwięk uderzającej o metal puszki poniósł się echem po okolicy, miasteczko na chwilę zamarło, a wszyscy obecni na rynku, włącznie z umundurowanym strażnikiem miejskim, który na skraju chodnika właśnie wypisywał mandat za nieprzepisowe parkowanie, odwrócili głowy w moją stronę. Zastanawiałem się, czy to przypadkiem nie ja będę następnym ukaranym, ale miejscowy stróż prawa i sprawiedliwości po chwili stracił mną zainteresowanie. Po chwili jednak zaabsorbowałem jego uwagę ponownie. Tym razem pytaniem o położony gdzieś w okolicy dom spokojnej starości o nazwie „Irys”. Zanim dotarło do funkcjonariusza o co mi chodzi, wyglądał na nieźle przestraszonego.

Sprawy związane z zamówieniem okien udało mi się załatwić już wcześniej i to w niepasującym do tego miejsca, ekspresowym tempie. Właściciel firmy o nazwie „ONZ” okazał się nie w ciemię bitym jegomościem około sześćdziesiątki, który nie zamierzał wypuścić z rąk okazji w postaci niespodziewanego zamówienia. Udało mi się uzyskać obietnicę, że zlecenie zostanie zrealizowane w terminie ośmiu dni, a dodatkowo otrzymałem pięcioprocentowy rabat. Jedyne, co nie zostało jeszcze ostatecznie uzgodnione, to sposób dostawy moich nowych Okien Na Zamówienie. Gdy jednak w ponurych okolicznościach zapyziałego ryneczku oczekiwałem na odpowiedź funkcjonariusza, w mgnieniu oka powziąłem decyzję, że zlecę nieco droższy, ale niewiążący się z koniecznością ponownej wizyty w Rykowie transport zorganizowany przez producenta.

- Irys, irys… - zadumał się, po czym zdjął czapkę z daszkiem, schował bloczek mandatowy pod pachę przepoconej koszuli i uwolnioną w ten sposób ręką podrapał się w lśniącą wilgocią, purpurową od czerwcowego upału łysinę. – A nie chodzi panu czasem o zakład pogrzebowy? Mamy tu taki…

- Nie, nie chodzi mi o zakład pogrzebowy – przerwałem, nie dbając o konwenanse. Zależało mi na jak najszybszym opuszczeniu tego miejsca, a na dodatek ociężały nie tylko fizycznie strażnik nie wyglądał na osobę, z którą miałbym ochotę wdawać się dłuższą konwersację. – Chodzi mi o dom starców w Rykowie Górnym, panie władzo.

Jego mętne dotąd oczy pojaśniały.

- A, to trzeba było tak od razu, że w Górnym! – ucieszył się i poinformował mnie mi w kilku zdaniach, w którym kierunku powinienem się udać.

*

Wyjeżdżając z kwadratowego ryneczku, miałem poważne wątpliwości, czy aby na pewno drogą będzie tak prosta, jak zapewniał funkcjonariusz. Obawy znacząco się zmniejszyły, gdy po przebyciu kilkuset metrów od wyjazdu z miasta, dostrzegłem zieloną tablicę z napisem Ryków Górny. Wciąż jednak miałem w pamięci ostatni, pomalowany na ostry fiolet, parterowy budynek większej miejscowości, który dowodził, że miejscowy szeryf nie pomylił się również w innej kwestii.

Od dłuższego czasu wlokłem się za konduktem żałobnym złożonym z karawanu i byle jak ułożonej na nim trumny. Czarne auto, wyjeżdżające z bramy przy fioletowym zakładzie pogrzebowym „Irys”, praktycznie zajechało mi drogę, więc, pamiętając o wpajanych mi w dzieciństwie zabobonach, nie zdecydowałem się na wyprzedzenie ponurej limuzyny.

O tym, że patrzenie przez szybę samochodu na żałobny kondukt także może sprowadzić nieszczęście zapomniałem na amen. Być może dlatego, że zastanawiałem się wtedy, jak często pensjonariusze Domu Spokojnej Starości „Irys” odwiedzają sąsiednią mieścinę i jakie refleksje przychodzą im do głowy, gdy spoglądają w stronę zakładu pogrzebowego o dobrze im znanej nazwie.

Karawan zatrzymał się wreszcie przy niewysokim cmentarnym murku zabezpieczonym niedbale od góry zbutwiałym gontem. Z auta wysiadło kilku łapiduchów w biało-czarnych uniformach, którzy z łatwością zdjęli trumnę i bez zbędnych ceregieli zniknęli z nią za zardzewiałą, metalową bramą. Takiego pogrzebu nie zdarzyło mi się jeszcze oglądać – żadnych kwiatów, żadnej bardziej lub mniej pogrążonej w smutku rodziny żegnającej ciało zmarłego (lub zmarłej), nie dostrzegłem też nigdzie księdza. Mimo dość intrygujących okoliczności, dających nadzieję na nietuzinkowy felieton, zdusiłem w sobie niezdrową ciekawość i pokusę dalszego uczestnictwa w ponurej uroczystości, by możliwie najszybciej mieć za sobą spotkanie z Krawczykiem. Byłem podenerwowany jak przed wizytą u dentysty, a mało przyjemne sprawy od kiedy pamiętam zwykłem załatwiać szybko i bez niepotrzebnej zwłoki.

Ponieważ strażnik wspomniał, że dom starców położony jest niemal naprzeciw cmentarza, zdawałem sobie sprawę, że jestem już właściwie u celu. I faktycznie – po lewej stronie drogi dostrzegłem coś w rodzaju rozległego parku, otoczonego identycznym murkiem jak ten widziany przed chwilą. Zardzewiała brama również była bliźniaczo podobna, a ponieważ nie widniały przy niej zakazy dotyczące wjazdu na teren ośrodka, po chwili zmierzałem szeroką aleją starych drzew w kierunku majaczącego w oddali piętrowego budynku, który wyglądał na niewielki pałacyk.

Im byłem bliżej, tym więcej osób mijałem. Siedzący na leżakach, ławkach lub wsparci o rozklekotane balkoniki pensjonariusze, przypominający bardziej zjawy, niż ludzi z krwi i kości, przypatrywali się mojej ciemnoniebieskiej toyocie z nieufnością, kto wie? – może nawet obawą. Najwidoczniej obcy samochód był tutaj rzadkością, a krewni podopiecznych ośrodka rzadko fatygowali się, by odwiedzić swoich leciwych i nikomu już niepotrzebnych bliskich.

Być może otaczający to miejsce mur sprawił, że mimowolnie przyszło mi na myśl określenie „cmentarny przedsionek” i stwierdziłem, że jednak wolałbym w tym czasie uczestniczyć w tamtym pogrzebie, niż przemieszczać się pomiędzy ciałami zakwalifikowanymi przez nieubłaganego selekcjonera do rychłej wycieczki na drugą stronę drogi; byłem jednak już zbyt blisko celu, by teraz nagle się wycofać.

Zaparkowałem niedaleko ukrytego za dwiema parami kolumn wejścia do budynku, zauważając jednocześnie bez większego zdziwienia, że lata świetności, podobnie jak kamieniczki otaczające rynek pobliskiego miasteczka, ma on już dawno za sobą.

Drewniane drzwi pałacyku otwarte były na oścież i już z odległości kilku metrów wyczułem ostry, zionący z korytarza zaduch. Natychmiast po przekroczeniu progu, gdy oczy z trudem przyzwyczajały się do panującego wewnątrz półmroku, zawładnęła mną trudna do przezwyciężenia pokusa, by uciec z tego miejsca jak najszybciej. Smród odleżyn, przywodzący na myśl rozkładające się ciało, przemieszany z odorem zaschniętego moczu sprawiał, że zabrakło mi tchu, a śniadanie w jednej sekundzie wykupiło bilet na ekspres w drogę powrotną, wiedziałem jednak, że jeśli wyjdę, nigdy więcej nie zdecyduję się na ponowienie próby, dlatego wstrzymując oddech ruszyłem naprzód.

Po pokonaniu kilku schodków znalazłem się na skąpo rozjaśnionym świetlówkami, szerokim korytarzu. Niektóre z drzwi prowadzących do położonych po obu jego stronach pomieszczeń były otwarte, dzięki czemu zaduch wydawał się nie być już tak dławiący, jak wąskim gardle prowadzącym na zewnątrz.

Z jednego z pokojów wyszła młoda, ubrana na biało kobieta z basenem sanitarnym w ręku i skierowała się w moją stronę. Gdybym jej nie zaczepił, minęłaby mnie bez słowa.

- Przepraszam bardzo, gdzie znajdę pana Adolfa Krawczyka?

Przystanęła, jej brwi powędrowały do góry, a wyraz twarzy dopełnił tylko obrazu bezgranicznego zdziwienia.

- Na pewno chodzi panu o pana Adolfa? Nikt nigdy do niego nie…

- Tak, na pewno.

Zastanowiła się przez moment i po sprawdzeniu godziny na ściennym zegarze wymieniła numer drzwi, wskazując jednocześnie kierunek.

- A może wyszedł na dwór? – Wiele bym dał, żeby tak właśnie było.

- Nie, pan Adolf raczej nie wychodzi – natychmiast rozwiała moje nadzieje i po chwili już jej nie było.

Musiałem udać się w stronę, z której przyszła, jednak postanowiłem odczekać kilkadziesiąt sekund, aż woń odchodów nieco zelżeje. W międzyczasie naszła mnie refleksja, że najprawdopodobniej starszy pan zamarzył o czyichś odwiedzinach i w prosty sposób znalazł nietęgiego frajera.

Gdy uznałem, że droga nieco się przewietrzyła, ruszyłem przed siebie, modląc się, aby dziewiętnastka nie była numerem pomieszczenia, z którego wracała pielęgniarka.

I faktycznie, przedostatni po lewej stronie korytarza pokój był o wiele dalej. Dotarłem do niego, starając się nie rozglądać na boki, by nie zobaczyć czegoś, o czym mógłbym później śnić po nocach lub rozmyślać, gdy nawiedzą mnie ponure myśli o zbliżającej się nieuchronnie starości.

Pomalowane jasnozieloną olejną farbą drzwi oznaczone dziewiętnastką jako jedne z nielicznych pozostawały zamknięte, co nie wróżyło najlepiej, niemniej jednak, skoro już tyle przeszedłem, nie pozostało mi nic innego, niż kontynuować tę wątpliwej jakości przygodę.

„Nadchodzę, cwany staruszku” – pomyślałem, a potem zaczerpnąłem głęboko powietrza i mocno zastukałem.

3.

Słuch Krawczyka najwyraźniej sprawował się jeszcze całkiem przyzwoicie.

- Czego tak głośno?! – dobiegło zza zamkniętych drzwi. – Otwarte jest przecież!

Te dwa krótkie zdania nie miały ze sobą nic wspólnego, niemniej jednak uznałem, że drugie z nich jest swoistym zaproszeniem, więc nacisnąłem klamkę i wszedłem do środka.

Przez dłuższą chwilę po raz kolejny przyzwyczajałem wzrok do półcienia, aż wreszcie zobaczyłem siwego, przygarbionego mężczyznę, siedzącego na skraju stojącego pod prawą ścianą łóżka. Drugie, stojące po przeciwległej stronie sali, było puste.

Zamknąłem za sobą drzwi, czując, że Krawczyk śledzi każdy mój ruch.

- Dzień dobry, panie Adolfie. Dzwonił pan, więc przyjechałem. Nazywam się…

- Skoro tak, to teraz już wiem kim pan jest. Proszę, niech pan wejdzie dalej. – Tego dnia jego głos brzmiał o wiele lepiej, niż przez telefon. – Nie sądziłem, że pojawi się pana tak szybko. Prawdę mówiąc, podejrzewałem, że nawet nie zapisał pan sobie adresu…

- Tak naprawdę, to miałem sprawę tu, w okolicy i dobrze się złożyło, bo dzięki temu mogłem wpaść. – Podszedłem i wyciągnąłem dłoń, którą Krawczyk natychmiast uścisnął. – Miło mi pana poznać. A teraz, chciałbym się dowiedzieć…

- Chwileczkę – przerwał mi. – Proszę, niech pan siada. – Ręką wskazał na przeciwległe łóżko. – Tam chyba będzie najwygodniej, bo taborety mamy tutaj… to znaczy są tutaj bardzo twarde.

- Nie mam zbyt wiele czasu, no, ale może na chwilę usiądę. Tylko, czy nie miałby pan nic przeciw temu, bym trochę uchylił żaluzje?

- Oczywiście, proszę bardzo.

Światło wpadało do pokoju tylko przez uchylone na kilkanaście centymetrów okno. Gdy manipulując przy żaluzjach, niby niechcący uchyliłem okienne skrzydło szerzej, Krawczyk nie zareagował.

Musiałem to zrobić, ponieważ w pokoju śmierdziało rozkładającym się ciałem.

Nie był to zapach zbyt intensywny, ale dało się go odczuć na tyle wyraźnie, że jeśli nie otworzyłbym szerzej okna, ciężko byłoby tam wytrzymać dłużej, niż kilka minut.

Wreszcie, gdy zrobiło się widno, usiadłem obok mojej nieodłącznej torby na ramię na łóżku naprzeciw Krawczyka. Był to stary człowiek o zniszczonej, poszarzałej i pooranej zmarszczkami twarzy. Trudno mi było określić dokładniej jego wiek, ale miał już na pewno grubo po osiemdziesiątce.

- Pan też to czuje? – zapytał.

Odpowiedziałem pytającym spojrzeniem, ale wiedziałem dokładnie, co ma na myśli.

- Do wczoraj łóżko, na którym pan siedzi nie było puste. Spał w nim Władek… Kiedyś mistrz Polski w boksie, olimpijczyk – uśmiechnął się smutno. - Przyjeżdżali tu nawet czasem robić z nim wywiady, a ostatnio – szmelc był z niego jak każdy inny. A może nawet gorszy, bo nie wstawał, odleżyny mu się robiły i gnił jak każdy jeden w jego stanie. – Zamyślił się. – Też Krawczyk miał na nazwisko…

Rozumiałem już zdziwienie pielęgniarki, że pytam o innego Krawczyka.

- Powiedział pan: „miał na nazwisko”… Czy to znaczy, że…

- Zmarł wczoraj w nocy na tym łóżku i to chyba jeszcze dosyć wcześnie. Noc była gorąca, a ja dopiero rano się zorientowałem, że coś z nim nie tak… Ale niech się pan nie boi… – Zauważył, że zaczynam się niespokojnie wiercić. – Całą pościel i materac wymienili od razu. Tylko rama została. No i zapach, ale ten to się wywietrzy szybko. Wiem, bo nie pierwszy raz takie coś przechodzę… Pan jeszcze młody, nieprzyzwyczajony… - Znów ten smutny uśmiech. – Jeszcze na to czas… - Krawczyk spuścił wzrok na swoje powykręcane reumatyzmem dłonie.

Aby zająć myśli czym innym, rozejrzałem się po pokoju. Dwie szafy, dwa taborety, dwa takie same stoliki przy łóżkach i tylko jeden z położonymi na nim gazetami (zauważyłem między innymi kilka numerów „Twojego Medium”), obok których stał głośno tykający, staromodny budzik.

- Odmierza mój czas. – Usłyszałem głos Krawczyka, który, jak się okazało, znów mi się przyglądał. – I chodzi coraz szybciej. Pan też ma taki zegar?

- W dzisiejszych czasach każdy ma zegar – odparłem wymijająco, a zaraz potem dodałem: - Wie pan, dobrze, że przypomniał mi pan o czasie, bo akurat, jak wspominałem, nie mam go dziś zbyt wiele. Może więc przejdziemy do rzeczy?

Pokiwał głową, powiedział „dobrze”, a potem przed długą chwilę milczał, patrząc w okno. Wreszcie wbił we mnie swoje intensywnie zielone oczy i powiedział.

- Chcę, żeby pan odwołał ten konkurs.

- Ściągnął mnie pan tylko po to, żeby mnie o to poprosić? – zapytałem i sięgnąłem ręką po torbę. – Trzeba było powiedzieć przez telefon, a nie zajmowalibyśmy sobie wzajemnie czasu. To jest moja praca i nie pozwolę, by ktokolwiek w nią ingerował, nawet jeśli jest to osoba w pańskim wieku.

Wstałem.

- Chwileczkę, panie Łukaszu, tak ma pan na imię, prawda? Mogę panu mówić po imieniu? Proszę chwilę zaczekać… - Próbował się podnieść, ale nie dał rady. – Bardzo proszę jeszcze na chwilę usiąść.

Spełniłem jego prośbę, ale tym razem nie rozsiadałem się, tylko przycupnąłem na brzeżku materaca.

- Dziękuję – westchnął z, jak mi się zdawało, ogromną ulgą. – To jak, mogę po imieniu?

Skinąłem głową.

- A więc, Łukaszu, wiem, że to twoja dziennikarska praca i wiem też, że ci za nią płacą. Z drugiej jednak strony, zawód dziennikarza to także powołanie, misja… Chyba mi przyznasz rację?

- Ale co to ma wspólnego z konkursem?

- Zaraz to wyjaśnię. Wiem, że może ci się wydać do dziwaczne, ale zrozum, chciałbym jeszcze przed śmiercią zrobić coś dobrego.

- Wciąż nie rozumiem. – Zaczynałem się niecierpliwić.

Zamyślił się na chwilę, apotem rzekł:

- Chcę Ci zaproponować pewien układ. Wyglądasz mi na uczciwego człowieka i sądzę, że jeśli go zawrzemy, to dotrzymasz słowa. Konkurs ma temat „Mroczne historie”, prawda?

- Owszem.

- Opowiem ci mroczną historię. Opowiem ją, a jeśli okaże się, że nigdy wcześniej nie słyszałeś lub nie czytałeś czegoś przynajmniej równie mrocznego, to zrezygnujesz z konkursu. Jesteś w stanie podjąć takie ryzyko?

Teraz zabrzmiało to dość intrygująco. Mój dziennikarski nos podpowiadał, że skoro facet aż tak nalega, to może faktycznie ma coś interesującego do powiedzenia?

- Ale dlaczego panu na tym aż tak bardzo zależy? – zapytałem.

- Do tego dojdziemy. Teraz najważniejsza jest twoja odpowiedź. Tak czy nie, Łukaszu?

Wpatrywałem się w jego jeszcze przed chwilą papierowobiałą twarz, na której teraz nagle wykwitły bladoróżowe rumieńce.

- W sumie moglibyśmy spróbować – zacząłem niepewnie. – Ale jeszcze jedna kwestia – czy jeśli pana będzie na wierzchu i odwołam konkurs, to czy pańską opowieść będę mógł w jakikolwiek sposób wykorzystać?

Tym razem on się zastanawiał. Prowadziliśmy rozgrywkę jak para wytrawnych szachistów.

- Dobrze, ale tylko w pełnej wersji, czyli zacytujesz dokładnie to, co powiem. Bez skrótów i bez upiększeń. – Zachrypł i przez chwilę wstrząsał nim gwałtowny kaszel, miałem więc czas na zastanowienie. Kiedy kaszel ustał, powiedziałem:

- Niech będzie, panie Krawczyk. W takim razie słucham.

- Jak to „słucham”? Przecież nie jesteś w stanie wszystkiego zapamiętać słowo w słowo…

- Dobrze, ma pan rację. Chwileczkę…

Sięgnąłem do torby po dyktafon, sprawdziłem stan baterii, a później spytałem:

- Jest pan gotowy? Czekam na sygnał i zaczynamy.

Powstrzymał mnie ruchem ręki, odchrząknął kilka razy jak uczeń przed recytacją wiersza na szkolnej akademii, a potem skinął głową.

Wcisnąłem klawisz startujący nagrywanie, położyłem dyktafon na stoliku i rozsiadłem się wygodniej na łóżku, jeszcze niedawno należącym do Władysława Krawczyka.

4.

Nazywam się Adolf Krawczyk i mam osiemdziesiąt dwa lata. Ostatnie sześć z nich spędziłem w Domu Pomocy Społecznej „Irys” w Rykowie Górnym, gdzie wciąż trzymają mnie tylko dlatego, że oddaję im część swojej marnej renty. Mężczyzn (bo mimo wszystko wciąż jesteśmy mężczyznami) takich jak ja są tutaj dziesiątki. Jesteśmy powietrzem, z którego można wycisnąć trochę forsy, a okna, którymi mogłoby nas wywiać, nie są zbyt szeroko otwierane tylko ze względu na fakt, że dajemy utrzymanie dyrekcji ośrodka.

Być może trudno w to uwierzyć, ale każdy z nas, każdy z tych pokurczonych, niedołężnych organizmów zdanych na łaskę i niełaskę obojętnego personelu placówki, ma swoją historię. Pomarszczone, przeważnie bezzębne już usta bez wahania mogłyby odpowiedzieć na pytanie o najwspanialszą chwilę w życiu, czy o najbardziej tragiczne zdarzenie. Młode, śliczne dziewczyny, które zaglądają do nas tylko po to, aby ze skrzętnie skrywanym obrzydzeniem zmienić pieluchy, kaczki czy baseny, nawet sobie nie wyobrażają, jak wiele mogłyby się nauczyć od każdego z nas. My naprawdę mamy świetną pamięć. Może niektórzy z nas nie pamiętają, co było wczoraj albo pięć minut temu, z pewnością jednak doskonale przypominamy sobie chwile, kiedy byliśmy młodzi i na tyle przystojni, że młode dziewczyny – bardzo podobne do naszych pielęgniarek – kokietowały nas na potęgę. Z takim właśnie okresem mojego życia wiąże się historia, do której chciałbym nawiązać w tej krótkiej opowieści.

Moja matka zmarła na gruźlicę, gdy zaczynałem chodzić do szkoły, więc prawie jej nie pamiętam. Postrzępione obrazki, które pozostały w dziecięcej świadomości, pozwoliły mi zapamiętać ją jako smutną, wiecznie przestraszoną kobietę, która bała się swojego męża (a mojego ojca) bardziej niż samej śmierci. Gdy zmarła, jej strach przed silnymi razami przeszedł na mnie oraz dwójkę mojego starszego rodzeństwa. Byliśmy regularnie bici, szczególnie gdy ojciec wracał do domu pijany. Ot, historia jakich wiele.

Oprócz bicia najbliższych osób i alkoholu, mój ojciec miał jeszcze jedną pasję – jeśli tak to można nazwać. Był człowiekiem niezwykle religijnym. Tak więc, chcąc nie chcąc, do dwudziestego roku życia musiałem uczestniczyć w mszach świętych jako ministrant. Rzecz jasna, byłem wdzięcznym obiektem docinków swoich rówieśników, jednak pomimo to, w każdą niedzielę karnie służyłem w kościele; pasa ojca obawiałem się o wiele bardziej niż kąśliwych uwag kolegów ze wsi.

Zbyszek mieszkał w domu naprzeciw, po drugiej stronie drogi i był moim najlepszym przyjacielem. Od najmłodszych lat każdą wolną od prac polowych chwilę spędzaliśmy wspólnie. Jak to zwykle bywa – kochaliśmy się w tych samych dziewczynach, razem paliliśmy nasze pierwsze papierosy skręcane z jakiegoś obrzydliwie śmierdzącego zielska i próbowaliśmy po raz pierwszy alkoholu.

Gdy miałem dziewiętnaście lat, w jedno z upalnych czerwcowych popołudni, kiedy przygotowywałem się właśnie do wieczornego nabożeństwa, ojciec przyszedł do domu, popatrzył na mnie i powiedział:

– Zbych Matlaków wpadł pod kosiarkę. Trup na miejscu.

Poczułem się tak, jakby ktoś zdzielił mnie obuchem w sam środek głowy. Obraz, który miałem przed sobą, przykryły ciemne plamy, a do oczu gwałtownie zaczęły napływać łzy. Śmierć przyjaciela zabolała tak samo mocno, jak obojętny ton wypowiedzianych przez ojca słów.

– Pójdę już do kościoła, tato – powiedziałem lekko drżącym głosem.

– Już? Przecież dopiero piąta.

– Muszę przygotować nabożeństwo. No i chciałbym się jeszcze pomodlić za Zbyszka.

– Jemu żadna modlitwa nie pomoże. Do kościoła w niedziele nie chodził, to i w piekle już się pewnie smaży.

Ze spuszczonym wzrokiem minąłem ojca w drzwiach. Bałem się wtedy na niego popatrzeć; nie chciałem, żeby wyczytał w moich oczach, jak bardzo go nienawidzę.

Na pogrzeb zjechali się ludzie ze wszystkich pobliskich wsi. Śmierć młodego chłopaka, w dodatku jedynaka, jak magnes ściągnęła ciekawskich, którzy chcieli zobaczyć, jakie cyrki będzie odstawiać przy grobie stara Matlakowa. Nikt tego nie powiedział głośno, ale na pewno wielu było zawiedzionych tym, że matka Zbyszka w ogóle na pogrzeb nie przyszła. Krążyły na ten temat różne plotki, ja jednak wiem od ojca mojego przyjaciela, że sama zrezygnowała, mówiąc, że po prostu nie będzie potrafiła tego znieść.

We wrześniu tego samego roku, po mszy, organista poprosił mnie, żebym poczekał przed kościelną bramą. Gdy pozamykał kościół, podszedł do mnie, zapalił papierosa i powiedział:

– Jest sprawa, Krawczyk.

Milczałem, czekając na ciąg dalszy. Nie miałem pojęcia, jaką to sprawę może mieć do mnie organista.

– Potrzebny jest silny chłop. Ty jesteś silny, to nam pomożesz.

– Ale w czym?

– Trzeba wykopać trumnę i włożyć ją do murowanego grobowca.

– Panie Stasiak, ja nie... Musicie znaleźć kogoś innego...

– Znałeś młodego Matlaka?

– Tak – odpowiedziałem, spuszczając głowę.

– To był twój dobry kolega?

– Był.

– Dla niego to zrobisz.

Na tym dyskusja się skończyła. Organista odwrócił się do mnie plecami i poszedł w kierunku swojego domu.

Trzy dni później, bladym świtem stawiłem się ze szpadlem przy grobie Zbyszka. Chwilę później dołączył do mnie miejscowy grabarz, organista i Matlakowie. Całą operację należało przeprowadzić jak najszybciej i bardzo dyskretnie. Ksiądz dał wprawdzie nieoficjalną zgodę, ale żadne służby epidemiologiczne nie zostały powiadomione, ponieważ najpewniej nie zgodziłyby się na przeniesienie trumny. Po prostu od pogrzebu minęło zbyt mało czasu.

Pracowaliśmy bardzo intensywnie. Po kilkunastu minutach pierwszy szpadel głucho uderzył o wieko trumny, a dziesięć minut później udało nam się wydobyć ją z dołu. Zabraliśmy się od razu za jej przenoszenie, gdy Matlakowa zaczęła nas błagać, aby mogła jeszcze raz, choć przez chwilę spojrzeć na syna. Łkając mówiła, że jeśli tego nie zrobi, nigdy nie daruje sobie, że nie była na pogrzebie. Organista początkowo stanowczo oponował, jednak gdy zawodzenie kobiety zaczęło być niebezpiecznie głośne, powiedział:

– Pół minuty, pani Matlakowa. Nie dłużej, bo mogą być problemy. Krawczyk – zwrócił się do mnie – podważ szpadlem wieko.

Zrobiło mi się słabo, jednak bez szemrania spełniłem polecenie. Wieko odskoczyło z zadziwiającą łatwością, a zaraz potem zobaczyliśmy leżącego w trumnie Zbyszka.

Żałowałem, że nie odwróciłem wtedy głowy. W leżącej na białym materiale postaci z trudem rozpoznawałem swojego przyjaciela. Jego twarz porastała gęsta, biało-zielona pleśń. Najwięcej było jej w oczodołach i w ustach, z których obrzydliwa substancja zdawała się wręcz wylewać. Moim ciałem wstrząsnęły gwałtowne mdłości, ponieważ jednak, ze względu na Matlaków, nie wypadało reagować zbyt gwałtownie, skierowałem wzrok w jakimś innym kierunku, starając się nie myśleć o tym, co zobaczyłem. Wtedy to właśnie nastąpiło coś, czego nie zapomnę do końca życia.

Matka Zbyszka, cicho szlochając, uklękła obok trumny i przytuliła rozkładające się zwłoki do swojej piersi.

– Syneczku – szepnęła. – Mój kochany syneczku...

W powietrzu wyczułem bijący z trumny smród.

– Pani Matlakowa – odezwał się cicho organista. – Musimy już zamknąć wieko. Pani Matlakowa! – powiedział głośniej.

Spojrzała na niego nieobecnym wzrokiem.

– Tak, tak, wiem... – szepnęła ledwie słyszalnie, jak nad kołyską śpiącego dziecka. – Jeszcze tylko chwilka... Jedna chwileczka...

Z kieszeni podomki wyjęła bawełnianą chustkę i czułymi, opiekuńczymi ruchami zaczęła ścierać pleśń z twarzy Zbyszka. Po chwili mój przyjaciel wyglądał niemal tak samo, jak w dniu pogrzebu.

Matlakowa uśmiechnęła się czule, spoglądając na to, co pozostało z jej syna.

– Śpij spokojnie, skarbie – powiedziała jeszcze, lekko się uśmiechając, po czym spojrzała na organistę. – Teraz już możecie zamknąć. Dziękuję, panie Stasiak. Dziękuję wam wszystkim. Do widzenia. – To były jej ostatnie słowa, które słyszałem.

Matka Zbyszka wyszła z cmentarza, a my skończyliśmy robotę.

Dwa tygodnie później znów wszyscy się spotkaliśmy w tym samym miejscu. Tym razem na pogrzebie Matlakowej.

5.

Gdy tego samego dnia wieczorem odszyfrowywałem nagraną opowieść, z przytoczonym wyżej, początkowym fragmentem nie miałem większych problemów. Krawczyk mówił dość głośno i całkiem wyraźnie, czasem tylko mimowolnie się powtarzając, ale to było łatwe do poprawienia – wystarczyło po prostu ominąć niektóre niepotrzebnie wtrącone zdania.

Gdy w opowieści dotarł do pogrzebu matki Zbyszka Matlaka, zamilkł na kilka minut. Siedział w bezruchu, a jego porysowana głębokimi zmarszczkami twarz wykrzywiła się w wyrazie smutku. Nie ponaglałem, uznając, że być może zbiera myśli przed kolejną częścią swojej historii, ale nie dane mu było jej od razu kontynuować. Z korytarza dobiegły odgłosy szczękających naczyń, które zdawały się świadczyć o tym, że zbliża się pora obiadu.

Drzwi otworzyły się i stanęła w nich tęga kobieta, a zaraz potem na stoliku Krawczyka pojawiła się przyniesiona przez nią plastikowa taca z dwoma talerzami.

- Nie będę przeszkadzał – powiedziałem. – Wrócę za jakieś dwadzieścia minut, a pan sobie spokojnie zje.

Nie zaprotestował. Drżącą ręką sięgnął po łyżkę, a ja wyłączyłem dyktafon i, nie zabierając swoich rzeczy, opuściłem salę.

Kiedy znalazłem się przed budynkiem okazało się, że większość podopiecznych ośrodka udała się na posiłek, więc mogłem swobodnie pospacerować po parku bez narażanie się na ostrzał ciekawskich spojrzeń.

Z przyjemnością wdychałem świeże powietrze, jakże inne od tego, które wypełniało duszne od zaduchu pomieszczenia. W głowie ciągle kołatał się dość intrygujący początek opowieści Krawczyka i musiałem przyznać przed samym sobą, że jestem bardzo ciekaw dalszego ciągu. Jedno wydawało się pewne – nawet jeśli nie miałbym do załatwienia sprawy związanej z oknami, i tak warto było tutaj przyjechać.

Dotarłem aleją do bramy i przekroczyłem asfaltową drogę, by zaraz potem skierować się w stronę cmentarza. Coś mi mówiło, że domyślam się, w czyim pogrzebie mimowolnie wziąłem wcześniej udział. Nieforemny kopczyk na końcu nowopowstającego rzędu grobów i przyczepiona drutem do drewnianego krzyża tabliczka utwierdziły mnie w tym przekonaniu.

*

- Dlaczego nikogo nie było na pogrzebie pańskiego współlokatora? – zapytałem po powrocie, zajmując swoje miejsce. – Był nielubiany? To przecież bardzo niedaleko.

Krawczyk pokręcił głową.

- Nie, mamy tutaj takie nasze zabobony starych ludzi – uśmiechnął się z zakłopotaniem. – Wiesz, parę razy w przeszłości zdarzyło się, że niektórzy poszli na pogrzeb, a później, po ledwie kilku dniach, po raz drugi wybierali się na cmentarz, tyle że tym razem już na stałe. Chcemy żyć, mój chłopcze. Nawet jeśli życie starca jest nieznośne i byle jakie, to i tak nikomu z nas nie jest spieszno na drugą stronę ulicy…

- Rozumiem. Czy możemy już kontynuować?

- Chwileczkę, jeszcze jedno. Wiadomości w takim miejscu jak to, roznoszą się lotem błyskawicy… Masz niebieskie auto, prawda?

Przytaknąłem.

- Muszę ci jeszcze powiedzieć, że wzbudziłeś swoim przyjazdem strach wśród niektórych. Wiem, że to nie twoja wina, bo i skąd mogłeś wiedzieć…

- Strach? Dlaczego?

- To kolejny miejscowy zabobon. Większość podopiecznych ośrodka żyje w przekonaniu, że samochody w tym kolorze przywożą śmierć. Mówimy o nich „niebiescy posłańcy” – głupie, prawda? – Wpatrywał się we mnie wyczekująco.

- Trudno powiedzieć. W każdym razie, przepraszam, nie wiedziałem… - Teraz nie miałem problemu ze zrozumieniem zlęknionych spojrzeń, które przywitały mnie, gdy wjechałem na teren ośrodka.

- Nie musisz przepraszać. To jak? Kontynuujemy? Mam jeszcze sporo do opowiedzenia, a popołudniami czuję się znacznie gorzej, niż rano.

Zanim włączyłem dyktafon, uświadomiłem sobie wrażenie, że nieprzyjemny zapach rozkładającego się ciała w pokoju jakby się nasilił.

6.

Dokładnie tydzień po pogrzebie swojej matki przyśnił mi się Zbyszek.

Wyglądał obrzydliwie, chyba jeszcze bardziej okropnie, niż wtedy, gdy w dość zaawansowanym stanie rozkładu leżał w swojej trumnie. Teraz pleśń zaczęła już płatami odpadać z jego twarzy, odsłaniając gnijące, brunatne mięso i bielejące między nim kawałki czaszki. Widziałem też kości wyłażące spod popękanej skóry na jego dłoniach.

Wszystko rozgrywało się w jednym z naszych ulubionych miejsc – pod starym dębem rosnącym na pagórku za wsią, niedaleko brukowanej drogi, która prowadziła do sąsiedniej wioski. Spotykaliśmy się tam od wczesnego dzieciństwa, czasem sami, czasem w większym gronie. Paliliśmy ogniska, piliśmy samogon, gdy udało się go jakimś cudem zorganizować. Po raz ostatni – na dzień przed feralnym wypadkiem z kosiarką…

Trudno było zapomnieć ten sen. Siedzieliśmy naprzeciw siebie na trawie. Smród rozkładającego się ciała mojego przyjaciela był wręcz nie do zniesienia, a wygląd Zbyszka przyprawiał mnie o mdłości, ale… cieszyłem się, że jest ze mną. Od śmierci matki (a może nawet jeszcze przed nią) był przecież najbliższą mi osobą, nie licząc Hanki – dziewczyny, z którą wtedy się spotykałem w tajemnicy przed ojcem.

Rozmawialiśmy przez dłuższą chwilę wspominaliśmy dobre czasy, on mówił, że teraz normalnie tak nie wygląda, tylko wtedy, gdy chce się spotkać z kimś żywym. Niewiele z tego rozumiałem i nie dbałem o to. Przypuszczałem, że to wszystko nie dzieje się naprawdę, ale mimo to czułem się dobrze i… i gdy się obudziłem, było mi szkoda. Wolałbym porozmawiać z nim jeszcze trochę.

Najdziwniejsze było zakończenie tego snu. Zbyszek wstał z trudem i powiedział:

- Chciałbym ci pomóc, Dolo. Wiem, że masz problem i wiem też, że im dłużej to będzie trwało, tym dla ciebie gorzej.

Kiedy zapytałem, co ma na myśli, odparł:

- Chodzi o twojego ojca. Pamiętaj, jeśli nie pozwolisz sobie pomóc, twoje życie zamieni się w piekło na ziemi.

- A skąd ty to możesz wiedzieć?

- Mogę ci pomóc, bo znam cię i wiem, że sam nie dasz sobie rady.

- Ale jak?! Co chcesz zrobić…?

- To, co będzie trzeba – odparł zdecydowanie, a w jego słabym głosie zabrzmiała nuta nienawiści. – To ci się śni Dolo, ale jeśli chcesz, żebym ci pomógł, przyjdź jutro w to samo miejsce po zmroku. Spotkamy się wtedy i to już nie będzie sen.

Zaraz potem się obudziłem.

Przez cały dzień zastanawiałem się nad tym wszystkim. Im więcej godzin mijało, tym bardziej absurdalnym jawił mi się nocny majak; słoneczne światło skutecznie zacierało wrażenie realizmu, towarzyszące mi o poranku.

„Nie bądź głupi, takie rzeczy się przecież nie zdarzają” – kołatało mi się pod czaszką.

Wreszcie, późnym popołudniem, nie potrafiłem pojąć, jak ja – dorosły już przecież mężczyzna, mogłem rozważać na serio nocne wyjście z nadzieją na spotkanie Zbyszka. I tak bym to zostawił, gdyby nie wydarzenia, które miały miejsce po wieczornej mszy…

Gdy po jej zakończeniu wróciłem do domu, ojciec siedział przy kuchennym stole i tępym wzrokiem gapił się w przeciwległą ścianę. Naprzeciw niego stała do połowy już opróżniona butelka wódki.

- I co, jebany hitlerowcu? – zapytał wstając. – Specjalnie to robisz? Specjalnie chcesz mnie ośmieszyć przed całą wioską, debilu? Po to cię posyłałem do szkoły, żebyś nie potrafił do mszy dobrze służyć?

Stał przede mną, sapiąc z wściekłości.

- O co ci chodzi, tato? – zapytałem, ale wiedziałem dokładnie. W czasie mszy byłem trochę rozkojarzony; wróciły wspomnienia związane ze Zbyszkiem i z niezwykłym snem. Raz nawet ksiądz dał mi dyskretnie znać, żebym się skoncentrował na swoich zadaniach. Jestem pewien, że jedyną osobą, która to zauważyła, był mój ojciec.

- Chodzi o to, że nie będziesz mi wstydu przynosił.

- Dobrze tato, to się już więcej nie…

Uderzył mnie pięścią z całej siły wprost w półotwarte usta. Zatoczyłem się i upadłem na bok. Na języku poczułem cierpki smak krwi, miałem też wrażenie, że straciłem kilka zębów, ale nie dane mi sprawdzić tego od razu, bo zaraz potem potężny kopniak wylądował na mojej twarzy, a chwilę później kolejny i jeszcze jeden. Ojciec bił mnie fachowo i metodycznie. Była to jedna z niewielu rzeczy, w których był naprawdę dobry. Gdy odruchowo zasłoniłem głowę, kopał mnie w żebra i brzuch, do utraty sił… Nagle przestał. Chciałem się podnieść, ale nie dałem rady; w tym czasie pociągnął solidnie z gwinta, a potem wrócił i znów zaczął mnie kopać, tym razem w plecy, w okolice nerek. Zanim straciłem przytomność, uświadomiłem sobie, że chce mnie zakatować na śmierć.

Ocknąłem się w tej samej, skulonej pozycji, wciąż osłaniając głowę rękoma. Każdy ruch powodował ogromny ból, ale udało mi się jakoś podnieść.

Na dworze było już prawie ciemno, ale nie na tyle, bym w kuchni nie zobaczył ojca, który spał, opierając głowę o położone na stole dłonie. Stojąca przed nim butelka była pusta.

Chciałem go zabić, przysięgam, ale nie byłem do tego zdolny. Wciąż oszołomiony, wyszedłem na dwór i lekko się zataczając ruszyłem w stronę dębu, przy którym miał czekać na mnie Zbyszek. W stanie, w którym się znajdowałem, wierzyłem, że sen może okazać się proroczy, a mój przyjaciel wróci z innego świata i pomoże mi rozprawić się ze znienawidzonym ojcem. Cóż niewiele wcześniej porządnie oberwałem po głowie…

Oczywiście pod dębem nie zastałem nikogo.

Mimo to, cieszyłem się, że tam poszedłem. Wtedy wolałem być gdziekolwiek indziej, byle nie w domu, w towarzystwie oprawcy, który nie dokończył wprawdzie swojego zadania, ale w każdej chwili mógł się do niego zabrać ponownie.

Chłód nocy trochę podziałał trzeźwiąco. Siedziałem w ciemności, wsłuchując się w otaczające mnie odgłosy i rejestrowałem bolesne sygnały, płynące od poobijanego ciała. Straciłem dwa zęby, miałem też prawdopodobnie połamane żebra, ale skoro wciąż żyłem, to była szansa, że jakoś się wyliżę.

W pewnej chwili usłyszałem za plecami kroki. Zdążyłem już przekonać sam siebie, że Zbyszek nie przyjdzie i chyba właśnie kontrast pomiędzy tą trzeźwą oceną sytuacji a dobrze zapamiętanym wizerunkiem na wpół rozkładającego się przyjaciela spowodował nagłe przyspieszenie tętna.

„A jeśli to prawda? Jeśli za chwilę stanie przede mną w stanie, w jakim go widziałem we śnie?”

Podniosłem się i oparłem plecami o pień drzewa.

Noc była bardzo ciemna i nawet jeśli ktoś stałby naprzeciw mnie, to zapewne był go nie zobaczył, mimo to wpatrywałem się z całych sił w mrok z nadzieją, że uda mi się ją przeniknąć. Do moich nozdrzy dotarł odór rozkładu, a trawa znów cicho zaszeleściła.

- Zbyszek? – Usłyszałem swój drżący głos. – Zbyszek, czy to ty…?

Cisza.

Gdy od strony najbliższego gospodarstwa dobiegło przeciągłe wycie psa, zacząłem dosłownie trząść się ze strachu i nie miało to nic wspólnego z radością ze spotkania przyjaciela, którą pamiętałem ze snu.

Trawa kilka kroków ode mnie znów zaszeleściła, mdły smród stał się wręcz nieznośny, ale trwało to wszystko dosłownie kilka sekund. Niedługo potem znów oddychałem świeżym powietrzem, a wyjący nieopodal pies zamilkł.

Do czasu, gdy na wschodni horyzont zaczął jaśnieć, nie wydarzyło się już nic, a przynajmniej ja niczego nie zauważyłem. Przysypiałem kilka razy, więc noc minęła dość szybko.

Wiodącą przez wieś drogę spowijała gęsta, wilgotna i gęsta poranna mgła, która ograniczała widoczność najwyżej do dziesięciu metrów. Brnąłem przez nią, zastanawiając się czy dobrym pomysłem jest powrót do domu. Ojciec na kacu bywał jeszcze bardziej niebezpieczny, niż po trzeźwemu, a kolejnej charakterystycznej dla niego nauczki mógłbym naprawdę nie przeżyć, dlatego postanowiłem zakraść się do stodoły, należącej do rodziców mojej dziewczyny i tam przeczekać mniej więcej do południa.

Obmyślając plan na najbliższe kilka godzin szedłem ze spuszczoną głową, przez co stojącą przed mną postać zobaczyłem dopiero wtedy, gdy znalazłem się o kilka kroków przed nią.

Przystanąłem gwałtownie. Mgła ścieliła się między nami gęstym kobiercem, ale poranna szarówka z każdą chwilą coraz bardziej ustępowała miejsca nadchodzącemu świtowi, dlatego znajomą sylwetkę rozpoznałem bez najmniejszego trudu.

Naprzeciw mnie stał Zbyszek Matlak. Jego twarz była rozmytą, gnijącą plamą, ale garnitur i krawat, w których został pochowany, rozpoznałbym na końcu świata. Nie było mowy o halucynacji, widziałem go tak dokładnie, jak teraz widzę ciebie, chłopcze.

Miałem wrażenie, że w jednej sekundzie krew przestała krążyć w tętnicach, zaczęło mi się kręcić w głowie, a nogi odmówiły nagle posłuszeństwa i nie słuchały, gdy kazałem im jak najszybciej uciekać. Kiedy Zbyszek ruszył w moją stronę, myślałem, że padnę trupem z przerażenia, ale tak się nie stało. Chyba tylko dlatego, że usłyszałem jego dobrze znajomy, choć trochę niższy, niż kiedyś, głos:

- Byłem przy dębie wieczorem, ale widziałem, jak bardzo się boisz, dlatego pomyślałem, że lepiej będzie porozmawiać z tobą za dnia. – Zatrzymał się w pewnej odległości, lecz na tyle blisko, że czułem bijący od niego odór rozkładu. – Teraz nie wiem, czy to był dobry pomysł… Trzymasz się jakoś?

Przytaknąłem niepewnie.

- Nie bój się, wiem jak wyglądam, ale to przecież tylko doczesne truchło. Jak ktoś jest w potrzebie, to czasem trzeba je podnieść z ziemi. W potrzebie, tak jak ty, Dolo. Dlatego tu jestem…

Nie potrafiłem nic powiedzieć, ale oddychałem już dużo spokojniej.

- Ale twoja obecność pod dębem nie wystarczy – ciągnął. – Musisz mi powiedzieć, że tego chcesz, bo inaczej nie będę mógł tego zrobić.

- Że chcę… czego? Czego nie będziesz mógł zrobić?

- Twój ojciec zrujnuje ci życie. Jeśli tego w porę nie przerwiesz… nie przerwiemy… to będzie już za późno. Znam cię i wiem, że nie zdołasz sam tego zrobić. Dlatego tu jestem – zakończył znów tym samym zdaniem.

- Co zamierzasz? Czy ty chcesz go…

- Tak. Dobrze się domyślasz.

Od gospodarstwa położonego obok dobiegło przeciągłe wycie, odpowiedziało mu kolejne, od strony zagrody położonej nieco dalej.

- Nie wiem, Zbyszek… To mój ojciec jednak jest.

- Mało cię wczoraj nie zatłukł jak śmiecia, jak najgorszego kundla…

- Wiem, ale… Nie jestem pewien. Muszę zdecydować już teraz, w tej chwili?

Przez chwilę stał nieruchomo.

- Dam ci jeszcze jeden dzień do namysłu, ale już ostatni. Jeśli nie będzie cię jutro w tym samym miejscu, sam będziesz sobie winien.

- Dobrze – odparłem. Wcześniej starałem się nie patrzeć na jego twarz, teraz to zrobiłem. Nie wyglądał już tak okropnie, albo przynajmniej tak mi się zdawało.

Podszedł do mnie i wyciągnął rękę.

- W takim razie, mam nadzieję, że do jutra.

Wahałem się przez jakiś czas, ale w końcu przemogłem obrzydzenie i ścisnąłem jego dłoń. Była zimna, miękka i oślizgła. Poczułem też drobne kości, wystające spod skóry i rozkładających się tkanek.

Niedługo później stałem na drodze sam, wsłuchując się w oszalałe wycie psów z całej wioski. Zanim ruszyłem dalej, odruchowo przybliżyłem prawą rękę, do twarzy.

Nie wyczułem niczego, poza zapachem mojego potu i krwi, którą wieczorem ocierałem z ust, a która już dawno zdążyła zaschnąć…

7.

Cierpliwie czekałem, aż napad suchego kaszlu, minie Krawczykowi, jednak wyglądało na to, że tym razem problem jest poważniejszy. W czasie opowiadania swojej historii mój rozmówca kilkakrotnie przerywał, by poradzić sobie z podobnym atakiem, tym razem prawie się dusił, a z jego oczu płynęły łzy. Zresztą, już od kilku minut wypowiadanie poszczególnych zdań przychodziło staruszkowi z coraz większym trudem i miałem wątpliwości, czy zdoła on dokończyć swoją historię.

Gestem wskazał mi stojącą obok stolika plastikową butelkę z wodą mineralną. Nalałem pół szklanki, a on wyciągnął rękę, upił kilka łyków, po czym położył się na łóżku i przymknął oczy, ciężko oddychając.

Kiedy wydawało mi się, że zasnął, usłyszałem:

- Nie dam już rady. Wybacz, chłopcze, teraz muszę trochę odpocząć – jego głos był na tyle słaby, że z trudem rozróżniałem poszczególne słowa.

- Ile czasu pan potrzebuje? – zapytałem.

- Chyba całą wieczność. Dziś już nic z tego nie będzie. Przepraszam.

- Może chociaż powie pan, czy następnego dnia pan tam poszedł?

Pokręcił tylko głową i odwrócił się do mnie plecami. Po chwili usłyszałem jego ciężki, ale miarowy oddech, więc najciszej jak to możliwe wymknąłem się z sali.

Siedząc w samochodzie, zastanawiałem się, czy jest sens czekać i próbować jeszcze raz tego dnia zawracać głowę Krawczykowi. Ostatecznie uznałem, że skoro jednoznacznie stwierdził, że tego dnia nie chce już rozmawiać, to taka próba byłaby z mojej strony sporym nietaktem.

Ostatecznie kierowany przez mnie „niebieski posłaniec” opuścił teren domu starców w Rykowie Górnym, by nigdy już się na nim nie pojawić.

*

Jeszcze tego samego dnia wieczorem wprowadziłem do komputera wszystko to, o czym opowiadał Krawczyk. Historia wyglądała całkiem interesująco, choć do miana najbardziej mrocznej, jaką usłyszałem w życiu było jej jeszcze daleko. Z jej ostateczną oceną musiałem się jednak wstrzymać. Moje myśli uparcie zaprzątało wrażenie, że pomimo gorącego prysznica wziętego zaraz po powrocie i wyprania wszystkich ubrań, które miałem na sobie w domu starców, wciąż czuję wokół siebie mdławy, trupi zapach. Okna były otwarte na oścież, a mimo to mógłbym przysiąc, że wciąż mi towarzyszy. Z pewnością wracały koszmary z dzieciństwa, gdy w wieku niecałych dziesięciu lat odwiedzałem w szpitalu umierającą, najukochańszą na świecie babcię. Mimo zabiegów obsługi mojej matki, to wtedy po raz pierwszy poznałem zgniły zapach odleżyn – ten sam, z którym miałem do czynienia kilka godzin wcześniej.

Zebrałem ze sznura mokre pranie, raz jeszcze załadowałem je do pralki, wlewając do pojemnika podwójną dawkę zapachowego płynu zmiękczającego, a następnie po raz kolejny wskoczyłem pod gorący prysznic. Dopiero wtedy przykre wrażenie ustało.

Siedząc przy biurku mogłem się wreszcie zająć spokojnym myśleniem, na ile przekazane mi fakty oparte są na autentycznych wydarzeniach, a na ile są jedynie wymysłem starego, schorowanego człowieka, który u kresu swojego życia chciałby zaistnieć na łamach popularnego pisma i w ten sposób zapisać swoją kartę w historii. Tak czy inaczej, nie uznałem dnia za stracony. Tym bardziej, gdy wspominałem swoje okna, których produkcja w firmie „ONZ” z pewnością wkroczyła już w pierwszą fazę.

*

Nazajutrz, jeszcze przed wyjściem do pracy, popijając swoją rytualną kawę, przejrzałem na chłodno cały wydrukowany tekst i uznałem już ze stuprocentową pewnością, że warto byłoby wysłuchać Krawczyka do końca. Niezależnie od wszystkiego, byłaby to naprawdę ciekawa podstawa solidnego artykułu, a jeśli nie musiałbym zgodnie z daną obietnicą odwoływać konkursu (szanse na taki bieg spraw oceniałem na naprawdę nikłe), to w ten sposób udałoby mi się upiec dwie pieczenie przy jednym ogniu.

Mimo wyraźnego wewnętrznego oporu postanowiłem pojechać raz jeszcze do Rykowa Górnego, jednak ponieważ był piątek i akurat trwały ostatnie prace redakcyjne przy najnowszym numerze „Twojego Medium”, wyjazd musiał zostać odłożony przynajmniej do poniedziałku.

Około piętnastej okazało się, że nie ma szans, bym mógł ruszyć się z biura również zaraz po weekendzie. Naczelny wyjeżdżał na wesele gdzieś w Bieszczady i zamierzał wrócić dopiero we wtorek wieczorem, a że miałem za zadanie zastępować go podczas nieobecności, mój ewentualny wyjazd był możliwy najwcześniej w środę. Najwcześniej, ponieważ takie wyjazdy Naczelnego bardzo często „nieoczekiwanie” się przedłużały.

*

„Tylko mi tam nie umrzyjcie, dziadku.”

To zdanie wypowiedziane przeze mnie podczas telefonicznej rozmowy z Krawczykiem wciąż kołatało mi się pod czaszką, gdy nie mogąc zasnąć przewracałem się w łóżku w nocy z piątku na sobotę.

*

W sobotę zastałem go w bardzo kiepskim stanie.

Leżał pod kołdrą z półprzymkniętymi powiekami, ciężko oddychając. W jego prawe przedramię wbity był wenflon, przez który do schorowanego organizmu z plastikowego pojemnika umocowanego na stojaku obok łóżka sączył się przeźroczysty płyn kroplówki. Pielęgniarka najpierw w ogóle nie chciała mnie wpuścić, w końcu zgodziła się na maksymalnie pół godziny. Obawiałem się, że to może nie wystarczyć.

Na początku miałem wątpliwości, czy Krawczyk w ogóle mnie rozpoznaje, ale po chwili uśmiechnął się słabo i wyszeptał:

- Myślałem, że już nie zdążysz, chłopcze.

Nie wiedziałem, co odpowiedzieć, więc po prostu usiadłem na „swoim” miejscu.

Jedno mnie zastanawiało – sobota była dość chłodna, od rana nawet trochę padało, dzięki czemu w budynku było o wiele przyjemniej, niż poprzednio. Nawet przykre zapachy z przedsionka i korytarza – wcześniej wręcz nie do wytrzymania – teraz zdawały się istnieć zdecydowanie mniej intensywnie.

Ale nie w Sali Krawczyka.

Okno było otwarte szerzej, niż je zostawiłem, ale odór rozkładu gryzł w oczy i powodował problemy z oddychaniem. Jak to możliwe, skoro od śmierci drugiego lokatora tego pomieszczenia minęło już tyle czasu? Wreszcie uznałem, że być może to kwestia odleżyn u mojego znajomego, o których nie wiedziałem wcześniej. Tak czy inaczej, nie sądziłem, że uda mi się wytrzymać nawet chociażby te umówione z pielęgniarką pół godziny.

- Masz ze sobą dyktafon?

- Tak – odparłem i wyjąłem urządzenie z torby.

- Włącz go i wróć za godzinę.

- Jeśli źle się pan czuje, to…

- Zrób to! – warknął i przez chwilę walczył z kaszlem. – Innej okazji nie będzie.

- Niech pan tak nie mówi. Lekarstwa i kroplówka… - Przerwałem, bo spojrzał na mnie tak, że dalsze przekonywanie przestało mieć sens. – Da pan radę mówić wystarczająco głośno?

- Postaram się.

Uruchomiłem dyktafon i razem ze stolikiem przysunąłem go jak najbliżej głowy Krawczyka.

Wychodząc, przypomniałem sobie pytanie, które nurtowało mnie od dwóch dni. Miałem nadzieję, że je usłyszał, ale już o to nie dopytywałem.

Po prostu zamknąłem za sobą drzwi, wyszedłem na zewnątrz i ruszyłem do samochodu, który tym razem został zaparkowany dobre kilkaset metrów przed bramą wjazdową na teren ośrodka.

8.

Dlaczego nazywał mnie „hitlerowcem”? Wszystko przez imię, które sam mi nadał. W okresie międzywojennym było ono dość popularne i nie raziło tak, jak teraz. Co ciekawe, gdy do wsi zaczęły po trzydziestym trzecim od czasu do czasu dochodzić wieści o tym, co dzieje się w Niemczech, był wręcz dumny, że jego syn ma na imię tak samo, jak wielki wódz zachodniego mocarstwa… Nietrudno się domyślić, że wszystko to zmieniło się w czasie wojny, a prawdziwe piekło zaczęło się dla mnie po jej zakończeniu.

Mój ojciec nie miał na tyle odwagi, by dołączyć do partyzantki, ale za to, gdy już zrobiło się bezpiecznie, wypowiedział swoją prywatną wojnę innemu Adolfowi. Szydził ze mnie, nazywając „hitlerowcem”, „gestapowcem”, „szwabską świnią” i to nie tylko w cztery oczy, ale też w towarzystwie swoich znajomych, a nawet pośród moich kolegów…

Ale nie o tym miałem mówić.

Po tym, co usłyszałeś wcześniej, pewnie nie masz zamiaru odwołać konkursu, prawda? Historie z żywymi trupami to na pewno dla ciebie normalka, chłopcze. Ale tak naprawdę, to wcale nie chciałem, żebyś przyjechał tu posłuchać o moim spotkaniu ze Zbyszkiem po jego śmierci. Chodziło mi o zupełnie coś innego i właśnie nadeszła odpowiednia chwila, by wyjawić moje pobudki. Jeśli zechcesz, wykorzystasz to, co powiem i podasz dalej. Jeśli nie, po prostu wszystko wykasujesz. Twoja wola.

Jestem stary i teraz umieram, ale wiele przeżyłem. I wiesz co? Nie było chyba dnia, w którym bym nie myślał o Zbyszku i jego matce, gdy widziałem ich tam, na cmentarzu. I, może nie uwierzysz, ale to wcale nie były niechciane myśli. Coś, co mógłbym pamiętać jako najokropniejszą rzecz, pozostało w mojej pamięci jako wzruszająca scena obrazująca matczyną miłość. Pewnie to głupie, ale – Bóg mi świadkiem – często wracając do tamtych zdarzeń, najzwyczajniej w świecie zazdrościłem Zbyszkowi, że był w jego życiu ktoś, kto kochał go aż tak bardzo. Nie potrafię wyrazić, jak strasznie mi tego przez całe życie brakowało.

Jeśli tylko potrafiłbym znów wrócić do owego wieczoru, gdy o świcie spotkałem Zbyszka…

Gdy miałem dwadzieścia dwa lata, ojciec zażądał, abym zerwał z Hanką, której nigdy nie lubił i ożenił się z bogatą, starszą ode mnie nieco kobietą, do której nic nie czułem. Byłem zbyt słaby, nie potrafiłem się mu przeciwstawić. Męczyliśmy się z nią w tym papierowym związku ze sobą kilkanaście lat, aż wreszcie odeszła, zabierając dzieci, które kochałem nad życie. Tyle, że one mnie nienawidziły i nienawidzą z całego serca. Dla nich nie istnieje ktoś taki jak ojciec. Nie chciały się ze mną widywać, przyjmowały tylko przesyłane przeze mnie od czasu do czasu pieniądze. W końcu całkowicie przestaliśmy się ze sobą kontaktować. Do dziś nie wiem, dlaczego tak było. Wciąż łudzę się, że nie ma w tym mojej winy, że to moja była żona nastawiła dzieci przeciwko mnie. Ale coraz częściej dopadają mnie myśli, że jednak mogłem być lepszym ojcem.

Kiedy zostałem sam, przy życiu trzymała mnie beznadziejnie nudna i uwsteczniająca praca, której nienawidziłem z całego serca, ale dzięki której przynajmniej zmuszałem się, żeby każdego dnia wyjść z domu. W końcu jednak zachorowałem i musiałem spędzać całe dnie w czterech ścianach, wpatrując się w idiotyzmy, które pokazywała telewizja. Mój brat nie żyje od piętnastu lat, siostra wyjechała do Stanów pod koniec lat sześćdziesiątych i słuch po niej zaginął. Nie mogłem liczyć na jakąkolwiek pomoc, więc wreszcie musiałem podjąć decyzję o przeprowadzce do domu starców, ponieważ moja renta nie wystarczyłaby na opłacenie opiekunki.

I tu dochodzimy do sedna sprawy, do przyczyny, dla której chcę, abyś odwołał ten przeklęty konkurs. Chciałbym przekazać młodym, początkującym autorom: nie wymyślajcie niestworzonych opowieści o duchach, zjawach czy upiorach. Gdy idziecie ulicą, spójrzcie w twarz starca niedołężnie zmierzającego w przeciwnym kierunku. Spójrzcie w jego oczy, a w wielu wypadkach wyczytacie w nich tak mroczne historie, że trudno wam będzie zasnąć wieczorem. A gdy już wam się uda, to śnić będziecie koszmary o czasach, w których – za jakieś kilkadziesiąt lat – będziecie sunąć pod murami kamienic, ustępując z drogi młodszym.

Pamiętajcie – Bóg jest doskonały. Wiedzcie, że skoro wymyślił istnienie takich ludzi jak ja, o których w godzinę po pogrzebie nikt nie będzie już pamiętał, to Wy nie jesteście w stanie wymyślić nic lepszego. Zamiast ślęczeć z piórem nad kartką papieru czy przy monitorze komputera, idźcie w świat, aby rozjaśnić Waszą historię najmniejszym choćby promykiem…

9.

Bardzo ciężko było mi rozszyfrować ostatnich kilkanaście zdań, narracja była wielokrotnie przerywana kaszlem, Krawczyk mówił coraz bardziej niewyraźnie, przerwy pomiędzy poszczególnymi zdaniami (później nawet pomiędzy pojedynczymi słowami) były coraz dłuższe, coraz ciężej oddychał, ale po wielokrotnym przesłuchaniu uznałem, że nie straciłem ani słowa. Po skończeniu swojej historii zasnął ciężkim, snem i do momentu, gdy wróciłem nie powiedział nic więcej. Potem okazało się, że nagranie od momentu jego zaśnięcia zawiera tylko ciężki, chrapliwy oddech i natarczywe tykanie wiekowego budzika.

Ponieważ Krawczyk spał, nie chciałem go budzić. Po prostu zabrałem ze stolika wciąż pracujący dyktafon i wyszedłem bez pożegnania.

Miałem całe sobotnie popołudnie, niedzielę i poniedziałkowy poranek na podjęcie decyzji. Wielokrotnie czytałem słowa Krawczyka i wreszcie, zaraz po przyjściu do pracy, oznajmiłem sekretarzowi redakcji, że unieważniamy konkurs oraz poleciłem zamieszczenie stosownego ogłoszenia w najnowszym numerze. To był ostatni dzwonek na taką decyzję.

Swoją drogą, dobrze, że to ja byłem wtedy głównym decydującym w firmie, bo z Naczelnym miałbym na pewno spore kłopoty. Zresztą, wiedziałem, że i tak będę je miał, ale zupełnie o to nie dbałem.

*

Tak jak się można było spodziewać, powrót mojego szefa opóźnił się o jeden dzień dopiero w czwartek mogłem wziąć sobie wolne.

Skorzystałem z urlopu na żądanie, wrzuciłem na siedzenie pasażera najnowszy numer „Twojego Medium” i ponownie ruszyłem na spotkanie z Krawczykiem. Po pierwsze po to, by pokazać mu pismo i poinformować o tym, że ten specyficzny zakład został przez niego wygrany. Drugim powodem wyjazdu było to, że nie dokończył mi jeszcze opowieści o tym, co stało się następnego dnia po spotkaniu swojego przyjaciela. Właściwie nie miało to teraz większego znaczenia dla całej sprawy, ale ciekawość może przecież dopaść każdego, prawda?

*

Było dokładnie południe, gdy stanąłem nad dwiema, położonymi obok siebie, niemal bliźniaczymi, świeżymi mogiłami. Niedbale wypisane litery na obu tabliczkach układały się w to samo nazwisko.

Nie pamiętam, kiedy poprzednio płakałem nad czyimś grobem – całkiem prawdopodobne, że było to na pogrzebie babci… Tym razem znów mi się to przytrafiło.

Pojechałem do Rykowa, gdzie kupiłem dwa wielkie wieńce. Do tego mnóstwo różnego rodzaju zniczy – chciałem, żeby wyglądały tak, jakby na groby przyniosło je wiele osób.

Gdy je zapalałem, w głowie dzwoniły mi dwa zdania. Pierwsze z nich – dobrze znane, wywoływało uczucie złości na samego siebie. Mieląc je w myślach, postanowiłem starać się nigdy więcej nie powtarzać tego cynicznego sformułowania, które przeszło mi przez myśl podczas telefonicznej rozmowy z Krawczykiem.

Drugim zdaniem było: „Teraz już zawsze będziecie leżeć obok siebie.” Pamiętam, że kołatało mi się w głowie jeszcze w momencie, gdy zaparkowałem auto przed swoim domem.

Wtedy też pomyślałem, że pewnie moje okna są już gotowe i mogłem wstąpić do „ONZ”, by się o tym upewnić.

A potem byłem z siebie dumny, o ile to dobre słowo, że w Rykowie w ogóle nie przyszło mi to do głowy.

Bo przecież miałem tam na niej o wiele ważniejsze rzeczy.

10.

Piątkowa afera o anulowanie przeze mnie konkursu „Mroczne historie” była o wiele mniej burzliwa, niż się tego spodziewałem. Naczelny trochę się zżymał, ale udobruchałem go zapowiedzią większego artykułu, który związany będzie z moimi ostatnimi wyjazdami. Poza tym, miałem wrażenie, że po weselu znów wpadł w lekki martwy ciąg z flaszką w tle i głównym jego zmartwieniem jest to, by dzień jak najszybciej się skończył. Na pewno cieszyła go perspektywa spokojnego ukojenia w objęciach czterdziestoprocentowej kochanki.

Ja z kolei myślałem już o remoncie domu. Okna miały dojechać wieczorem, a akcja „odnowa mieszkania” i związany z nią dwutygodniowy urlop rozpocząć się miały następnego dnia.

*

Wszystko odbyło się nadspodziewanie bezboleśnie, a wspomniany czas, choć okupiony solidnym zmęczeniem (a może właśnie dlatego), minął o wiele szybciej, niż się tego spodziewałem.

W niedzielę wieczorem w wyremontowanym i wysprzątanym na błysk mieszkaniu przygotowywałem się do powrotu do pracy. Zderzenie z szarą rzeczywistością nadchodziło nieubłaganie. Ostatnim przedmiotem, jaki pozostał mi do spakowania był dyktafon, który ostatnio użyty został w sali Krawczyka. Zanim skasowałem nagranie, postanowiłem jeszcze raz posłuchać całej historii, a potem uznałem, że warto zgrać ją na dysk.

Wtedy właśnie odkryłem, że wcześniej nie odsłuchałem wszystkiego.

Po dłuższej przerwie na sen, Adolf Krawczyk odezwał się do mnie raz jeszcze. Tym razem czułem się tak, jak gdyby mówił do mnie zza grobu. Każde kolejne zdanie przyprawiało mnie dreszcz, a włoski na karku podnosiły się, gdy wsłuchiwałem się w to, co ma mi do powiedzenia.

Miałem wrażenie, że stoi tuż obok i słabym głosem szepce mi do ucha…

11.

Pewnie chcesz wiedzieć, jak skończyła się historia ze Zbyszkiem i czy wtedy tam poszedłem?

Na pewno domyśliłeś się, że nie, skoro w wieku moich dwudziestu dwóch lat wciąż żył i nakłonił mnie do ślubu. Masz rację, ale towarzyszyła temu jeszcze jedna okoliczność…

Kiedy obudziłem się w stodole, po raz kolejny poczułem intensywny smród. Najpierw pomyślałem, że to Zbyszek, że jednak wbrew zapowiedziom nie odszedł i jest gdzieś obok. Rozejrzałem się wokół, ale byłem w stodole sam. Zacząłem szukać źródła nieprzyjemnego zapachu i wreszcie zrozumiałem, że to moja prawa dłoń – dłoń, którą przywitałem się o świcie z moim przyjacielem.

Była zakrwawiona zaschniętymi strupami, poza tym wyglądała normalnie, tylko śmierdziała tak, jakby była dłonią zmarłego już jakiś czas temu Zbyszka.

Nie mogłem tak pójść do domu. Gdy gospodarze i Hanka poszli pracować w polu, starałem się umyć ją przy studni. Było tam mydło, ale moje zabiegi na nic się zdały… Mało tego – zdawało mi się, że jest coraz gorzej. Nie mogłem tak wrócić do domu, bo ojciec by mnie zabił, gdyby wyczuł, że tak śmierdzę. Zostałem więc cały dzień i całą noc w stodole.

Pod dąb, oczywiście nie poszedłem. Bałem się. Nie wiem, czy ponownego spotkania ze Zbyszkiem, czy tego, że faktycznie mógłby on unicestwić mojego ojca.

Następnego dnia, jeśli chodzi o moją rękę, wszystko wróciło do normy, a Hanka, którą ukradkiem poprosiłem o coś do zjedzenia, powiedziała mi, że przez cały poprzedni dzień pijany w sztok ojciec szukał mnie z siekierą w ręku. Zabił mojego ulubionego psa, roztrzaskał ganek w naszym domu i klął się na wszystkie świętości, że jeśli mnie spotka, to nie ujdę z życiem.

Wróciłem po trzech dniach i jak gdyby nigdy nic, zabrałem się za naprawianie uszkodzonego domu. Burza minęła.

I to w zasadzie byłoby tyle, gdyby pewne zdarzenia, które spotkały mnie po latach.

Już po tym, gdy opuściła mnie żona z dziećmi, a ja mordowałem się ze swoją znienawidzoną pracą, przyszedł dzień, którego nie zapomnę do końca życia… Czyli już pewnie niedługo będę go pamiętał… Zabawne prawda?

Goliłem się rano przed lustrem, gdy znów poczułem ten okropny odór rozkładającego się ciała. Próbowałem go zmyć ze swojej prawej dłoni, ale bezskutecznie. W końcu zrezygnowałem, bo nie mogłem sobie pozwolić na spóźnienie, ale i tak wyszedłem z domu o kilkanaście minut później, niż zwykle.

Słup przystankowy, spod którego zawsze odjeżdżałem, otoczony był wianuszkiem gapiów. Chwilę wcześniej przeszła burza, ale ciągle lało, więc dziwiłem się, że na otwartej przestrzeni, nie zważając na deszcz, znajduje się tyle osób. Po chwili nadjechała karetka na sygnale, a ja podszedłem bliżej i zobaczyłem mojego sąsiada, z którym zwykle przed przyjazdem autobusu ucinaliśmy sobie małą pogawędkę.

Zginął od uderzenia pioruna.

Gdybym był tam o czasie, już by nie żył.

Innym razem podobna historia spotkała mnie przed wyjazdem na zakładową wycieczkę do Krakowa. Znów ręka, znów spóźnienie i… znów wypadek. Tym razem w katastrofie autokaru, którym miałem jechać, zginęło sześć osób, w tym mój kolega z pokoju, przy którym zamierzałem usiąść.

Później jeszcze dwa razy budziłem się, czując, że z moją ręką znów dzieje się to samo, ale nigdy w takiej sytuacji nie wyszedłem z domu.

Nie wiem, czy to przekleństwo, czy opieka ze strony sił, o których nie mam pojęcia. Biorąc pod uwagę moje spaprane życie, to być może jest to jakiś rodzaj kary za mój brak odwagi w młodości? No ale cóż, nawet nieznane siły mogą mieć nadzieję, że będę potrafił wreszcie coś zmienić.

Tak sobie myślę, że…

12.

Nigdy nie dowiedziałem się, jaka była jedna z ostatnich myśli Adolfa Krawczyka. Wolne miejsce na nagrania skończyło się właśnie w tym momencie.

Dowiedziałem się natomiast czegoś innego.

*

Tej nocy zasnąłem niemal natychmiast, ale nie dane było mi spać zbyt długo.

Około pierwszej trzydzieści obudziło mnie wrażenie duszności. Poderwałem się na łóżku stanąłem obok niego. Dopiero wtedy do mnie dotarło, że nowo wyremontowane, jeszcze wieczorem pachnące świeżą farbą mieszkanie, tonie w trupim odorze.

Moja dłoń wtedy jeszcze nie cuchnęła zbyt mocno, ale ten stan z każdą minutą zmieniał się na gorsze.

Wpadłem w jakiś rodzaj otępienia i szorowałem ją do samego rana, ale z każdą godziną było z nią coraz gorzej.

Wreszcie musiałem się poddać.

Owinąłem ją w dwa foliowe worki, a później starannie okręciłem grubym ręcznikiem i w takim stanie doczekałem do rana. Zastanawiałem się, kiedy to się stało? Raz tylko uścisnąłem rękę Krawczyka – wtedy, gdy widziałem go po raz pierwszy.

Z drugiej jednak strony, pamiętałem to, co wyczułem zaraz po przebudzeniu, ale wtedy z ręką jeszcze nie było tak źle… Czyżby on…

Nie, to przecież niemożliwe.

Niemożliwe, prawda?

*

Nigdy nie dowiedziałem się, co wtedy zaszło, jednak pierwszą rzeczą, jaką zrobiłem rano, było sięgnięcie po telefon.

- Dzień dobry, szefie – powiedziałem. – Zdaje się, że mam jeszcze jeden dzień urlopu na żądanie do wykorzystania?

Oznacz jako: przeczytane ulubione chcę przeczytać

Komentarze

Zaloguj się, aby dodać komentarz.

Archiwum

Najnowsze i warte uwagi

Artykuły i recenzje