Historia

Miecz Demona

Maciej Wójcik 0 5 lat temu 1 621 odsłon Czas czytania: ~22 minuty

W małej, rybackiej wiosce odczuwalna była gęsta atmosfera, wywołana pojawieniem się nieproszonego gościa, będącego zwiastunem śmierci i zniszczenia. Wszyscy mieszkańcy osady; mężczyźni, kobiety, dzieci i nieliczni starcy przerwali swoje codzienne zajęcia, mimo zagrażającego im niebezpieczeństwa nie pochowali się w swoich chatach, nie uciekli w las albo wysokie szuwary porastające brzegi pobliskiego jeziorka. Ucieczka nie miała najmniejszego sensu, Sobierad zawsze dostawał, a raczej brał to, na co miał ochotę, więc nikt nie chciał swoimi panicznymi reakcjami wywoływać u niego wybuchów potwornego gniewu. Rosły mężczyzna z uśmiechem na twarzy, powoli wkroczył na piaszczysty plac stanowiący centrum wioski. Sobierad był łysym mężczyzną którego głowa poznaczona była licznymi bliznami, miał czarną krzaczastą brodę, a jego jedyne odzienie stanowiła skórzana przepaska biodrowa i wilcza skóra zarzucona na szerokie, muskularne plecy. Obie jego nogi były tak grube, iż przypominały pnie młodych dębów, zaś bose stopy barbarzyńcy, całe były pokryte warstwą zaschniętego błota. Mężczyzna dzierżył w prawej dłoni krótki, jednosieczny miecz, którego to klinga osadzona była w rękojeści wytworzonej z jeleniego poroża.

Brodaty wojownik szczerząc swoje żółte zęby rozglądał się po wsi, czerpiąc sadystyczną radość z panującej w niej ciszy i trwogi wymalowanej na twarzach jej mieszkańców. Podczas swoich oględzin Sobierad puścił głośnego bąka, który wywołał u niego salwę rubasznego śmiechu, następnie wbił miecz w ziemię, ściągnął przepaskę aż do kolan i począł miętosić w dłoniach swoje ogromne przyrodzenie, spoglądając przymrużonymi oczyma na obecne kobiety. To zachowanie Sobierada wywołało wśród rybackiej społeczności ciche westchnienia oburzenia i szepty, niektórzy z mężczyzn wbili wzrok w ziemię, czując dyshonor wywołany tym, iż nie mają w sobie na tyle odwagi aby przegonić bluźniercę z osady i ochronić tym samym członków wspólnoty do której należeli. Jednakże żaden z mężów nie odważyłby się na walkę z Sobieradem, który znany był z olbrzymiej siły i dzikości. Często pastwił się nad konającymi przeciwnikami na oczach ich bliskich. Barbarzyńca sikał do ust umierającym adwersarzom, pluł na nich, wyrywał im paznokcie, kazał jeść swoje odchody, rozdeptywał ich jądra, wyłupiał oczy, a także dokonywał tortur tak strasznych i obrzydliwych, że świadkowie tych demonicznych scen, woleli o nich nie wspominać i próbowali jak najszybciej wyzbyć się tych obrazów z swojego umysłu.

Sobierad nazywany był bestią z leśnej głuszy, nikt nie pamiętał od kiedy zaczął pojawiać się w pobliskich osadach, gdzie dokonywał morderstw, gwałtów i kradzieży. Jego wizyty nie miały regularnego charakteru i identycznego natężenia przemocy, niekiedy pojawiał się co tydzień w danej wiosce, a czasami jego nieobecność trwała nawet kilka miesięcy, pozostawiając mieszkańców wioseczek w stanie ciągłej niepewności.

Pierwsze fazy odwiedzin leśnego demona na ogół wyglądały bardzo podobnie, zazwyczaj pojawiał się w wioskach w środku dnia, nie ogłaszając swojego nadejścia żadnymi okrzykami czy innymi sygnałami, zawsze powolnym krokiem z uśmiechem na twarzy wkraczał do wybranej osady. I wtedy zaczynała się istna loteria, zależna od jego kaprysów lub też innych, nikomu nie znanych czynników. Czasami Sobierad przybywał do wiosek tylko po to aby w ich centralnych punktach, na oczach mieszkańców załatwić potrzeby fizjologiczne, ale bywały także takie dni kiedy wkraczał do osady i dla zabawy zabijał swoim mieczem kilka osób, nie mając w ogóle na względzie ich wieku, płci czy statusu społecznego. Miały miejsce również sytuacje gdy gwałcił wioskowe kobiety, poczynając od tych które dopiero co osiągnęły wiek umożliwiający im zamążpójście aż po wiekowe staruszki, które najczęściej w bólach umierały po bestialskim stosunku.

Z początku mężczyźni z nękanych wiosek stawiali opór bandycie, ten jednakże dysponował taką niesamowitą zręcznością, szybkością i siłą, iż w pojedynkę bez problemu pokonywał duże grupy mężczyzn uzbrojonych w włócznie i topory. Wojownicy z czasem zrezygnowali z buntu przeciwko leśnej bestii. Niektórzy tłumaczyli niezwykłe umiejętności bojowe Sobierada, niemalże boskim, demonicznym pochodzeniem, według niektórych plotek miał on być pomiotem zrodzonym z związku wodnej rusałki i wilkołaka. Bez względu na to, czy posiadał on diabelską bądź ludzką naturę, siał postrach wśród mieszkańców kilkunastu wiosek, wchodzących w skład różnych plemion, a jego straszliwe dokonania zapewniły mu status potwora z którym nie warto zadzierać. Wszyscy znajdujący się pod okrutną kuratelą Sobierada byli bezsilni wobec jego poczynań i musieli pogodzić się z mrocznym losem.

Ciszę która zaległa pośród drewnianych chat przerwał płacz jakiegoś małego dziecka. Odgłos kwilenia jakby obudził bandytę z ekstatycznego stanu, który w końcu zaprzestał ipsacji i oddał strugę żółtego moczu na ziemię. Płyn ustrojowy w połączeniu z piachem utworzył błotną kałużę. Brodaty wojownik napluł w swoje dłonie, schylił się i nabrał w nie grudę błota, którą uformował w małą, brązową kulkę. Po czym zamachnął się i wymierzył błotny pocisk w twarz kilkunastoletniego chłopca. Śmierdząca kula rozbryzgnęła się na twarzy dziecka, które z łzami w oczach, zaczęło przecierać swoją umorusaną buzię.

Sobierad przez krótką chwilę spoglądał na chłopczyka, zaśmiał się zaciągając przepaskę i z mieczem w dłoni, ruszył w głąb wioski. Jego pochód znaczyły szczątki rozbijanych naczyń, wiklinowych koszy i drewnianych pojemników, w których przechowywano niektóre rodzaje żywności i towary przeznaczone na handel z innymi wioskami. Wszyscy mieszkańcy osady z przerażeniem zauważyli, że barbarzyńca zmierza w kierunku kąciny, znajdującej się na skraju wsi.

Świątynia była dosyć obszerną budowlą stworzoną na planie prostokąta, do zbudowania której wykorzystano w całości dębowe drewno. W sanktuarium czczono Peruna, boga niebios i piorunów, a funkcję głównego i jedynego kapłana sprawował wiekowy już starzec o imieniu Lubodrog, człek dysponujący ogromną wiedzą w różnych dziedzinach, od wróżbiarstwa po sztukę uzdrawiania przy pomocy tajemniczych mikstur. Wszyscy mieszkańcy wioski, wbrew przerażeniu które wywoływał u nich najeźdźca, podążyli w ślad za Sobieradem, ciekawi co też planuje tym razem zrobić. Niektórzy mieli obawy, że demon z lasu chce dopuścić się jakiegoś świętokradztwa.

Wejście do świątyni zasłonił zgarbiony Lubodrog, mędrzec o długiej, rzadkiej, niemalże białej brodzie, sięgającej prawie do ziemi. Żerca ubrany był w brązowo-błękitną szatę i opierał się o długą sosnową laskę. Bez wyrazu strachu spojrzał na Sobierada który przed nim stanął. Mały, wysuszony staruszek sięgał jedynie do pasa rosłemu mężczyźnie. Okrutny wojownik bez ostrzeżenia, na oczach zebranego za nim tłumu, z całych sił uderzył kapłana pięścią w twarz, wybijając mu trzy ostatnie, przednie zęby. Staruszek w wyniku uderzenia upadł na ziemię upuszczając laskę. Z ust starca zaczęła wypływać krew zmieszana z gęstą śliną. Sobierad nie robiąc sobie nic z głośnych okrzyków oburzenia na które odważyli się wieśniacy, złapał starca za brodę i siłą zaciągnął do świątyni.

Mrok chramu rozjaśniały pomarańczowe światełka, wydobywające się z ośmiu pochodni przytwierdzonych do zimnych ścian. Skromne, niemalże puste wnętrze świątyni, składające się z jednego wielkiego pomieszczenia, wypełnione było wonią dymu, potu, ziemi i zgnilizny. Pośrodku znajdował się zaś dębowy pomnik przedstawiający dostojnego, brodatego mężczyznę o surowej twarzy, dzierżącego w dłoniach trójkątną tarczę i maczugę.

Kilku odważniejszych mężczyzn również weszło do świątyni. Sobierad odwrócił się w ich stronę, puszczając jednocześnie brodę stękającego z bólu kapłana i pogroził im mieczem, aby nie pomyśleli nawet o zbliżeniu się do starca i udzieleniu mu pomocy. Następnie spoglądał przez długa chwilę w oblicze niebiańskiego boga i ściągnął przepaskę biodrową. Przykucnął, głośno stękając nasrał sobie na lewą dłoń, podszedł do drewnianego fetysza i zaczął wysmarowywać kałem święty wizerunek Peruna.

Na widok tego bluźnierstwa obecni w chramie mężczyźni szybko wciągnęli powietrze w płuca, a kilkanaście osób które z tłumu przed świętym miejscem, dostrzegło tenże świętokradczy akt, zaczęło głośno krzyczeć. Sam Lubodrog zaczął dziwnie jęczeć wobec poczynań bluźniercy.

Sobierad w wyniku tych reakcji, zaczął się głośno śmiać, podniósł rannego kapłana z klepiska i zdarł z niego szaty. Odwrócił się tyłem do nagiego, zgarbionego starca, trzymając go cały czas lewą ręką za włosy i z impetem wbił mu ostrze miecza między pośladki. Z odbytu kapłana trysnął strumień krwi. Ciałem starca zaczęły wstrząsać parkosyzmy bólu, z jego ust wydobywał się krzyk, który przeszedł w głośny charkot. Bladoniebieskie oczy żercy wyrażały olbrzymi ból wywołany wymyślną torturą. Brodaty wojownik z całych sił kręcił rękojeścią miecza, rozrywając ostrzem wnętrzności kapłana, który w pewnym momencie przymknął oczy i zwymiotował krwią zmieszaną z żółcią. Sobierad wyciągnął ostrze z ciała ofiary, całe umazane w krwi i kale. Z głośnym, zwierzęcym rykiem rzucił Lubodorga przed drewniany wizerunek Peruna. Upadające ciało mędrca skropiło kilkoma kroplami krwi i tak już zbezczeszczony posąg.

Jeden z mężczyzn obecnych w świątyni instynktownie podbiegł do ciała zamordowanego żercy. Sobierad spojrzał na resztę osób znajdujących się w chramie. Ich twarze całe były blade, a umysły wciąż próbowały poradzić sobie z horrorem, którego byli świadkami. Bluźnierca splunął w stronę sparaliżowanych ze strachu mężów i ze smakiem polizał brudną klingę miecza, w pomieszczeniu rozniósł się zapach ekskrementów i śmierci.

W pewnym momencie wszyscy zebrani w świątyni oraz przed świętym przybytkiem usłyszeli trzy, potężne grzmoty. Niebo wcześniej błękitne i słoneczne, zostało przesłonięte czarnymi, burzowymi chmurami. Grzmoty zabrzmiały dla mieszkańców wioski niczym wezwanie do zemsty. Zemsty za zbezczeszczenie chramu poświęconego gromowładnemu bogu.

Wszyscy członkowie rybackiej społeczności, jakby zahipnotyzowani, pozbawieni strachu przed Sobieradem, zaczęli dosłownie wlewać się do świątyni, wypełniając sobą cały mroczny chram, rozświetlony płomieniami kilku pochodni. W mgnieniu oka, demon z leśnej głuszy został otoczony przez wszystkich mieszkańców osady. Wojownik nie czuł strachu wobec ogromnej ilości otaczających go wrogów, a raczej dzikie podniecenie które wyrażało się w przyjęciu przez niego bojowej postawy oraz gniewnym grymasie na twarzy. Znowu dało się słyszeć trzy, szybkie grzmoty, tym razem tak głośne, jakby elektryczne wyładowania miały miejsce w samej kącinie. Na ten sygnał wszyscy mężczyźni, kobiety, starcy i dzieci rzucili się na Sobierada.

Bluźnierca z niewiarygodną szybkością zaczął wywijać mieczem na prawo i lewo, niosąc śmierć niezliczonej ilości przeciwników doskakujących do niego ze wszystkich stron. Trajektorię lotu ostrza znaczyły poderżnięte gardła, rozłupane czaszki i rozprute klatki piersiowe. Wrogów jednakże było tak dużo, iż po chwili hurmem dopadli zabójcę Lubodroga. Wieśniacy gryźli, kopali i okładali pięściami złapanego wojownika, co niektórzy dźgali go kościanymi lub kamiennymi nożami, zostawiając na całym jego ciele, małe ranki z których sączyła się krew. Jakiś mężczyzna celnym pchnięciem noża wybił lewe oko Sobieradowi, pozostawiając w jego miejscu pusty, czarny oczodół. Oszalały z bólu barbarzyńca nie pozostał dłużny mężczyźnie, przebijając mu ostrą klingą głowę. Wyznawców Peruna było jednak tak dużo, że w końcu dosłownie zasypali swoimi ciałami rosłego przeciwnika. Ktoś z atakującego tłumu wyrwał miecz Sobieradowi, ten pozbawiony broni, zaczął gryźć i okładać pięściami ściskających go ze wszystkich stron wieśniaków. Okrutny wojownik czuł smród napierających na niego spoconych ciał. Poczuł potworny ból w okolicach krocza i dostrzegł, że mała, jasnowłosa dziewczynka odgryza mu jądra, ktoś za jego plecami wwiercał mu w jedno z uszu palec, jakby chciał wygrzebać z wnętrza jego czaszki ciepły, różowy mózg. Z czasem Sobierad odczuwał coraz to nowe źródła bólu na swoim ciele: bezzębna staruszka okładała go kamieniem po prawym barku, tworząc z niego brunatną miazgę, chłopczyk w białej koszuli wgryzał się z całych sił w jego pośladki, jakaś kobieta wyrywała kłaki z jego brody, ktoś jeszcze inny kruszył mu żebra potężnymi ciosami. Osoby znajdujące się najbliżej Sobierada całe były w jego ślinie i krwi sączącej się z tysiąca ran na jego zmasakrowanym ciele.

Kat stał się ofiarą. Z ust potwora w ludzkiej skórze zaczął wydobywać się głośny jęk bólu z domieszką przerażenia, który przerodził się w zwierzęce wycie. Agonalny krzyk został przerwany przez zimne ostrze rozdzierające gardło bluźniercy, owym ostrzem okazał się jego własny miecz, a dzierżył go Lubodrog! Kapłan nie wiadomo skąd wyłonił się z tłumu i wbił klingę w gardło swojego oprawcy aż po rękojeść. W tym momencie wszyscy wieśniacy cofnęli się do tyłu, otaczając kręgiem żercę i Sobierada, który padł martwy przed stopami nagiego, okrwawionego staruszka. Lubodrog mimo, iż nadal stał, chwiejąc się lekko na boki, był martwy. Jego oczy były całkowicie białe, pozbawione czarnych źrenic wraz z okalającymi je rogówkami. Ciałem Sobierada wstrząsały pośmiertne konwulsje, wokół trupa z sekundy na sekundę coraz bardziej rozrastała się karmazynowa kałuża. W świątyni zapanowała upiorna cisza, którą przerwał zgarbiony żerca. Sługa Peruna z krzykiem uniósł do góry ręce i padł na leżące przed nim ciało.

Znowu dało się słyszeć mocne pioruny które wyrwały wszystkich obecnych w chramie z mrocznego transu. Niektóre z dzieci, całe we krwi Sobierada zaczęły głośno płakać, także kobiety dołączyły do tego lamentu, osłupieni mężczyźni z otwartymi ustami przyglądali się dwóm ciałom leżącym na skrwawionym, cuchnącym klepisku.

Przerażeni osadnicy szybko uciekli z świątyni, która stała się miejscem potwornych wydarzeń. W mrocznym wnętrzu tylko posąg Peruna przyglądał się leżącym obok niego trupom. A miecz Sobierada, tkwiący w jego szyi, nadal chłeptał krew swojego nieżyjącego właściciela.

***

Marcin z ogromnym zaciekawieniem przyglądał się swojemu nowemu nabytkowi, krótkiemu, jednosiecznemu mieczowi o rękojeści z jeleniego poroża. Broń była bardzo dobrze wyważona i przypominała mu nieco miecz jego ulubionego bohatera z serialu Gra o Tron, Tormunda Olbrzymobójcy. Marcin Kaczowski był wielkim kolekcjonerem i pasjonatem wszelkiej broni białej, poczynając od mieczy, szabel, rapierów aż po młoty, buzdygany i topory. Jego ciasna kawalerka znajdująca się w starym, obdrapanym bloku mieszkalnym, przypominała mini muzeum w którym można było znaleźć niemalże wszystkie rodzaje broni, służącej do przekłuwania, cięcia, rąbania i miażdżenia przeciwnika. Ściany jego obskurnego aneksu kuchennego obwieszone były rozmaitymi sztyletami, nożami oraz bagnetami, w tej kolekcji można było dopatrzeć się kilku bardzo cennych eksponatów, takich jak malajski kris o fantazyjnym kształcie, piętnastowieczna mizerykordia czy neolityczny puginał. Pokój kolekcjonera wypełniony był rozmaitymi toporkami, buławami, korbaczami, bronią tnąco-kłującą i wiekierami. Nawet łazienka stanowiła miejsce przechowywania morderczych eksponatów, było to bowiem pomieszczenia gdzie Kaczowski trzymał współcześnie używaną broń białą taką jak: kastety, maczety, pałki różnego rodzaju.

Tenże rynsztunek był całym życiem Marcina, który od dziecka interesował się bronioznawstwem, w wyniku czego ukończył studia historyczne z specjalizacją muzealnictwo. Marcin utrzymywał się z handlu prehistorycznym, starożytnym i średniowiecznym uzbrojeniem. Nie przynosiło mu to może zbyt wielkich dochodów, ze względu na małe zainteresowanie tego rodzaju eksponatami wśród kolekcjonerów w polskiej rzeczywistości, ale starczało mu na jedzenie, opłaty i zakup od czasu do czasu jakiejś broni do kolekcji.

Krótki miecz Marcin nabył rankiem od cygana handlującego quasi antykami. Możliwe, że broń nie była wcale stara, mogła być wytworem jakiejś grupy rekonstrukcyjnej. Nie potrafił zidentyfikować miecza z żadną znaną mu kulturą, kręgiem cywilizacyjnym, ale coś go do tego ostrza przyciągało. Gdy zobaczył jednosieczną głownię w pięknej kościanej rękojeści, natychmiast zapragnął zdobyć ów ciekawie wyglądający kord i włączyć do swojej kolekcji, tak też zrobił, wręczając handlarzowi trzydzieści złotych. Na ostrzu widoczne były brunatne plamki, które na pierwszy rzut oka mogły przypominać rdzę.

Marcin czuł jakąś przedziwną, ogromną przyjemność z powodu posiadania dziwnego miecza, oglądał go w swoim obskurnym mieszkaniu z otwartymi ustami, już od pół godziny. Był po prostu piękny. Po chwili kolekcjoner zaczął wymachiwać ostrzem z szerokim uśmiechem na twarzy, zadawał pchnięcia oraz obszerne cięcia, wyobrażając sobie wrogów konających u jego stóp od głębokich, szkarłatnych ran, szpecących ich ciała. Kaczowski jak zahipnotyzowany przez resztę dnia aż do późnego wieczora, wymachiwał mieczem coraz bardziej zanurzając się w swojej wyobraźni, która podsuwała mu wizje pełne krzyku, bólu i chwały wiążącej się z zwycięstwem nad wyimaginowanymi przeciwnikami. Po kilkugodzinnej szermierce z cieniem, Marcin wyszedł z transu. Poczuł się trochę nieswojo odkładając miecz na stoliczek nocny, usytuowany obok jego kanapy służącej mu za łóżko.

Od tej pory każda następna chwila, każda minuta bez miecza w dłoni, wydawała mu się stracona. Podczas wieczornej toalety, bez miecza czuł się tak nieswojo, że w trakcie mycia zębów zabrał ostrze z pokoju i położył je na sedesie, aby móc na nie spoglądać w trakcie szczotkowania. A gdy przyszedł czas pójścia spać, włożył brzeszczot pod poduszkę, aby nawet w objęciach Morfeusza być blisko swojego ukochanego miecza.

Wraz z głębokim snem, nadeszły makabryczne wizje. Marcin śnił, że jest wielkim, umięśnionym wojownikiem który sieje zniszczenie, dopuszcza się grabieży i gwałtów. Podczas jednego z bestialskich aktów, okładał pięścią głowę dziewczyny, której brutalnie odbierał niewinność. Każdy morderczy obraz przechodził płynnie w następny, jeszcze bardziej mroczny i krwisty. W następnej marze za pomocą miecza zabijał dziesiątki wojowników w skórzanych pancerzach, którzy próbowali pozbawić go życia za pomocą długich włóczni i siekierek o zakrzywionych żeleźcach. Nikt jednak nie mógł mu podołać, wojowie padali u jego stóp jeden za drugim z rozbitymi czaszkami, rozprutymi brzuchami i głębokimi ranami kłutymi. Po bitwie ociekający krwią wojownik Marcin, ułożył z kilkunastu trupów śmierdzącą górę i wspiął się na jej szczyt, aby wpychając sobie do gardła palce, wywołać odruchy wymiotne i zbezcześcić zwłoki żrącą zawartością swojego żołądka.

Kolejna wizja była jeszcze bardziej makabryczna i obrzydliwa. Marcin znajdował się w płonącej wiosce, ogień zachłannie pożerał strzechy prymitywnych chat. Wszędzie leżały trupy, niektóre z nich były już w połowie zwęglone, w powietrzu czuć było ostrą woń spalenizny. Marcin stał nad zmasakrowanymi zwłokami kilkuletniego chłopca, naprzeciw niego klęczeli zapłakani rodzice dziecka. W oczach ojca który co jakiś czas odrywał wzrok od ciała pierworodnego i spoglądał na Marcina, dało się dostrzec narastający gniew. Który był tak olbrzymi, iż przejął władzę nad umysłem mężczyzny. Ojciec podniósł się z klęczek, zacisnął mocno pięści i zaszarżował w jego stronę. Kaczowski z niewiarygodną szybkością doskoczył do nadbiegającego ojca i poderżnął mu gardło jednym, płynnym cięciem miecza. Następnie złapał bezwładne ciało, opadające ku ziemi, rozpruł brzuch nieżyjącego mężczyzny nad szczątkami dziecka i wylał na nie jego ciepłe, oślizgłe wnętrzności. Matka będąca świadkiem tego bestialstwa zaczęła głośno wyć, wyrywając sobie z głowy kłęby kasztanowych włosów. Lament kobiety wywołał uczucie satysfakcji u Marcina, co zmotywowało go do jeszcze większej eskalacji przemocy. Zostawił na chwilę rozpaczającą matkę i udał się do niedalekiej zagrody w której uwięzione były świnie, głośno kwiczące ze strachu przed wszechobecnymi, żarłocznymi płomieniami. Wybrał z kwiczącego stadka małego wieprzka i przytargał do miejsca kaźni, ściskając go mocno lewą dłonią za różowy ryjek. Na oczach, już i tak psychicznie zniszczonej kobiety, uniósł do góry wierzgające zwierzę i rozpruł je od szyi aż po odbyt, okraszając znajdującą się przed nim górę ludzkiego mięsa, świńską krwią i śmierdzącymi jelitami, wypełnionymi niestrawionym pożywieniem.

Nagle wizja rozmyła się, zniknęła kupa ludzkich i świńskich wnętrzności, płonące domostwa, nie słychać już było krzyku matki opłakującej śmierć najbliższych. Marcina otaczały iście egipskie ciemności. Był zawieszony w mroku tak złowieszczym, nieprzeniknionym, że aż czuł jego gęstość. Wtem, jakby za dotknięciem czarodziejskiej różdżki, znalazł się w mrocznym pomieszczeniu, którego mrok i duchotę starały się pokonać drobne pochodnie. Był w potrzasku, z każdej strony napierała na niego masa ludzi w różnym wieku, z ich ust wylewała się biała piana, a oczy pełne były mordu i nienawiści. Atakowali go ze wszystkich stron, okładali pięściami, kłuli sztyletami, drapali, gryźli i przytrzymywali. Nagle wyrósł przed nim brodaty, nagi starzec i przebił mu szyję mieczem, którym masakrował niewinne ofiary w poprzednich obrazach. Poczuł smak krwi w ustach, zaczął się dusić, ciało odmawiało mu posłuszeństwa, a przed oczami robiło się ciemno. Upadł na ziemię dławiąc się własną krwią, ostatnim obrazem jaki widział była masa stóp w skórzanych butach, bądź obwiązana kolorowymi gałganami. Gdy ciemność pochłaniała go coraz bardziej, usłyszał serię mocnych, burzowych grzmotów.

Marka obudził dzwonek do drzwi. Powoli otworzył oczy, zorientował się że prawą dłoń ma wsuniętą pod poduszkę i ściska rękojeść wczoraj zakupionego miecza. Znów dźwięk dzwonka. Ciekawe kto to? Pomyślał przez chwilę Kaczowski. Powoli zsunął z siebie koc i usiadł na kanapie, cały czas ściskają kościaną rękojeść. Nadal czując w ustach smak krwi, powoli dotknął palcami jabłko Adama, gardło był całe, nie znalazł na nim nawet najdrobniejszej ranki. Wstał, założył na siebie szlafrok i ruszył ku wejściu do mieszkania. W trakcie krótkiej drogi do drzwi, przez jego umysł przeleciały wszystkie wizje, które zaabsorbowały jego jaźń w trakcie snu. Wspomnienie makabrycznych obrazów o dziwo wprawiło go w dobry nastrój. Gdy stanął przed drzwiami spojrzał na trzymany w ręce miecz, to jedno spojrzenie na piękny, ostry kawałek metalu, upstrzony wieloma brunatnymi plamami, służący do wysysania życia z miękkich ciał, wypełnionych karmazynową posoką, rozpaliło w nim żądzę mordu. Usłyszał ciche szepty o niezidentyfikowanym źródle, głoszące potworne hasła – Zabij, zarżnij, zadźgaj, zagryź, osraj, spal! Na jego twarzy pojawił się szeroki uśmiech. Poczuł w sobie chęć do zabijania, niszczenia, miażdżenia, podpalania i innych czynności mogących doprowadzić do anihilacji otaczającej go rzeczywistości!

Z morderczego zamyślenia wyrwał go głośny dzwonek. Ktoś nadal czekał za drzwiami, które po chwili Marcin szybko otworzył. Na klatce schodowej stała Agnieszka, jego starsza siostra, mieszkająca w innej dzielnicy miasta, wpadała do niego czasami na herbatę i pogaduchy. Ale Marcin nie poznawał już swojej siostry, dla niego była teraz jedynie obiektem, na którym to zaraz rozładuje swoje mroczne namiętności, które drzemały w nim od samego rana i nieustannie napierały na jego umysł, aby mogły przejść z formy myśli, marzeń w sferę namacalnej, pochłaniającej grozy, która pożera kolorową codzienność.

- Cześć Mar…- Nie dokończyła Agnieszka, którą brat złapał za szyję i z ogromną siłą wciągnął do swojego maleńkiego mieszkania, rzucając na podłogę.

Kobieta leżąc na plecach przyglądała się swojemu bratu z szeroko otwartymi oczyma, nie mogła wydusić z siebie ani jednego słowa. Zauważyła, że Marcin trzyma w prawej dłoni jakiś krótki miecz, pewnie kolejny eksponat do jego prywatnej kolekcji. Kaczowski szybko zamknął drzwi i przekręcił klucz w zamku.

- Marcin! Marcin! Co ty do kurwy nędzy wyprawiasz? – Krzyknęła Agnieszka.

Jednakże jej rodzony brat jakby w ogóle nie usłyszał pytania. Na jego twarzy malował się szeroki uśmiech, niczym u komiksowego Jokera. Powoli podszedł do swojej ofiary i z całej siły kopnął ją w krocze. Agnieszka zawyła z bólu, z oczu poleciały jej łzy. Kaczowski jeszcze dwa razy uderzył siostrę miedzy nogi, która zwinęła się na podłodze w kłębek i przyjęła pozycję embrionalną. Marcin złapał Agnieszkę za blond loki i podniósł ją do góry, kobieta trzymając dłonie między nogami, przyparła plecami do ściany z wystraszonym wzrokiem.

Opętany kolekcjoner broni zadał mieczem cięcie w twarz siostry. Ostrze całkowicie pozbawiło ofiarę nosa, pozostawiając w jego miejscu dziurę z której tryskała krew. Nieprzytomna Agnieszka osunęła się na podłogę. Jej oprawca zaciągnął ją na kanapę. Wbił okrwawiony miecz w mały stoliczek, znajdujący się na środku pomieszczenia i zaczął rozglądać się po pokoju, wypełnionym różnorodną bronią. Szukając tej jedynej, tej właściwej, najlepszej do rozczłonkowywania ciała. W końcu jego wzrok padł na ciężki labrys, idealnie nadający się do rąbania twardych kości. Marcin ściągnął z ściany topór o podwójnym ostrzu, odwrócił się w stronę leżącej, zakrwawionej siostry i zabrał do roboty.

***

Po kilkudziesięciu minutach pracy, Kaczowski stworzył makabryczne dzieło sztuki. Z kawałków ciała zamordowanej kobiety stworzył coś w rodzaju piramidki. Jej podstawę stanowiły odrąbane ręce i nogi, zwieńczenie „budowli” stanowił nagi korpus Agnieszki z zmasakrowaną twarzą, pozbawioną nosa, oczu i uszów, wetkniętych w szeroko rozdziawione, martwe usta.

Ogarnięty szałem Marcin cały był we krwi Agnieszki, rąbanie ciała na kawałeczki solidnym toporem, nie należało do najczystszych czynności. Morderca odłożył labrys na miejsce i rozebrał się do naga, zrzucając z siebie brudny szlafrok, bokserki i podkoszulkę. Całkiem nagi wyciągnął z szafy czarny pasek i zacisnął go na brzuchu, następnie wetknął za niego kilka sztyletów i bagnetów oraz swój ulubiony miecz. Przez chwilkę zastanawiał się jaką broń jeszcze dobrać, w końcu wybrał mały tomahawk o żelaznym obuchu i buzdygan.

Tak uzbrojony, śmiejąc się złowieszczo wyszedł z mieszkania, zająć się innymi mieszkańcami bloku.

***

Po kilkunastu minutach, niektórzy z mieszkańców budynku zorientowali się, że coś złego ma miejsce w mieszkaniach ulokowanych na trzecim piętrze. Dobywały się z nich głośne krzyki, odgłosy szarpaniny i uderzeń, jednakże nikt przez dłuższy czas nie zadzwonił na policję, kierując się zasadą, aby nie wsadzać nosa w nieswoje sprawy. Na szczęście pan Eligiusz Winogrodzki, przykładny obywatel i szanowany emeryt mieszkający na drugim piętrze, zadzwonił na policję aby zgłosić niepokojące wrzaski wydobywające się z mieszkania Draczyńskich, mieszkających centralnie nad nim.

***

Nagi, zakrwawiony kolekcjoner broni, ściskając w rękach buzdygan i toporek wyszedł z bloku na zewnątrz, gdzie znajdował się sporej wielkości plac zabaw dla dzieci. Wyrżnął niemalże cały blok, uciekła mu tylko rodzina Adamczyków, Broniewskich i Skalskich. Cała reszta poniosła śmierć, włącznie z starym Winogrodzkim, któremu Kaczowski rozkwasił głowę jednym uderzeniem buzdyganu. Inne osoby poniosły bardziej bolesną i dłuższą śmierć niż pan Eligiusz. Robert Broński, sąsiad Marcina został przez niego wykastrowany toporkiem i dobity kilkudziesięcioma, powolnymi pchnięciami sztyletem w brzuch. Z kolei cała rodzina Draczyńskich została dosłownie wbita w podłogę przy pomocy ciężkiego obuchu. Kaczowski na koniec zbezcześcił przy pomocy moczu i kału szczątki ofiar.

Jego uwagę przykuła duża grupa dzieciaków znajdujących się na placu zabaw. Część smyków okupowała solidne, metalowe huśtawki oraz nieco zdezelowaną karuzelę. Niektóre dzieci po prostu biegały po całym placu, krzycząc wniebogłosy i udając swoich ulubionych bohaterów z komiksów i kreskówek. Marcin, nagi i cały we krwi pobiegł w kierunku placu zabaw, krzyżując nad swoją głową toporek i ciężki buzdygan.

***

Starszy aspirant Zdzisław Chmielnicki po około dwudziestu minutach od wezwania, przyjechał starym radiowozem na ulicę Starogrodzką wraz z swoim partnerem Jackiem Machulskim. Na komendę zadzwonił niejaki Eligiusz Winogrodzki, zgłaszając głośną awanturę u sąsiadów mieszkających nad nim. Cholera jasna! A zapowiadał się taki piękny dzień! Pomyślał Chmielnicki wychodząc niechętnie z radiowozu. Najbardziej z wszelkich interwencji, nienawidził tych dotyczących skonfliktowanych rodzin.

Zdzisław i Jacek powoli doszli do podwórka, otoczonego ze wszystkich stron szarymi, smutnymi blokami. Ich oczom ukazał się straszliwy widok. Przed policjantami rozpościerał się obraz niewysłowionego bestialstwa. Na podwórku leżało kilkanaście ciał dzieci oraz dorosłych. Stan trupów wskazywał na to, że zabójca potraktował ofiary w potworny sposób. Kilka małych dzieci mało wbitych w główki noże, jakieś starszej kobiecie zostały odrąbane obie nogi, a jedna z nich jakiś cudem została do połowy wepchnięta do jej gardła. Po całym placu rozwleczone były wnętrzności wydzielające mocny, nieprzyjemny odór. Kilka ciał było najwidoczniej potraktowanych jakąś maczugą bądź młotem, na co wskazywały pogruchotane kończyny, zapadnięte czaszki i skompresowane tułowia.

Jacek na widok okropnego pobojowiska zrobił się blady i zwymiotował kanapki oraz parówki z musztardą, które zjadł na śniadanie. Zszokowany starszy aspirant Chmielnicki na chwilkę oderwał wzrok od trupów. Zauważył, że w piaskownicy, znajdującej się od nich jakieś trzynaście metrów dalej, stoi zakrwawiony mężczyzna, którego jedyne odzienie stanowił pasek zaciśnięty na brzuchu, za który wetknięty miał miecz i kilka noży. Zauważony delikwent był w trakcie rozczłonkowywania siekierką ciała jakiegoś chłopczyka.

Rzeźnik na chwilę przerwał czynność i spojrzał na dwóch policjantów. Uniósł w górę toporek i z niewiarygodną szybkością zaczął biec w stronę zdezorientowanych stróżów prawa. Zdzisław i Jacek byli tak zszokowani obrazem na który się natknęli, że nie byli nawet w stanie dobyć broni. Szaleniec z siekierą podbiegł do zdębiałego Jack i rozłupał mu czaszkę bojowym narzędziem.

Dopiero krople krwi i fragmenty mózgu partnera, które prysnęły na twarz Chmielnickiego oprzytomniły go i zmobilizowały do podjęcia choćby najmniejszego działania. Trzęsącymi się palcami próbował wyciągnąć pistolet z kabury. Nie miał jednak na to czasu. Goły morderca ruszył na policjanta, wymachując na boki tomahawkiem. Starszy aspirant schylił się i uniknął ciosu toporem w prawy bok. Wykorzystując swoje umiejętności nabyte podczas ponad dwudziestoletniej służby oraz regularnych treningów samoobrony, w wyniku impulsu pochwycił prawą dłoń przeciwnika w której trzymał toporek i z całych sił uderzył głową w jego szczękę. Uderzenie złamało kilka zębów napastnikowi. Chmielnicki nie chcąc stracić przewagi, podciął kopnięciem nogi mordercy i runął wraz z nim na ziemię. Zabójca upadając wypuścił z dłoni indiański topór.

Na suchej ziemi, porośniętej żółtawą trawą, rozpoczęła się szarpanina. Co chwila każdy z mężczyzn zyskiwał, a potem tracił dominującą pozycję, umożliwiającą zadawanie mocnych ciosów. W końcu Chmielnicki obrócił wariata na plecy, przygniótł go swoim ponad stukilogramowym ciałem i zaczął okładać pięściami po twarzy. Kaczowski nie robił sobie nic z uderzeń zadawanych przez policjanta, które coraz głębiej wbijały mu nos w twarzoczaszkę. Marcin skręcając swoje ciało na prawo i lewo w końcu wydostał się spod okładającego go policjanta. Zrzucił przeciwnika z siebie, wstał i szybko dobył miecz zatknięty za pasek. Skoczył na bezbronnego wroga, mierząc ostrzem w jego głowę.

Leżący Chmielnicki w ostatniej chwili przetoczył się na bok, co spowodowało, że Marcin upadł z głośnym łoskotem, wbijając klingę w ziemię. Starszy Aspirant nie tracąc ani sekundy, kierowany już tylko dzikim instynktem przetrwania powstał i kopnął Kaczowskiego w żebra, zabrał mu miecz, obrócił na plecy i wbił ostrze w jego grdykę aż po rękojeść, przyszpilając szaleńca do podłoża. Z ust Marcina buchnął strumień krwi, który oblał całą twarz stojącego nad nim policjanta, dostając się do jego ust. Zdzisław czując w ustach metaliczny smak krwi przeciwnika, złapał się za brzuch i zwymiotował na jego nagi tors.

Po kilkunastu sekundach z ciała Kaczowskiego całkowicie uszło życie. Wyczerpany walką Chmielnicki obrzucił wzrokiem okolicę. Wszędzie walały się kawałki ciał i duże skrzepy krwi. Tego było już za wiele dla umęczonego umysłu policjanta, który po chwili zemdlał i poleciał na zwłoki Marcina Kaczowskiego.

Oznacz jako: przeczytane ulubione chcę przeczytać

Komentarze

Zaloguj się, aby dodać komentarz.

Inne od tego autora

Archiwum

Najnowsze i warte uwagi

Artykuły i recenzje