Historia

Bursztyn

emma cole 2 5 lat temu 3 748 odsłon Czas czytania: ~15 minut

Łagodne fale uderzały o brzeg, wyrzucając co rusz na brzeg najróżniejsze śmieci – drobne, białe muszelki, kawałki zbutwiałego drewna, od czasu do czasu również fragmenty bursztynu. Ludzie krzątali się nad morzem, licząc, że tym razem się obłowią – niektórzy mieli ze sobą wykrywacze metalu, inni zadowalali się drobniejszymi rzeczami. Pogoda nie dopisywała, sztorm skończył się dosłownie kilka godzin wcześniej. Było chłodno, a mokry piasek chrzęścił pod stopami, nikt nie odważył się zdjąć butów lub założyć kostiumu kąpielowego z wyjątkiem gromadki szalonych ludzi nazywających swoją grupkę „morsami”.

Paliłem już drugiego papierosa i ze znudzeniem wodziłem wzrokiem po ludziach – nie miałem nic przeciwko poszukiwaczom skarbów, ale wiedziałem, że lada moment pojawi się policja, która rozgoni spragniony łupów tłumek. Mieszkałem w tej zabitej dechami mieścinie już dobrych kilka lat i jeszcze nie słyszałem, by ktokolwiek dorobił się na targaniu tego całego złomu. Co bardziej obrotni po prostu zbierali muszelki i bawili się w tworzenie z ich pomocą sielskich obrazków, które wciskali później turystom.

Na szczęście sezon skończył się kilka tygodni wcześniej. Bardzo nie lubiłem tego zamieszania, które panowało w trakcie wakacji, z reguły moja dziarska rodzinka otwierała wtedy budkę z najróżniejszymi smakołykami, takimi jak gorące kolby kukurydzy, hot dogi i masa innego świństwa, które spożywa się z reguły na takich wyjazdach. A kto musiał stać przy okienku? „No kto? No ja, oczywiście, bo pracy nie mam normalnej przecież, rodziny też, to mogę postać, proszę bardzo, oto kukurydza która ma tyle lat, co pana synek!” pomyślałem z niesmakiem, wyobrażając sobie jak podaję brzuchatemu jegomościowi ociekającą tłuszczem kukurydzę.

Tymczasem ryłem zapamiętale butem w miękkim, mokrym piasku, zastanawiając się, co sprawiło, że zdecydowałem przenieść się do nich po tylu latach spokoju. Co ja sobie myślałem? Że morskie powietrze nagle napełni mnie weną i nagle wydam wspaniały tomik wierszy? Właśnie tak, chyba tak musiało być, tymczasem zostałem zagoniony do paskudnej roboty, która trwała non stop. Kiedy miałem trochę luzu lubiłem wyjść sobie na molo i pomyśleć, czasem nawet sklecić kilka wersów w kajeciku. Do tej pory udało mi się napisać jeden wiersz, który okazał się być umiarkowanym sukcesem, ponieważ lokalna gazeta piała nad nim z zachwytu przez tydzień. Oczywiście o żadnej gaży nie było mowy, więc pisałem dalej...

Wracałem już powoli do domu, kiedy zauważyłem, że znajomy dzieciak zachowuje się jakoś dziwnie – szedł skulony trzymając się za brzuch, jakby strasznie go bolało, ot pewnie dzieciak złapał jakiś wirus i teraz rzyga co trzy kroki. Niemniej zaniepokoiło to mnie, bo może faktycznie bardzo chory i trzeba będzie chłopaka odstawić do rodziców?

- Cześć Tomuś – zagaiłem. - Brzuch cię boli? Zjadłeś coś?

- Nie, nie, nic mi nie jest – odburknął cicho, zaciskając mocniej ręce na wysokości kieszeni, takiej jak to kiedyś modne były. Po chwili zastanowienia dodał konspiracyjnym tonem: - Po prostu znalazłem skarb!

- Tomek, Tomek... Ty to chyba naiwny jesteś, chodź, pokażesz mi to znalezisko. - westchnąłem, choć już oczyma wyobraźni widziałem po prostu dziwnego badyla wyszorowanego przez morze tak, że wygląda jak noga skrzata.

Przez chwilę miałem wrażenie, że intensywnie myśli, no bo przecież dorosłemu zaufać jednak nie można, może zabierze? Albo co gorsza – odda do muzeum, w końcu takie skarby się rzadko zdarzają, prawda? W końcu westchnął i wskazał mi, że nie tutaj, że idziemy gdzieś na bok, takich rzeczy nie pokazuje się wszystkim dookoła.

Stanął tyłem do ścieżki, pogrzebał chwilę w kieszeni, a ja zamilkłem. Cóż, bez wątpienia był to kawał... czegoś. Wyglądało jak bursztyn, ale takich okazów raczej się nie widuje w tych okolicach, tylko drobinki typu tych z których później robi się naszyjniki. Oczywiście, większość była syntetykami, ale o tym się głośno nie mówi.

Trochę się opierał, ale dał mi zerknąć z bliska na znalezisko. Nie mogłem uwierzyć, że to bursztyn, bardziej przypominał szkło – w środku było zatopione coś dziwnego. Wytężałem wzrok i wytężałem. Kurczę, kształtem przypominało małą kobietkę, taką ze skrzydełkami, ale nie jak u elfa. Przez myśl przeleciały mi pierwsze wizerunki syren, które podobne były do ptaków – miała nawet mikroskopijne szpony! Oho, ktoś nieźle musiał się przy tym natrudzić, ale widać było od razu, że jest to po prostu kawałek czegoś, może miał być to jakiś bursztynowy obraz? Ludziom różne głupoty przychodzą do głowy, w syntetycznej żywicy widziałem różne dziwne rzeczy, od czterolistnej koniczyny po grosiki na szczęście.

- I co, co myślisz? - zapytał mnie po chwili niecierpliwy dziesięciolatek, wycierając rękawem umorusaną twarz. - Dużo warte?

- Nie, raczej nie... ale będziesz miał ładny przycisk do papieru – uśmiechnąłem się oddając mu wróżkę.

Na twarzy małego odmalował się zawód, spochmurniał nieco. Widać było, że wiązał z tym fantem duże nadzieje. Może mógłby kupić sobie za to nowy rower albo jakąś fajną konsolę? Raczej nie pochodził z bogatej rodziny, czasem sobie dorabiał to tu, to tam, a czasami po sztormie szedł na brzeg szukać szczęścia. Trochę nieswojo mi się zrobiło, miękkiego serca może nie miałem, ale lubiłem Tomka. Pogrzebałem chwilę w kieszeni, miałem przy sobie portfel, może dzieciaka chociaż trochę pocieszę.

- Jeśli chcesz to mam interes dla Ciebie – powiedziałem.

- Jaki? - zapytał z nadzieją.

- Dam ci pięć dyszek, ale nikomu nie powiesz, bo będą się śmiali, że jestem lemingiem, dobra?

Namyślił się, po czym poważnie skinął głową i uścisnął mi rękę na znak przypieczętowania interesów. Pewnie widział to w jakimś filmie. Wręczyłem mu banknot i już go nie było, śmignął tak jakby się teleportował. Z kolei ja zostałem z pustką w portfelu i oryginalnym przyciskiem do papieru. Trochę byłem zły na siebie, ale może w tym bursztynie odnajdę jakąś wenę?

Od razu po powrocie do domu ustawiłem go na moim małym, składanym biureczku. Mieszkałem na poddaszu, a moje miejsce pracy znajdowało się wprost pod ukośnie umieszczonym w dachu oknie. Sielanka, co? Na tym kończyły się zalety mojego pokoju – stało tu raptem małe łóżko z materacem, które lata świetności miał dawno ze sobą oraz śmieszna komoda na wygiętych nóżkach.

Nie da się ukryć, istota z żywicy wydawała mi się wykonana z wielką precyzją – użyłem lupy by przyjrzeć się jej dokładnie. Ktoś zadbał nawet o rysy twarzy! Piękna, była po prostu piękna, ale widać było również, że ktoś starał się jej nadać groźny rys. Wyobrażałem sobie ją jak tysiące lat wstecz wabi swoim śpiewem żeglarzy. Nagle te wszystkie mity wydały mi się bardzo pociągające – nic dziwnego, że opowiadano je tak długo. Tuż obok żywicznego klocka położyłem kartki i zacząłem powoli pisać. W tym wierszu było dużo syren, wzburzonych mórz, słonej piany. Wcześniej nigdy nie szło mi aż tak dobrze, więc byłem pozytywnie zaskoczony. Może niebawem inwestycja mi się zwróci?

Pracowałem całe popołudnie, wieczór, noc – skończyłem wycieńczony o świcie, zasypiając z głową na biurku. Wszystko mnie bolało od siedzenia w niewygodnej pozycji, a najbardziej tyłek i plecy, ale nie mogłem przecież przestać, skoro szło mi tak dobrze. Sen przyszedł sam, zanim się obejrzałem. Jeszcze trzymałem w dłoni długopis, pisałem, a nagle moja głowa opadła, a długopis sturlał się z biurka na starą, drewnianą podłogę.

„O mój miły, nie trudź się już

Dołącz do mnie na dnie lśniących mórz!”

Ryknąłem przez sen i poleciałem razem z krzesłem do tyłu machając w panice rękami. Nim łupnąłem o ziemię przez sekundę widziałem duszka, który siedział na kartkach. Chryste panie, bóg mi świadkiem, tyle myślałem o tych wszystkich rzeczach, że przez chwilę naprawdę tam była! Uh, pewnie spojrzałem najpierw na bursztyn, później na kartki, a mój rozespany mózg tego nie zarejestrował i to dlatego!

Wzdrygnąłem się. Ten sen naprawdę był dziwny – byłem w nim żeglarzem, takim typowym Sindbadem, który szuka wśród mórz przygody. Miałem nawet porządną brodę i wywiniętego wąsa, brakowało tylko przepaski na oko i ahoj – papugi. Żeglowałem razem z kompanami, kiedy rozszalał się sztorm. I wtedy usłyszałem śpiew, ale treści nie mogłem sobie przypomnieć. Wszyscy na pokładzie wpadli w panikę, zatykali uszy woskiem, niektórzy przywiązywali się do masztów, byle tylko znaleźć się poza zasięgiem kuszącego, miękkiego niby aksamit głosu. Najgorsze było to, że mimo prowizorycznych zatyczek pieść docierała do umysłu – a osoby, które go usłyszały szły za nim niby Tezeusz za nicią Ariadny, tym razem jednak na zatracenie w przepastnych głębinach.

Odetchnąłem nieco. Wepchnąłem zapełnione kartki do koperty, przejechałem językiem po klejącej się części, zalepiłem, nakleiłem znaczek i z samego rana zaniosłem moje małe dzieło na pocztę. Co prawda nie liczyłem na oklaski, ale miałem nadzieję, że może mojemu wydawcy przypadnie do gustu tego typu twórczość.

Minął miesiąc, a sny z czasem ustały, chociaż mała istotka stała na biurku łypiąc na mnie maleńkimi oczkami. Czasem zdawało mi się, że jej ciało przemieszcza się lekko – to w jedną, to w drugą stronę. Tłumaczyłem to sobie zmieniającym się oświetleniem, w końcu słońce ciągle padało na nią.

Dostałem odpowiedź z wydawnictwa szybciej niż się spodziewałem. Nie był to suchy list typu „Dziękujemy i spierdalaj”, a telefon. Tak, tak, teoretycznie nie wydawali tego typu utworów, ale - Boże! - czegoś takiego to dawno nie było, jest magia, są emocje, a jaka treść! Tak, treść! Nowatorskie spojrzenie na mity, te motywy marynistyczne!

Trochę się jąkałem, trochę waliło mi serce, ale byłem podekscytowany jak dziecko. Kiedy powiedzieli mi, że w ciągu kilku dni otrzymam umowę na tomik, byłem już na skraju prawdziwej euforii i tylko potakiwałem, kiwałem głową jakby rozmówca mnie widział.

Po odebraniu umowy świętowaliśmy – ja i moja syrenka. Postawiłem przed nią kieliszek, nalałem jej do pełna i tak powoli mijał nam wieczór. Wypiłem niemal całą butelkę wina, mimo że kiedyś miałem znacznie mocniejszą głowę to tym razem po prostu spiłem się z tej radości jak świnia. Chwiejnym krokiem poczłapałem do łóżka, by zwalić się na nie całym ciężarem. Tej nocy nie było snów, ale obudziłem się z niesamowitym kacem, więc metodą klin klinem postanowiłem skorzystać z tego, że w kieliszku mojej muzy zostało nieco czerwonego płynu.

Nie przemyślałem, moje nie do końca wybudzone ciało plus kac to był pewny wypadek – i tak też się stało. Zahaczyłem niezdarnie o nią, widziałem tylko jak pchnięty bloczek bursztynu chwieje się na rogu biurka i nim zdążyłem wyciągnąć ręce rozbił się o podłogę na dwie części. Jęknąłem, może nawet krzyknąłem ze zgrozy, że moja morska panna pewnie nie ma teraz nóżek i podniosłem pod światło to, co z niej zostało.

Zniknęła? Niemożliwe, przecież jeszcze podczas wieczornej popijawy siedziała sobie w środku, widziałem ją wyraźnie. Rzuciłem się do komody, sięgnąłem po lupę, zbadałem każdy centymetr na obu kawałkach, a jej nie ma! Podrapałem się po głowie, potem po brodzie i zakląłem pod nosem – nie dość, że śnią mi się pierdoły, to jeszcze przez bite półtora miesiąca wmawiałem sobie, że w środku plastikowej ozdóbki jest figurka dziwnej wróżki, a wróżki nie ma. Jak nic kwalifikuje się to pod leczenie psychiatryczne. Próbowałem sobie tłumaczyć, że może tak bardzo potrzebowałem weny, że mój biedny mózg ją dla mnie stworzył w taki właśnie sposób, ale nie bardzo poprawiało mi to humor.

Wyglądało na to, że w ten sposób skończy się moja przygoda z motywami morskimi w poezji, a także z małą syrenką znalezioną przez znajomego chłopaczka. Pierwszy tydzień był spokojny i teraz myślę, że ta mała zaraza badała teren, poznawała mój pokój i moje zwyczaje. Sprytnie musiała się chować za książkami albo między warstwami odzieży w komodzie. Wiem, dla mnie też brzmi to absurdalnie, ale przecież nie ma innego wytłumaczenia, prawda?

Któregoś razu przysnąłem w wannie – byłem zmęczony po spotkaniu z fanami, którzy za moją poezją lecieli właśnie jak za syrenim śpiewem. Było ich coraz więcej, tantiemy były coraz większe, musiałem uczęszczać na wieczorki, gdzie czytałem poszczególne wiersze. Zanurzony w ciepłej wodzie wspominałem sukcesy minionego dnia, aż poczułem, że moje powieki opadają. Moje ciało było maksymalnie rozluźnione i zasnąłem z uśmiechem na ustach.

„O miły mój, tu nie ma wad

Poznaj więc ze mną podwodny świat

Nie jako człowiek, lecz jako król

Tu nie ma trosk, zniknie twój ból!”

Otworzyłem oczy, a z moich ust poleciały bąbelki – krzyczałem, a nade mną była ona, nie miniaturowa, a prawdziwa, byłbym w stanie to przysiąc. Jej długie włosy miały odcień bursztynu, a twarz choć piękna wiele traciła przez ostre kły. Czułem narastające przerażenie, byłem pod wodą, chociaż jednocześnie we własnej łazience. Nie mogłem się podnieść, a zapas powietrza w moich płucach nie wystarczyłby na długo. Nie dociskała mnie, nie próbowała utopić – w głowie rozbrzmiewał mi jej słodki głos, chociaż jej usta się nie poruszały, moje ciało było sparaliżowane. Po chwili walki byłem przekonany, że to już koniec. Odetchnąłem głęboko, a moje płuca nie wypełniły się wodą. Rzuciłem się ostatni raz, tym razem z przerażenia – nie wiem czy jej moc osłabła, czy po prostu jej nie było wcale, ale przydzwoniłem głową o kran i na chwilę mnie zamroczyło.

Nie było jej. Łazienka była pusta. Rozcierałem bolące miejsce na głowie, sprawdzając między ręcznikami wiszącymi na drzwiach, obok sedesu, pod wanną, wszędzie. „Jestem nienormalny” pomyślałem. Kto normalny widziałby coś takiego, kto normalny oddychałby pod wodą? To przecież niemożliwe, wtedy już byłem pewien, że ześwirowałem do końca, psychiatryk mnie czeka, a tam śliczny pokój bez klamek.

Rzucało mną z przerażenia. Tego samego dnia zapakowałem odłamki bursztynu do śmieci i wyrzuciłem wprost do kontenera stojącego pod blokiem. Z mojej strony było to całkowite pożegnanie z morzem, dodatkowo zacząłem się rozglądać za mieszkaniem jak najdalej od wody, nawet w górach, byle tylko odejść stąd i nigdy więcej nie paść ofiarą własnej wyobraźni. Niestety, zobowiązania wobec wydawnictwa nie pozwalały mi zapomnieć o tym wszystkim, a kiedy stawałem przed mikrofonem aby odczytać fragmenty wierszy w uszach brzmiała mi jej pieść, sprawiając, że ogarniała mnie błogość i przerażenie.

Niedługo później zacząłem wymiotować na widok chleba, pierogów i innych rzeczy. Robiło mi się niedobrze. Z upodobaniem za to zajadałem się sushi, sashimi, łososiem. Nigdy nie lubiłem ryb, a teraz – niebo w gębie! Byłem pewien, że po prostu napływ gotówki zaszkodził mi na głowę, dlatego moje podniebienie z chłopskiego stało się nagle typowo burżujskim. Zachowywałem ostrożność, unikałem wody w miarę możliwości, co przyczyniło się do tego, że mój zapach również nie należał do najmilszych, ba, kolokwialnie mówiąc śmierdziałem.

W końcu moja matka, u której to zajmowałem póki co jeszcze pokój na poddaszu zagroziła, że jeśli nie umyję się choćby w pieprzonej misce, to w końcu zgłosi to w odpowiednie miejsca, bo to nienormalne, że ktoś z uporem maniaka unika wody choćby przy zmywaniu! Ba, nawet wody mineralnej! Wychodziło na to, że nawilżane chusteczki nie sprawdzają się na dłuższą metę... Chcąc nie chcąc musiałem przyznać jej rację, moja obsesja posunęła się za daleko. I przecież nie widziałem syreny od dłuższego czasu, prawda? Nie pojawiała się, więc może w końcu w moim życiu zagości spokój? I przy okazji w życiu innych, bo przestanę im zatruwać świeże powietrze...

Nie byłem do końca przekonany, ale postanowiłem spróbować. Nic się nie stało. Nie pojawiła się. Poczułem, jak z moich ramion spadł ogromny ciężar. Od tamtej pory trochę się uspokoiłem, zacząłem wracać do normalności – z dziwnych rzeczy pozostały mi dziwne upodobania kulinarne.

Minęło kilka miesięcy i w końcu zapomniałem o sprawie, poznałem także wspaniałą kobietę – jak na złość mieszkała na miejscu i była zachwycona morzem. Kochała je i chociaż początkowo się opierałem, któregoś razu obiecałem jej, że wybierzemy się we dwoje. Jak to kobieta, miała swój pomysł na romantyczny wieczór we dwoje.

Zabraliśmy koc, wino i udaliśmy się na plażę. O tej godzinie była opuszczona, czuć było sól w powietrzu, a gwiazdy były cudownie widoczne. Sielanka. Moja ukochana miała na sobie piękną, letnią sukienkę na którą miała narzucony jedynie cienki sweterek, piliśmy wino, śmialiśmy się. Atmosfera robiła się coraz gorętsza, aż w końcu pocałowałem ją po raz pierwszy – sam nie wiem ja do tego doszło. Rozpływałem się w smaku jej ust i miałem ochotę krzyczeć z radości.

Kusiła mnie przechadzając się brzegiem, aż w końcu odwróciła się do mnie tyłem i wbiegła do wody po uda. Sparaliżowało mnie, ale śmiała się i wyciągała do mnie ręce. Wahałem się, mając w pamięci to wszystko, co widziałem. Bałem się, że znowu zobaczę coś dziwnego. Zrzuciła sukienkę, teraz stała półnago, a jej ciało w świetle księżyca przyciągało mnie jak magnes. W końcu zrzuciłem buty, ubranie i zanurzyłem się w wodzie. Przez chwilę pływaliśmy, śmialiśmy się, całowaliśmy się – a jej usta smakowały już jak morska woda.

„O miły mój, nadszedł nasz czas,

Tańczyć będziemy wśród morskich traw!”

Wzdrygnąłem się oszołomiony. Syrena stała za nią – nie słyszałem jak przyleciała, chociaż miała rozłożone skrzydła. Moja towarzyszka chyba wyczuła, że coś jest nie tak, bo zaczęła się rozglądać, ale zachowywała się jakby niczego nie dostrzegła. W końcu potrząsnęła mną, a ja dalej patrzyłem na syrenę jak zahipnotyzowany. Trząsłem się jak galareta, bo już przeczuwałem, co zamierza. Jednak wróciła! Tak długo mnie zwodziła!

- Co ci jest? Ocknij się! - słyszałem krzyk, ale nie byłem w stanie nic zrobić, wszystko było poza mną.

Pazury syreny zbliżały się do ciała dziewczyny. Mój boże, krzyk, ten krzyk zawsze będzie mnie prześladował! Wyła, a widziadło rozrywało ją powoli na kawałki – a ja stałem. Nie byłem w stanie nic zrobić. Widziałem, jak pożera ją – rozrywała pierś mojej wybranki, wyrwała jej serce, po czym z lubością na twarzy wbiła w nie zęby, a krew spływała po jej ciele. Nie poprzestała na tym ani na chwilę – woda wokół nas zrobiła się ciemna, a ona rozerwała resztę. Pożerała ją kawałek po kawałku, a jej głos... wciąż brzmiał w moim umyśle.

Nie wiem, kiedy to się skończyło. Zemdlałem patrząc w jej lśniące niby bursztyn oczy.

Mlaśnięcie mopa o mokrą podłogę rozległo się raz jeszcze, a towarzyszyło mu znużone westchnienie sprzątacza, który miał serdecznie dosyć swojej pracy. Dzień w dzień kilka razy musiał sprzątać ten sam korytarz, zalany wodą przez jakiegoś psychola. Nie pomagały prośby ani groźby, nic nie pomagało, sanitariusze załamywali ręce, w końcu się poddali – w końcu już bardziej nie mogą ograniczyć pacjenta, który zachowywał się względnie dobrze między okresowym zapychaniem kibla papierem a karnym przywiązaniem pasami do łóżka.

- Znowu się bawisz? - zapytał przechodząc sanitariusz.

- Taaa... To prawda, co mówią?

- A co mówią?

Przez chwilę jakby żuł słowa, niepewien czy powinien wypytywać o takie sprawy. W końcu jednak pracowali w tej samej placówce dla umysłowo chorych, więc dobrze byłoby wiedzieć z jakim dziadostwem można mieć do czynienia, czyż nie?

- Ten tutaj zeżarł kobietę? Tak jak pisali w gazetach? - w oczach staruszka dzierżącego wiadro pojawiła się najprawdziwsza ciekawość.

- Nie tylko – westchnął sanitariusz, po czym dodał: - Ciesz się, że tego nie widziałeś. Facet uważa się za syrenę... Puść go samego, to zaraz, o!

Ruchem głowy wskazał na zalaną podłogę, a staruszek skrzywił się z obrzydzeniem, po czym wrócił do mopowania podłogi. Chwilę odczekał, aż sanitariusz zniknie mu z pola widzenia, po czym odsłonił okienko w drzwiach owego mężczyzny i bardzo ostrożnie zerknął do środku.

W kałuży leżał mężczyzna z obłąkańczym uśmiechem pod nosem i coś nucił, bardzo cicho, sprzątacz widział jednak, że porusza ustami i nagle był niemal pewien, że gdzieś to kiedyś słyszał, w odległej przeszłości. Wypełniło go uczucie spokoju, choć daleko było mu do niego choćby chwilę temu. Zanucił razem z pacjentem:

„O miły mój, nadszedł już kres

Nie będzie smutku, nie będzie łez

Tak cię nagrodzę za cały trud -

U stóp mych spocznie twój zimny trup!”

Oznacz jako: przeczytane ulubione chcę przeczytać

Komentarze

Wersja audio - https://www.youtube.com/watch?v=Vc_DMNn9MfM
Odpowiedz
Bardzo dobre.
Odpowiedz
Zaloguj się, aby dodać komentarz.

Inne od tego autora

Archiwum

Najnowsze i warte uwagi

Artykuły i recenzje