Historia

Człowiek na wieży

hannibal 0 5 lat temu 1 220 odsłon Czas czytania: ~5 minut

Drzwi starannie zamknięto. Zatarasowano je od środka blokując klamkę ciężką ławą. Stukot podkutych butów i skrzypienie żelaznych schodów. Młody mężczyzna w biegu liczył stopnie.

„Jeden, dwa, trzy, cztery”

Tommy… Tommy…

„Pięć, sześć, siedem, osiem.”

Chodź do mnie mój mały chłopcze.

„Dzie-więć, dzie-sięć, je-de-na-ście, dwa-na-ście”

Chodź do mnie szybko, bo jeśli tego nie zrobisz to w nocy tata wstanie z grobu i wyjdzie z twojej szafy!

„Tato… Tato… Ale ty nie żyjesz.”

Żyję synku. Żyję bo mnie pamiętasz, a jeśli o mnie zapomnisz to umrę!

„Dwadzieścia cztery, dwadzieścia pięć, dwadzieścia sześć, dwadzieścia siedem”

Na szczycie schodów buchnął płomień. Zaśmierdziało siarką. Kiedy zgasł w tym miejscu unosiła się chmura gęstego dymu. Potężny kształt, niemal kwadratowa potworna sylwetka zamajaczyła na czterdziestym drugim stopniu wieży ratusza miejskiego w Lubbock. Zaćmiewała promienie wschodzącego słońca wpadające przez olbrzymie okno. Olbrzym trzymał w lewej dłoni własną głowę. Miała brutalną, ogorzałą twarz, nabrzmiałe wargi i oślizgły, wywalony na wierzch język. Poszarpany kapelusz trzymał się na odciętym łbie w niemożliwy sposób. Szyja była porozdzierana, potrzeba było aż czterech uderzeń siekierą, żeby ją odrąbać. Z kępki skołtunionych brudno- brązowych włosów na prawej skroni sterczały ostre odłamki kości czaszkowej. Kule z dubeltówki z odciętą (tak żeby móc ją zmieścić pod płaszczem) lufą weszły tuż nad okiem i wyszły kością ciemieniową i potyliczną wyrywając w tyle głowy olbrzymią dziurę, przez którą patrzyły strzępy brei mózgowej. Krew była tam czarna, zaschnięta od wielu lat. Miał rozpiętą koszulę, guziki poobrywane. Jama brzuszna napęczniała jak balon na skutek pośmiertnych gazów. W opuchniętych bebechach przelewały się soki żołądkowe i rozlane wnętrzności. Miało się wrażenie, że brzuch zaraz eksploduje i stanie się fontanną tryskającą brudną wodą zaawansowanego rozkładu. Rozdeptane lakierki i garniturowe spodnie umazane były błotem. Palce opuchnięte i krwawiące. Miały poobrywane paznokcie, które odpadły podczas szaleńczego rozdrapywania wieka trumny. Że też nikt nie wpadł na pomysł zalania grobu betonem. W prawej dłoni trzymał swoją strzelbę Winchester model 1912.

To wspaniała strzelba synu, zastrzeliłem z niej dwa tuziny gliniarzy i z trzy tuziny włosko- irlandzko- żydowskiego bydła.

Kiedy otworzył usta, żeby to powiedzieć z jego ust wraz z krwią posypały się przegniłe zęby. Upadły na ziemię jeden za drugim, z cichym brzęczeniem przypominającym grzechot drobnych monet.

Podejdź do mnie, podejdź do mnie Tommy. Dlaczego boisz się swojego tatusia?

Usta potwora przybrały postać czegoś, co za życia można by było nazwać uśmiechem. Tommy Hillinger poczuł, że również on się uśmiecha. Nie czuł strachu. Dlaczego miałby się bać swojego własnego ojca? Przecież ojciec był dobry. Pamiętał jak co czwartkowy wieczór bawili się razem wspaniałą, niemiecką kolejką elektryczną. A może to był wujek Marlon? Ten sam, którego jak dowiedział się wiele lat później, spożyli na śniadanie nabywcy konserw wieprzowych firmy Porker? Kiedy pewnego dnia do ich mieszkania przybiegł z zakrwawioną twarzą Al Lovatto i powiedział, że irlandzcy kartoflożercy zamordowali tatę, Tommy postanowił, że kiedyś się zemści. Zemści się tak, że wszyscy w stanie Waszyngton będą się bać wspomnienia o Hillingerze. Tommy przez chwilę ujrzał w głowie ten wstrząsający obraz. Tata siedzi przy stole w restauracji. W dłoni ma szklaneczkę brandy, pali cygaro. Śmieje się, rozmawia z Alem Lovatto i kimś jeszcze, kimś kto siedzi tyłem i czyjej twarzy nie widać. Wchodzi mężczyzna w szarym prochowcu. Coś trzyma pod płaszczem. Tylko ślepy by nie zauważył! Wyciąga obrzyna i strzela tacie prosto w głowę. Ten jeszcze wstaje, opiera się pięściami o stół, przetacza niewidzącymi oczami po suficie. Zaszły mu mgłą. Świst siekiery. Al Lovatto uderzył ojca w szyję. Rąbie. Po pierwszym ciosie Frank Hillinger runął między butelki. Drugi, trzeci, czwarty. Głowa odpadła. Widzenie się skończyło. Tommy ze łzami oczach osunął się na ścianę i prawie by spadł, gdyby ojciec nie wyciągnął do niego ręki. Kiedy ją złapał strzelba zmaterializowała mu się w dłoni.

Chodź synu, pora zacząć naszą robotę!

„Tak tato, najwyższy czas.”

Stał w oknie i patrzył przez dłuższą chwilę na tłumy ludzi kłębiące się pod budynkiem ratusza. Doroczny festyn udał się znakomicie.

Zabij! Zabij! Wszystkich zabij!

Głos był dziki, pełen furii. Nie przypominał głosu człowieka. Po raz pierwszy Tommy Hillinger pomyślał wówczas: „Czy to na pewno jest mój ojciec?” Natychmiast skarcił się za tą chwilę zwątpienia.

„Nie zawiodę cię tato, masz to jak w banku”

Przeładował Winchestera i wystawił lufę za okno. Burmistrz O’Shea właśnie kończył przemówienie. Cholerny Irlandczyk. Tommy Hillinger dobrze wycelował i po chwili klatka piersiowa burmistrza wybuchła krwią. Ludzie ucichli na chwilę, a kiedy O’Shea osunął się na ziemię powietrze przeszył wrzask paniki. Tylu ich jest! Człowiek nie wie komu wpakować tą cholerną kulkę! Jako następny po burmistrz padł Moe Bell, z żoną Betty, Frankie Gray i Billy Reid, później ksiądz Holmes, razem z pastorem Rayem (schowali się za jedną ławką, chociaż wszyscy wiedzieli, że się nie lubią). Na włosy Tommy’ego posypał się odłupany gips. Sierżant Chapman (ten sam, którego dwadzieścia lat później zamordują w górach ludożercy) źle wycelował. Wszyscy uciekli, na placu zostały tylko poprzewracane przez uciekający tłum stragany. Chapman stał za rogiem banku Goldschmidt Credit i systematycznie ostrzeliwał okno wieży ratusza uniemożliwiając wykonanie polecenia, jakie wydał z zaświatów ojciec. A przecież wola umarłego jest święta. Z daleka słychać było już syreny nadjeżdżających radiowozów i karetek pogotowia.

No dalej Tommy! Strzel skurwysyna w łeb! Nie przynoś ojcu wstydu!

Hillinger strzelał teraz na oślep. W szale przeładowywał broń raz za razem. Sięgnął po kolejny nabój, lecz go nie znalazł. Wyjrzał ostrożnie na ulicę. Chapman dalej tam stał. Tommy usłyszał (a może mu się wydawało) bezczelny śmiech i zobaczył błysk w oku na widok nieosłoniętego ramienia. Sierżant strzelił, a pocisk zatrzymał się na kości. Coś walnęło do drzwi. Próbują wyważyć! Dzięki Bogu, że je zastawiłem. Nie wejdą. Uderzenie siekiery. Co za przeklęty dźwięk! Rąbią drzwi. To Al Lovatto, razem z tym drugim, zamaskowanym!

Jeśli coś zacząłeś synu, to powinieneś to dokończyć. Tak postępują mężczyźni!

Weszli. Dostali się. Tato, ratunku! Ale tata nie przyjdzie. Schodu trzeszczą. Biegną tu, żeby mnie zabić. Ten jeden strzeli mi w twarz, a Al odrąbie głowę! Przyszli. Mają mundury policjantów, ale poznaję ich twarze. Są tu wszyscy. Wujek Marlon, Al Lovatto, ten grubas od konserw Cassidy i inni, których nie znam. Tata miał rację. Jak coś zacząłeś to powinieneś to dokończyć. Tommy Hillinger wyskoczył z okna wieży ratusza miejskiego w Lubbock i roztrzaskał się na chodniku.

Wydanie specjalne Washington News z dnia 24 czerwca 1954 roku.

Sprawca wczorajszej masakry w Lubbock, w której śmierć poniosło siedem ofiar i sam morderca został zidentyfikowany jako dziewiętnastoletni Thomas Hillinger, syn Franka Hillingera- gangstera odpowiedzialnego za śmierć co najmniej sześciu oficerów policji w Nowym Jork i Seattle. Biuro szeryfa informuje, że w momencie, gdy do wieży ratusza dostali się funkcjonariusze Hillinger wyskoczył z okna ginąc na miejscu. Ciało zostało przekazane specjalistom w celu zbadania mózgu sprawcy. Podejrzewa się, że za jego zachowanie mógł odpowiadać złośliwy nowotwór mózgu. Potwierdzało by to pogłoski, jakożby Thomas Hillinger miał wielokrotnie uskarżać się lekarzom i znajomym na napady agresji, paniki oraz silnego bólu głowy.

Oznacz jako: przeczytane ulubione chcę przeczytać

Komentarze

Zaloguj się, aby dodać komentarz.

Inne od tego autora

Archiwum

Najnowsze i warte uwagi

Artykuły i recenzje