Historia

Krwawa zemsta nieskoszonego trawnika

maciekzolnowski 1 5 lat temu 823 odsłon Czas czytania: ~7 minut

Na samo wspomnienia bajecznego piękna gór odczuwam nostalgię, która nie pozwala mi spać. Mówię o krainie tak niedostępnej i dzikiej, że człowieka tubylcy uważają za stworzenie mityczne. To właśnie stamtąd, dokładnie rok temu w Halloween, napłynęła wiadomość o śmierci mojego dalekiego krewnego. Śmierć człowieka, a zwłaszcza śmierć kogoś z tak zwanej rodziny, nie jest niczym, z czego powinniśmy się cieszyć. Niemniej świadomość, że odziedziczyłem dom w górach wraz z atrakcyjną działką napawała mnie dumą, radością i dawała tak zwanego kopa w dupę. Wujek nie miał innych poza mną bliskich, choć prawdę mówiąc nasze wzajemne relacje nie należały do wzorowych ani nawet poprawnych. Ot, raz na rok, na Boże Narodzenie posyłałem wujowi kartkę z gotowymi już, wydrukowanymi życzeniami zdrowia, szczęścia, wygranej w totka i tak dalej. I nawet jej nie podpisywałem, bo mi się nie chciało. A teraz musiałem tylko pozałatwiać formalności związane z pochówkiem hojnego krewniaka i szlus.

Wskoczyłem więc niezwłocznie do auta i pogrzałem w kierunku południa, by móc już po czterech godzinach napawać się widokiem bezkresnych połonin. To w tej jakby malowanej scenerii o starannie wykonturowanych grzbietach i wymuskanych zboczach miałem się wkrótce poczuć jak u siebie w domu, prawie jak juhas, prawie jak baca jakiś. Zawsze przecież marzyłem, by zamieszkać gdzieś wysoko w górach, a z dala od chorej, wszechobecnej cywilizacji i problemów, jakie ona tworzy. I teraz wreszcie nadarzyła się ku temu całkiem znośna okazja.

Pamiętam, że niejakie wrażenie wywarła na mnie zimna i – chyba właśnie od tego zimna – aż wpieniona knieja, która stanowiła finalny etap mej podróży. Dwie godziny przez nią grzałem i być może był to jedynie efekt przemęczenia, gdy siedzi się non stop za kółkiem, ale mógłbym przysiąc, że w pewnym ustronnym miejscu ujrzałem złowieszcze błędne ogniki, których raczej wolałbym nie oglądać.

Ale niespodziewany pisk opon pozwolił mi skupić się na czymś innym. Oto na środku drogi, pośród niewielkiej mgiełki, stał dziad z długą brodą. Mój pojazd znajdował się tuż przed nim, a spod kół kłębił się siwy dym. Chwała Bogu, że udało się tak szybko wyhamować i go nie potrącić.

– Ej! Życie wam niemiłe, dziadku? – krzyknąłem.

Starzec nic nie odpowiedział, tylko podszedł do auta i spokojnie przez boczną szybę palcem wskazującym nakazał milczenie. Wyglądał nie tyle na niewystraszonego, co raczej na skupionego i zatroskanego, i to do tego stopnia, że aż to jego zasmucenie i zadumanie ubrało się w słowa i do mnie przemówiło:

– Tam się dziwne rzeczy dzieją. Zawróć, póki jeszcze możesz! – I zaczął powtarzać jak opętany to słowo: – Zawróć, zawróć, zawróć!!!

Chciałem coś odpowiedzieć, ale nim się obejrzałem, jego już go nie było, a wraz z nim zanikła także lokalna, mała mgiełka, pośród której cały czas brodził i w którą ostatecznie wsiąkł. A przepadł równie nagle, co się pojawił.

Oczywiście zignorowałem złowieszcze ostrzeżenia tajemniczego jegomościa, gdyż lubowałem się w tych prostych, męskich decyzjach, zaczynających się od słów: „no to w drogę”. Telepiąc się przez gonitwę galopujących myśli oraz różne atawizmy, ścigałem się z nadciągającą nieubłaganie burzą. Wbrew złym przeczuciom, obeszło się na szczęście bez błądzenia po okolicy i w porę zdążyłem dobić do mety, w dodatku przed zapadnięciem zmroku. Nie znoszę, prawdę mówiąc, takich eskapad i nie mam za grosz szacunku do kierowców, lekkomyślnie preferujących nocną jazdę od bezpiecznej dziennej. Dlatego odczułem wyraźną ulgę, gdy znalazłem się u kresu podróży. W końcu mogłem usłyszeć ten charakterystyczny, chrapliwy dźwięk silnika gaszonego po dłuższej niż zwykle pracy. Potem zarejestrowałem już tylko błogą ciszę, która zdała się być aż nazbyt głucha, bym ją mógł usłyszeć. Lecz grzmot pioruna, poprzedzony nagłym porywem wichru, obudził mnie z letargu. To burza, nadciągająca właśnie od strony upiornego lasu, dawała o sobie znać. Postanowiłem, że rozpakuję się jutro z samego rana, a teraz udam się do pobliskiej knajpy na grzane piwo albo grzane wino truskawkowe Stasiukowe. Spytałem tylko przypadkowego przechodnia o drogę i pognałem we wskazanym przez niego kierunku.

Odniosłem wrażenie, że sioło było całkowicie wymarłe. Ci jego nieliczni mieszkańcy, co się po nocy pałętali, snuli się jak duchy. Dopiero wejście do lokalu, a właściwie tandetnej speluny częściowo zatarło to moje pierwsze wrażenie. Gdy stanąłem w drzwiach, rozmowy natychmiast ucichły, ale tylko na moment, a już po chwili, zrobiło się tak samo gwarno i klimatycznie, jak przedtem. Usiadłem przy barze, złożyłem zamówienie i zacząłem się rozglądać. Hm, nic tylko wszędzie takie same poroża – trofea odbytych i uwieńczonych sukcesem polowań – i te czerwone od przepicia twarze zmęczonych ludzi, po których już na pierwszy rzut oka było widać, czym się głównie zajmowali. Słowem: taki ambientowy melanż wiejsko-łowiecki. Dostałem w końcu swojego grzańca i teraz dopiero zaważyłem, że dwóch niezbyt sympatycznych i ubranych niechlujnie cwaniaczków mi się przygląda. Zaraz też jeden z drugim poczęli się naradzać i głupkowato do siebie uśmiechać. Jak nic gadają o mnie – pomyślałem. Wziąłem głęboki łyk ciepłego napoju i zamknąłem oczy, a gdy je otworzyłem ich już nie było. I to dobrze, gdyż nie miałem ochoty być tutaj przez nikogo obserwowany. To ja miałem kaprys, aby – że tak to ujmę – nacieszyć oczy rustykalnością i góralskim folklorem. Oczywiście na jednym piwku się nie skończyło.

Tymczasem dwa wspomniane typy spod ciemnej gwiazdy – o czym dowiedziałem się dużo później i w nader dziwnych okolicznościach – wdarły mi się na posesję i poczęły dobierać się do auta. Nie wiem, na co liczyli, nie miałem tam przecież nic cennego, ale tak czy owak musieli się uwijać szybko, gdyż mogłem wrócić w każdej chwili i ich nakryć. I kiedy tak w pocie czoła „pracowali”, wnet od strony lasu, a na krańcu łączki pojawiła się tuż ponad ziemią niewielka mgiełka, która poczęła się z wolna do nich przybliżać. A kiedy była już na tyle blisko, by móc objawić im swą niszczycielską moc, nie było dla nich żadnego ratunku. Pojedyncze źdźbła stały się ostre jak brzytwa, a buce pospolite wpadły w obracające się tryby, utkane z trawy i przez samą trawę i wyrastające niejako spod ziemi. Gdyby tylko ktoś mógł z ukrycia obserwować tę masakrę – rozrywane i miażdżone na strzępy ludzkie ciała, jakieś czerwone czapeczki, jakby skrzacie, wreszcie zieleń zbrukaną krwią niedoszłych złodziei – to musiałby uznać siebie za wariata albo w najlepszym razie za człowieka z nadmiernie pobudzoną wyobraźnią. Tej nocy jednak nikt nic nie widział ani nie słyszał. Ja natomiast zastałem dom i obejście w najlepszym porządeczku. Przy czym wypadałoby tutaj uwzględnić mój stan wskazujący na lekkie spożycie orzeźwiającego i parzącego w język trunku, który to stan nie miał jak sądzę owej nocy nic a nic do rzeczy. Pamiętam, że byłem mile zaskoczony, kiedy do mnie dotarło wreszcie, że z dnia na dzień stałem się oto posiadaczem chaty tak czystej i schludnie urządzonej.

Tymczasem mijały dni. Oszczędzę sobie ich opisu i przejdę od razu do wizyty miejscowego proboszcza, która miała miejsce w drugim tygodniu pobytu. Tego dnia pastwiłem się nad nabiałem i akurat znajdowałem się w jadalni w towarzystwie Śnieżki, siedmiu kosmitów i ósmego pasażera Nostromo, dokonujących wspólnie gwałtu na ciszy, gdy przez jej opasłe okno zauważyłem wpłynięcie pobożnego gościa w przestwór mej ogrodowej zieleni. Brnął ten ojczulek doprawdy dzielnie, potykając się o kłęby przydomowej trawy, aż nabrałem wielgachnej ochoty, by ją w końcu skosić. I podobnie jak za poprzednim razem, tak i teraz – naprzód pojawił się nad ziemią niewielki obłok, który zgęstniał, stężał, a następnie rzucił się agresywnie w kierunku księdza dobrodzieja. Ja sobie naiwnie myślałem, że to kroczy za nim jakiś duch albo inny przenajświętszy Stróż. A tymczasem pasterz miejscowej owczarni, a mój gość, dosłownie aż pozieleniał i zbladł ze strachu, gdy ujrzał, co ujrzał i zajarzył, co się święci. Szalony trawnik z siłą iście diaboliczną zwalił wielebnego na murawę, po czym odwrócił go do góry nogami i zaczął zuchwale wcinać. Nigdy nie zapomnę tego żałosnego widoku: przerażony swym położeniem pleban, przebierający w powietrzu nogami, niczym żuczek leżący na grzbiecie i niemogący się podnieść. Nie zdążyłem nawet zareagować i poskromić chlorofilowe moce czarcie, to znaczy zlać to cholerne zielsko zimną wodą albo coś w tym rodzaju. I jak za poprzednim razem, tak i teraz – wyrafinowana machina z trawy dokonała morderstwa połączonego z konsumpcją albo jak kto woli dokonała konsumpcji jako aktu zbrodni. Na nic się zdały poszukiwania księdza przez miejscowych parafian, przeczesywanie całej wsi i lasu, wizyty śledczych z pobliskiej komendy. Był człowiek, nie ma człowieka. Nie ma ciała, nie ma zbrodni, amen!

Nie było innego wyjścia i musiałem pójść z trawką na układ, a ona mi się z tych wszystkich brzydkich rzeczy zwierzyła. Ustaliliśmy jak dorosły z dojrzałą, że będę ją regularnie nawoził, dbał o nią, i że nigdy nie dopuszczę, by urosła powyżej pewnej z góry określonej wysokości, po osiągnięciu której robiła się zwyczajnie nieprzyjemna i z lekka wrednawa (rym do trawa niezamierzony). Dałem jej nawet swoje słowo, a moje słowo bardzo dużo znaczy. Daję słowo! Usłyszawszy to, ma bezimienna bohaterka, którą od tej pory będę nazywał Marysią, odwzajemniła się wspaniałym tańcem w blasku księżyca, do którego także i ja zostałem zaproszony. Tak oto siedząc na jakimś zapyziałym plastikowym krześle ogrodowym, niesiony przez jej romantycznie rozfalowane kłosy, poszybowałem wnet na prawo i na lewo, a to w górę, a to znowu w dół, do przodu i do tyłu, i tak raz po raz. Jazda była doprawdy przednia i mógłbym przysiąc, że towarzyszyła nam nawet jakaś dyskretna muzyczka.

Od tamtej pory wszystko układa się świetnie, a nasza przyjaźń kiełkuje i kwitnie. Ja pilnuję, by trawka zanadto nie urosła, a ona gwarantuje spokój i taneczne doznania. Raz tylko – że tak powiem – dałem ciała z mleczarką, a więc z osobą, którą przecież ludzie we wsi znali i której by na pewno poszukiwali w razie jej zaginięcia. Niemniej postanowiłem raz zaryzykować i dokarmić Marysię lokalnym mięskiem o śnieżnobiałym kolorze skóry. Ja natomiast zdołałem zadowolić się świeżym, ciepłym, niezbrukanym rozbryzgującą się dokoła posoką mlekiem, co w sumie razem brzmiało mniej więcej tak (oto krótka rozmowa „jego” i „jej”):

– Chlip-chlip – „on”.

– Chrum-chrum – „ona” (zielona).

Od tamtej pory pilnowałem własnego nosa i byłem szczęśliwy tak, radosny tak, ach! Nie wychodziłem za dużo, bo dbałem o chatkę. Zająłem się też agroturystyką. Gościłem różne, różniste Koła Przyjaciół Zieleni – młodzież, z którą wspólnie dbaliśmy o zaczarowany trawnik. I was również, moi drodzy, serdecznie zapraszam. Wszyscy obcy, zwłaszcza obcy, są u mnie zawsze mile widziani.

No więc – jak mówiłem – byłem i nadal jestem szczęśliwy i tylko czasem, gdy wieje silny zimny wiatr, a przez okno zagląda do mnie trupio blady księżyc, budzę się w nocy przestraszony i zlany potem, gdyż śni mi się krwawa zemsta nieprzyciętego należycie trawnika. 

Oznacz jako: przeczytane ulubione chcę przeczytać

Komentarze

Nieźle
Odpowiedz
Zaloguj się, aby dodać komentarz.

Inne od tego autora

Archiwum

Najnowsze i warte uwagi

Artykuły i recenzje