Historia

Pivovar – Morskie Oko. Akciová společnost

maciekzolnowski 2 5 lat temu 655 odsłon Czas czytania: ~4 minuty

Morskie Oko – współcześnie…

Zanosiło się na tęgą imprezę. Naszą odyseję rozpoczęliśmy bowiem wcześnie rano, a zamierzaliśmy zakończyć w nocy lub nawet nad ranem, dnia następnego. I właśnie teraz osiągnęliśmy półmetek i jednocześnie nasz pierwszorzędny cel: Morskie Oko – mały browar, położony po czeskiej stronie. Celem drugorzędnym natomiast miał być nieco zakrapiany powrót do Polski, kończący się happy endem. Dodam, że wędrowaliśmy przez góry.

Tymczasem bawiliśmy (się) w najprawdziwszym, piwnym raju. I właśnie w czasie, kiedy Adaś otwierał z psykiem pierwszą buteleczkę ciemnego, pięcioprocentowego Opata číslo pět, którego zapach wydał mi się od razu dziwnie podejrzany, ja akurat raczyłem się trzecim z rzędu Morskim číslo tři – sztandarowym, a porządnie schłodzonym wyrobem z Jabłonkowa.

Degustacja trwała oczywiście na miejscu, w budynku zakładu, w którym byliśmy owego dnia jedynymi zwiedzającymi. Być może podczas lata sytuacja wyglądałaby nieco inaczej, to znaczy gorzej, ale teraz, zimą – i to na dodatek podczas burzy śnieżnej – mogliśmy do woli napawać się pustymi i bezkresnymi przestrzeniami, pełnymi wysterylizowanego sprzętu: ogromnymi zbiornikami fermentacyjnymi ze stali nierdzewnej oraz zabytkowymi kadziami starszych generacji.

Delikatne instrumenta, o których tu mowa, wraz z całym osprzętem, zdawały się dosłownie żyć jakimś własnym, wewnętrznym życiem, dokoła zaś roztaczała się ta finezyjna, fantastyczna i do głębi przeszywająca woń: złocistego trunku, drożdży piwowarskich, chmielnych eliksirów, słodowych ekstraktów, wywarów z jęczmienia i pszenicy, moczopędnych mikstur.

Aż mnie od tego niuchania normalnie przypiliło. I musiałem pognać na stronę…

Tak po prawdzie to wolałbym sobie, stojąc pod drzewkiem, lać gdzieś na świeżym powietrzu. Ten zew wolności jest – podobnie jak i seks – po prostu nie do opisania, jest jedną z największych bodaj rozrywek prawdziwego samca…

Chwilkę trwało zanim – przepraszam za zbytnią szczerość – pozbyłem się niechcianego balastu, choć na kackupkę było póki co za wcześnie. I już byłem na finiszu, już ostatnie krople potu oraz moczu z siebie wyduszałem, gdy wtem… usłyszałem, jak dwóch frędzlowatych dupojadów wtacza się do kibla. Potem zapadła nagle cisza. A jeszcze potem poleciało... sam nie wiem, co poleciało... w języku, pochodzenia ziemskiego… albo i nie:

– FFF pi tu pi tu FFF.

– SSS pi tu pi tu SSS.

Efekt tej gadki szmatki był taki, że poczułem się, jakbym był na cyku – i to jeszcze przed godziną czternastą. Na domiar złego śmiertelnie się wystraszyłem i zapragnąłem jak najszybciej opuścić to nawiedzone město. Wróciliśmy więc z Adasiem na szlak „bojowy”, biegnący w kierunku granicy i potem jeszcze dalej – do Wisły, Trzech Kopców, Chaty Wuja Toma i w końcu aż do Jaworza.

***

Po chwili gdzieś na trasie…

Po dwóch godzinach z hakiem ujrzeliśmy za sobą dziwne światło. Nie powiem dokładnie, co to było, choć na głowie mieliśmy latarki i w dupie oczy, ale do łba mi wpadło, że może to UFO i inne takie alieny. Następnie spostrzegliśmy wojskowe helikoptery, które w szyku bojowym pognały w stronę Jabłonkowa. Nie cierpię prawdę mówiąc, gdy coś odrywa mnie od tych niekończących się, dalekobieżnych szlaków turystycznych, nadmiernie absorbując uwagę. I teraz te hałasy i te światła mogłem po prostu zignorować…

Niestety na łbie miałem jeszcze gadułę Adasia, który zdobywał właśnie, niedostępny dla zwykłych śmiertelników, szczyt słowotoku:

– Stary, a wiesz, że…

– Stary, a ja po dziesiątym piwku witam się już z duchami przodków – próbowałem go zagłuszyć…

A swoją drogą… zdążyło mi po drodze przemknąć parę sztuk pacanocapów, żółwiopredatorów, pawiokruków, protoknurów, sarnosłoni, jeleniokosów oraz po jednym egzemplarzu antylopomewy i świstakuptaku. Zaobserwowałem też łosiożmija i szczurorysia oraz niektóre inne zwierzątka, pojawiające się – o ile dobrze pamiętam – w mitologii szlachetnych, starożytnych Ślązaków opolskich z Klisina… Ale mniejsza z tym…

A kamarád – jak zwykle – pieprzył mi coś o indeksowaniu stron internetowych:

– Stary, a wiesz, że indeksowanie stron internetowych…

No więc go złoiłem:

– No dajże spokój, Adasiu! Naprawdę musimy przyłazić aż tutaj, by sobie pogadać o jakiś tam zafajdanym indeksowaniu? Dlaczego nie rozmawiamy na przykład o estetyce krajobrazu? Ą, ę!

– Ę, ą, Maciusiu, ę, ą – przytaknął kulturalny i elokwentny Adaś, a zrobił to w tak delikatny sposób, jakbyśmy co najmniej byli na podsłuchu.

***

Po parunastu minutach w dendrosferze…

A czas mijał szybko i przyjemnie. I sam nie wiem, kiedy i w jaki sposób zdołałem wydoić cały, jakże pakowny plecak piwa. Zaiste! Kozak ze mnie! Nie ma co!

Zdążyłem także wywalić się z pięć razy i zaryć nosem w zaspę, a ze dwa razy może zrobiłem orzełka na śniegu, bo – jako Polak – mam słabość do ptactwa, a zwłaszcza do bielików, jastrzębi oraz orłów właśnie. 

– Stary! Czy myśmy się przypadkiem nie zgubili? – rzuciłem po niejakiej fermacie, dopijając zimnego browca.

Zaniepokoiło mnie bowiem, że taki towarzyski gość, jakim jest Adaś, milczy już od ładnych dwudziestu minuto-łyków-psyków. No więc czekałem na odpowiedź, ale ta, jak na złość, nie nadchodziła; zaś jedyne, co można było teraz usłyszeć – to przeraźliwe, posępne wycie lodowatego, nieomal arktycznego wichru. Postanowiłem więc niezłomnie, że spróbuję ponownie:

– Wiesz mniej więcej, gdzie jesteśmy? No dajże spokój, stareńki, nie wygłupiaj się i powiedz, gdzie jesteśmy!

I znowu to samo – nic, tylko ta głucha, przerażająca cisza i zawodzenie wichru, szalejącego nocą w koronach ośnieżonych, istebniańskich świerków – o, jakże dostojnych i zacnych pomników przyrody! Zaglądając w paszczę, bombardującego białym pyłem, śnieżnego szaleństwa, na próżno oglądałem się za siebie i wytężałem wzrok. Z otchłani szarej nicości, z biało-czarnych czeluści zimowego piekła nie dotarł do mnie ani jeden dźwięk, ani jedno słowo nie nadpłynęło, nie nadleciał ani jeden, choćby i zdławiony krzyk. Żadnych kroków nie posłyszałem. I już miałem się cofnąć, już miałem zawrócić, gdy wtem… zadrżała ziemia, a z chaszczy wypełzło gigantyczne i obleśne monstrum, trochę tylko podobne do mojego druha. To coś posiadało macki i rogi, miało zęby, a nawet szpony, w których dzierżyło butelkę Opata. I było krwiożerczą bestią, której zielonkawoszare cielsko stanowiła w głównej mierze buchająca na wszystkie strony, kipiąca, parująca, wszechobecna galareta. Jedynie oczy wydały mi się zrazu ludzkie i dziwnie znajome, a znajome aż do tego stopnia, że wkrótce udało mi się nawet zdobyć na odwagę, na jakąś namiastkę męstwa. I zawołałem donośnie, choć oczywista na próżno:

– Adaśko?

A wicher zdawał mi się odpowiadać:

– No coś ty, ślepy? Na imię ma żelatyna. A toto je stará kurva!

Z minuty na minutę, z sekundy na sekundę sytuacja stawała się beznadziejna, a próba dialogu z potworem bezcelowa. Kiedy więc kreatura zbliżyła się na wyciągnięcie dłoni, zamarłem, zastygłem. I zamknąłem ze strachu swe powieki, po czym zupełnie straciłem przytomność.

***

W śmiertelnie niebezpiecznej i niefajnej zonie: „nie ma w pobliżu Żabki ani monopolowego dwadzieścia cztery godziny na ha”…

Obudziłem się po jakimś czasie w tajnym laboratorium wojskowym, z którego już raczej żywy nie wyjdę. I choć to niewielkie pocieszenie jest, to jednak – koniec końców – cieszę się, że nie zbrukałem swych trzewi obcym i plugawym smakiem Opata číslo pět.

Oznacz jako: przeczytane ulubione chcę przeczytać

Komentarze

Z jajem! :)
Odpowiedz
Dobre
Odpowiedz
Zaloguj się, aby dodać komentarz.

Inne od tego autora

Archiwum

Najnowsze i warte uwagi

Artykuły i recenzje