Historia

Nocna zmiana pewnego dróżnika

maciekzolnowski 0 6 lat temu 827 odsłon Czas czytania: ~13 minut

Każdy miesiąc ma swą niepowtarzalną aurę. Weźmy na przykład taki listopad z całym barwnym dobrodziejstwem inwentarza. Znam ten specyficzny koloryt i on mi znakomicie pasuje do obrazu jesiennych wieczorów, podobnie zresztą jak odcień: mglisty-szarobury. Ów kolor wyglądałby zapewne na bardziej jeszcze niebieskawy, czy bardziej taki jakby granatowy, w scenerii zmierzchów zimowych: mroźnych i pełnych śniegu… Tak oto oddawałem się zadumie nad zmierzchami, tymczasem...

Ku północy sunęły ciężkie masy wilgotnego powietrza, a od strony kniei – chmury złowieszcze, czarne i zwiastujące deszcz. Wrażenie nicości oraz jesiennego marazmu potęgowała szarówka, wpisująca się w okoliczną scenerię, złożoną z polnych, pastewnych i leśnych ingrediencji. Był to naprawdę wzruszający, spragniony melancholii i głębokiej nad sobą zadumy, pustynno-wiejski pejzażyk w kolorze ciemnego i lekko zaczerwionego brązu.

Zaś na skraju lasu, na krańcu świata, na styku agrarnej i łowieckiej rzeczywistości znajdowała się mała, ceglana osobliwość – budka dróżnika, która również stanowiła odrębną samoistność i była od całej reszty wyraźnie oddzielona, wyraźnie odgrodzona; słowem: taka kolejarska ikona… jedna z wielu. Nie licząc torowiska oraz krętej, wąskiej dróżki, minimum trzy kwadranse marszu – obojętnie w którą stronę – dzieliły ją od przejawów jakiejkolwiek cywilizacji. Tutaj naokoło, w spokoju, rosły sobie dostojne lipy, a wzdłuż sennej ścieżyny, szpalerem, tłoczyły się imponujących rozmiarów topole.

Obskurny ten zakamarek, wraz z budką dróżniczą i opłotkami, stanowił w istocie cały mój świat. To było takie „moje miejsce”, moja pustelnia, moja własna, prywatna świątynia dumania, w której przyszło mi pracować, wspominać lepsze czasy, cieszyć się na przemian i smucić, i śmiać się oraz płakać niekiedy, a przede wszystkim – modlić się, modlić i rozmyślać, i napawać niemalże absolutną, rozkoszną, wyborną, wprost niepojętą ciszą.

Tak, byłem szczęśliwym samotnikiem, introwertykiem, outsiderem (może i tchórzem także), który wieki temu zaszył się gdzieś na prowincji, i który miał zamiar właśnie tutaj, na tym zapadłym padole – a z dala od zgiełku, wiecznej gonitwy, niekończącego się wyścigu szczurów i nieustającego hałasu – dokonać swego żywota.

Bo widzicie… Tutaj czas płynął zupełnie inaczej… i jakoś tak wolniej. O! Choćby teraz… nie zdążyłem nawet zauważyć, kiedy i w jaki sposób zaczęło nagle lać tak potwornie.

Powoli zbliżała się siedemnasta. Miałem więc sporo czasu do rozpoczęcia nocnego dyżuru – powiedzmy, że taką „dobrą” godzinę. Postanowiłem wykorzystać tę chwilę nicnierobienia w najlepszy możliwy sposób…

Mojego zmiennika nie było już od dawna, to jest od wpół do czwartej po południu. Poszedł do domu. Pewnie po drodze, swoim zwyczajem, wpadł też na piwo. Jego sprawa. Wiadomo, że człowiek – to nie koń: nie samą tylko wodą żyje. Pozostał po nim kluczyk do współdzielonej pustelni, wsunięty pod wycieraczkę, i wyraźnie słodkawy zapach tabaki. Ten kluczyk miał być oczywiście dla mnie, ale… jeszcze nie teraz, jeszcze nie w tym momencie.

Mimo sennej, dołującej i pozbawionej akcentów aury, udałem się naprzód do wieży ciśnień (dostojnej, sędziwej, rdzawej i od dawna już nieczynnej), do której wstępować zwykłem, niby do katedry, by obmyć się – symbolicznie i w ukryciu przed grzesznym światem – z otaczającego mnie dokoła brudu. W jej ascetycznym, ponurym wnętrzu znajdował się przepastny zbiornik, z kryształowo czystą wodą, z którego korzystałem bez względu na pogodą i porę roku, a zawsze przed rozpoczęciem pracy. Spokój tu panujący był spokojem świętym. I choć nie było upału, a na dodatek lało jak z cebra, to mimo wszystko nie odczuwałem ani chłodu, ani na wskroś przeszywającej wilgoci – to znaczy zauważałem tę wilgoć, ale mi ona za bardzo nie przeszkadzała. Rozebrałem się do naga i wślizgnąłem w miękką toń, głęboko pod powierzchnię cieczy, która wypełniała tę niby-komorę deprywacji sensorycznej.

Deszcz przychodził falami i falami odchodził. A teraz nieco odpuścił, wobec czego każda, nawet najmniejsza kropelka, skapująca od strony sufitu, urastała do rangi bytu i brzmiała niczym grzmot. No a poza tym panowała naokoło cisza jak makiem zasiał.

I pozwólcie, że wam to powiem – te podobne elementy infrastruktury kolejowej (zawsze jednakowo tajemnicze i mistyczne) odkrywałem każdego dnia na nowo we wspomnieniach z dzieciństwa. I tak jak tu w okolicy, tak i tam w Racławicach – znajdowały się dokładnie takie same tajemnicze wieże i inne, naziemne i podziemne komory ze źródlaną wodą oraz krystalicznie czystą deszczówką. A ja jako dzieciak – pamiętam to doskonale – uwielbiałem wrzucać… sam nie wiem, co… chyba jakieś cegłówki oraz inne przyciężkawe przedmioty w głąb czarnej otchłani, ubóstwiałem ciskać nimi w chłodną czeluść, na krańcu której znajdowała się jak zawsze dobroczynna i życiodajna woda. I ona mi odpowiadała, a jakże, pluskiem, prolongowanym do niebotycznych rozmiarów echa.

Pogrążony w swych myślach, zajęty swoistą ablucją, nie zdołałem nawet zauważyć przybycia tajemniczej nieznajomej, którą by można było wziąć za nimfę wodną albo syrenę. Kobieta, około dwudziestu paru lat – piękna, zgrabna i długowłosa, i… podejrzanie skąpo odziana – właśnie tę wieżę obrała sobie na miejsce schronienia. A wraz z nią zaczęły pojawiać się tajemnice: cały ocean tajemnic. Ja jednak o nic nie pytałem, tylko zaprowadziłem ją na zaplecze, gdzie znajdował się niewielki, skromnie urządzony pokoik – taki, no wiecie, z łóżkiem i łazienką. I pozwoliłem odpocząć i dojść do siebie, gdyż spostrzegłem, że jest zmęczona, wystraszona, zmarznięta i zdenerwowana, i że jest w szoku. Miałem zamiar przyrządzić jej jakiś skromny posiłek. Ale gdy zauważyłem, że mój gość jest senny, dałem sobie spokój i natychmiast rozpocząłem rutynową służbę. A było co robić – powiadam – było co robić!

Po osiemnastej podkręciłem nieco ogrzewanie, nastawiłem wodę na kawę i zacząłem przeglądać intrygujące zapiski jednego z moich poprzedników – nieżyjącego od dawna dróżnika Warcisława. (Nie znałem go, ale podobno był strasznym dziwolągiem i w ogóle typem spod ciemnej gwiazdy).

Nie zapomniałem o przejeździe specjalnego ekspresu z Nysy do Racławic o wpół do dziewiętnastej. I oczywiście zrobiłem to, co do mnie należało: w stosownym momencie zamknąłem rogatki i uruchomiłem sygnalizację na przejeździe, po czym stanąłem dumnie, niczym paw, niczym rycerz na polu chwały, w okienku swej budki sześć na dziewięć z maluteńką, białą chorągiewką. No ale, cóż, jestem przekonany, że o tak późnej porze i przy tak niewyraźnej pogodzie nikt tego mojego prężenia się i prostowania nawet nie zauważył. A pociąg? Pociąg pojawił się nagle. I sapnął, i ryknął… i już go nie było.

Zajrzałem do dziewczyny. Spała. Wyjrzałem przez okno. Lało. Nie było więc innej rady, jak tylko dać się porwać bezgranicznej miłości do… rutyny.

Teraz nie spodziewałem się już niczego ani nikogo – nawet Ducha Świętego, nawet samego diabła. Przez najbliższe trzy i pół godziny, czyli do momentu przejazdu kolejnego pociągu, żelaznego konia albo gwanako, miałem mieć spokój. Nastawiłem więc czajnik z wodą na drugą kawę, a stary adapter na „Tango Magnolia”, „Tango Milonga” i inne tego typu songi.

I znowu oddałem się lekturze… Musiałem przyznać – sam przed sobą – że ciekawe rzeczy wypisywał ten stary: o ludzkich namiętnościach, zdradach, zawiściach, a także i o morderstwach (nie jednym, lecz o kilku, może i kilkunastu). Zastanawiałem się, ile też mogło być prawdy w jego słowach. I – sam nie wiem, czemu – przypomniałem sobie spontanicznie o tym niewielkim, istniejącym nieoficjalnie cmentarzyku na tyłach budki, a tuż pod lasem. I aż ciarki przeszły mi po plecach. Zawsze wydawało mi się, że te wbite niechlujnie w ziemię, drewniane krzyże znaczą miejsca pochówku jakiegoś zdechłego Azorka albo innej domowej zwierzyny. Czyżbym się mylił? Mylić się oczywiście mogłem, no ale – a to był fakt bezsporny – miewałem w życiu różne takie swoje intuicje. Wierzyłem intuicji, kierowałem się niejednokrotnie tym, co wewnętrzny mój głos mi podpowiadał oraz pielęgnowałem w sobie wiarę w przeczucie.

Dobiegający od strony drzwi, nagły hałas stoczył krótką i zajadłą walkę o mą uwagę z kroplami dżdżu, bijącymi o dach budki, i wyrwał z głębokiej zadumy. Najwyraźniej komuś bardzo zależało na tym, by ze mną pogadać. Otworzyłem mu niechętnie. Wpełzł do środka. Był ranny. Nie znałem gościa. Na jego twarzy czterdziestolatka rysował się grymas – obraz bólu. Miał pukawkę, ale – gdy spostrzegł, że nie ma do czynienia z pospolitym tchórzem, co drży i dygoce jak galareta – nie wymachiwał nią na lewo i na prawo. Przemókł do suchej nitki, a wraz z nim – skąpała się w deszczu (jak smoła czarna) walizka, którą kurczowo dzierżył w zaciśniętej dłoni. Nie tracił ani chwili, widać śpieszno mu było. Ledwie zaczął, jak już skończył:

– Pracujesz sam?

– Tak – odparłem zgodnie z prawdą.

– Musisz przechować mi ten bagaż. I niczego nie dotykać. Tkniesz go, zginiesz. Zrozumiałeś? Wrócę za dwie godziny.

Powiedział, co miał do powiedzenia: stanowczo, sucho, bez emocji. Tembr jego surowego głosu mogłyby kogoś innego zmrozić, ale nie mnie. Pokiwałem tylko głową na znak akceptacji, wsuwając mokry i zakrwawiony, czarny przedmiot głęboko pod stół i zakrywając go luźno zwisającym obrusem. Facet, upewniwszy się, że go zrozumiałem, odwrócił się na pięcie, po czym wszedł w ścianę deszczu i wsiąkł równie szybko, jak się pojawił. Nadaremno próbowałem go odprowadzić wzrokiem. Wybyłem nawet na zewnątrz i zrobiłem półminutowy rekonesans, a następnie – jak gdyby nigdy nic – powróciłem do swych rutynowych zajęć dróżnika – do kawuni, muzyczki i czytadeł… no i do dziewczyny oczywiście.

A deszcz falami przychodził i falami odchodził, ale póki co nie odpuszczał. Wyobraziłem sobie nawet, że to właśnie niebo (zasłonięte żałobnym kirem, choć może nie aż tak całkiem czarne) na coś lub na kogoś się wkurzyło, i że w ten sposób okazuje mu swój gniew. Mnie to bezpośrednio nie dotyczyło. Byłem suchy i bezpieczny, a przynajmniej tak mi się wydawało. Usiadłem więc wygodnie za biurkiem.

Zaledwie to uczyniłem, hałas – dobiegający od strony drzwi – stoczył błyskawiczną walkę o moją uwagę z dżdżem i wyrwał z zadumy. I znowu komuś bardzo zależało na tym, by się ze mną rozmówić. Otworzyłem drzwi i intruz wlazł do środka. To chyba był… Zenek; tak, to był miejscowy mleczarz. Znałem typa, no ale teraz, a na dodatek tak późno w nocy, w życiu bym się go tutaj nie spodziewał. Zenek przynosił mi niekiedy mleko, a w zamian dostawał wódkę. I ledwo zaczął, jak już skończył:

– Walniemy lufę?

– Się wie!

No i walnęliśmy. Z Zenkiem się nie rozmawiało. Można było z nim co najwyżej posiedzieć przez dwie albo i trzy godziny w kompletnej ciszy, a mimo wszystko i tak zawsze było miło oraz przyjemnie. Często grywaliśmy razem w karty, ale nie dziś, nie tej nocy.

– Od jutra jestem na zwolnieniu – stwierdził.

– I dlatego przyszedłeś i przyniosłeś mi mleczko? – Patrzcie no, jakie to było proste i oczywiste.

– Musisz na siebie uważać, stary! – Zenek życzył mi dobrze i szczerze mnie przestrzegał. – Dziwni ludzie kręcą się dziś po okolicy. Podobno była jakaś strzelanina na parkingu pod monopolowym.

Powiedział, co wiedział, wychodząc na dwór. I – podobnie jak tamten czterdziestolatek – wszedł w ścianę wody i gdzieś się zgubił w odmętach nocy.

– Ciekawe, kogo mi jeszcze licho przyniesie? – spytałem samego siebie z nutą żalu i prawie że na głos.

Byłem tak bardzo zajęty tymi wszystkimi nieproszonymi gośćmi, że nie miałem nawet czasu, aby zajrzeć do śpiącej. Na szczęście teraz już naprawdę nie oczekiwałem nikogo – nawet i samego diabła. Przez najbliższe półtorej godziny, czyli do momentu przejazdu pociągu, spodziewałem się ciszy i spokoju. Powróciłem więc do muzyczki.

Cholera, jak dziwnie się słuchało tego „Tanga Milonga”, mając w świadomości oraz przed oczyma ciężkie masy wilgotnego powietrza, pędzące ku północy, a także złowieszcze, czarne chmury, szybujące znad strony lasu.

Nie zdążyłem nawet usiąść, gdyż kolejny, niepokojący hałas był ode mnie szybszy. I co się okazało? A to, że ktoś znowu chce ze mną pogadać. Otworzyłem drzwi, a do środka wlazł gliniarz – łysy, wysoki facet, około pięćdziesiątki. Nie musiał się nawet przedstawiać, gdyż dostrzegłem policyjną odznakę oraz broń oczywiście. Przyjechał sam. Miał ochotę powęszyć, ale tylko trochę. Był zaskakująco mało wścibski, to znaczy mało… jak na glinę. Zaczął standardowo od pytań:

– Czy ktoś pana dzisiaj odwiedzał? Zauważył pan coś podejrzanego: ruch na przejeździe albo na torach, jakiś niepokojący hałas?

– Niczego podejrzanego nie słyszałem ani nie widziałem. Przed panem był u mnie mleczarz. Zdaje się, że mi coś przyniósł – i mówiąc to, zwróciłem dłoń w stronę butelki z białym napojem.

– A to? Co to jest? – Policjant nie dawał za wygraną, wskazując na coś jakby krwawe plamy, które znajdowały się na podłodze, a w pobliżu stołu.

Zrobił parę kroków i wybałuszył oczy, złapał za obrus i podciągnął go do góry, a sam schylił się i zlustrował miejsce pod blatem. Niczego tam jednak nie znalazł, oprócz świeżych śladów po czymś, co było po tej podłodze przesuwane: może wsuwane, a może odsuwane.

– A więc mówi pan – kontynuował – że niczego podejrzanego nie dostrzegł, czy tak? No, to jest ciekawe, naprawdę ciekawe. A pije pan na służbie?

– Ja? No skąd, panie władzo! – Nie wiedziałem, co mam mu odpowiedzieć, bo czułem przecież zapaszek samogonu, który pozostał po Zenku.

A choć ten glina niczego mi nie wyjaśnił, to jednak nie omieszkał rzucić na odchodnym czegoś w rodzaju przestrogi:

– Będę tu w okolicy. Proszę mieć się na baczności! – to powiedziawszy, wyszedł, zatrzaskując za sobą drzwi.

Odprowadziłem go wzrokiem, spoglądając przez okno.

Na zewnątrz nadal lało. Zauważyłem, że wzmógł się także wicher. Ku północy sunęły ciężkie, wyczuwalne także i intuicyjnie, prądy powietrzne, a od strony kniei – chmury złowieszcze: beznadziejne i ascetyczne, i chyba już burzowe. Wrażenie nicości oraz jesiennej stagnacji potęgowała czarna jak fulleren noc, która dobrze wpisywała się w okoliczną scenerię, złożoną z polnych, pastewnych i leśnych ingrediencji.

Teraz przyszła kolej na mój ruch. Zerknąłem do dziewczyny. Nie było jej. Może w ogóle jej tu nie było. Może nigdy nawet nie istniała. Tak, mogła nie istnieć. Mogłem ją sobie po prostu wyśnić. Ale, zaraz, zaraz… Gdzie jest walizka? Czy ją także wymyśliłem? A jeśli istnieje, to co w niej jest? I co u licha mają z nią wspólnego ci wszyscy ludzie (oprócz znanego mi Zenka oczywiście)? Czy ona ich w jakiś sposób łączy?

Nie zdążyłem nawet dobrze się nad tym zastanowić, gdyż kolejny, niepokojący raban był ode mnie szybszy. Do wnętrza wtargnęło mianowicie dwóch osiłkowatych typków, którzy zachowywali się – co tu dużo gadać – bezczelnie, jak gdyby byli u siebie. Brutalnie mnie pochwycili i pchnęli na krzesło. Teraz w końcu usiadłem. Nareszcie. Szkoda, że w takich okolicznościach. No i się zaczęła zabawa w Gestapo albo inne Stasi.

– Czy był tu gość z forsą?

– Był i się zmył. Ja tam nic nie wiem. Panowie, dajcie spokój.

– Kurwa twoja mać…

Kolejnych pytań nie zdążyli już jednak zadać, gdyż dzielny „szeryf” – ten sam, co tu węszył – wparował do środka i, rach-ciach, zabrał ich na mały spacerek. W kajdankach, a jakże!

Powiedziałem: szeryf? No cóż, szeryfem to on może nie był, to znaczy… był, ale nie dosłownie. Natomiast na pewno wykazał się sporą odwagą. I jak każdy, kto wie, kiedy ma przyfasolić i powiedzieć „morda w kubeł”, zasłużył na pochwałę. Tak, on zasłużył na pochwałę. A ja? Ja – co najwyżej na ciszę oraz spokój. I oto wreszcie znów byłem sam. Rozumiecie? Sam!

Teraz spodziewałem się najgorszego, gdyż nie zadbałem jak należy o powierzoną mi cenną rzecz. Zachowałem jednak zimną krew, no bo przecież byłem taki silny i odważny. I wylazłem na deszcz. Pomyślałem, że dobrze byłoby się nieco schłodzić i może nawet nieco zmoknąć. Spojrzałem w niebo. A tam, ku północy, sunęły ciężkie masy wilgotnego powietrza, a od strony kniei – chmury złowieszcze: grube, czarne, deszczowe, parszywe, zza których księżyc nie był w stanie się przebić, a w każdym razie – nie dziś, nie tej feralnej nocy.

Gdy skierowałem wzrok nieco niżej, spostrzegłem faceta, którego sylwetka wydała mi się dziwnie i niepokojąco znajoma. Rozpoznałem go. Tak, to był on, to był mój facet od walizki. Szedł torami w moją stronę. A więc wrócił. O, zgrozo! Wyglądał nieco lepiej niż ostatnim razem. Ozdrowiał czy jak?

Stanąłem. I on także stanął. Stanęliśmy naprzeciwko siebie, jak na amerykańskim westernie w momencie kulminacji. I z miejsca mu wyjaśniłem, a dokładniej – to wykrzyczałem, co się stało, i że jest mi naprawdę bardzo, bardzo przykro, ale jego cenny przedmiot rozpłynął się w powietrzu. Na to on, że mnie zabije, że – jak się dosłownie wyraził – ja ubiju tebja! Pognał natychmiast do budki, by sprawdzić, czy mówię prawdę. Wyszedł po paru minutach. Okazało się – już to było znać po jego minie – że nie kłamię.

Weszliśmy na przejazd i zaczęliśmy wędrować torami przed siebie: on szedł z własnej woli, ja – z przymusu, miał mnie bowiem na celowniku. Wiedziałem, że zginę, ale wiedziałem też, że dokładnie za minutę pociąg rozjedzie naprzód jego, a dopiero potem mnie. Zacząłem odliczać w myślach sekundy. I nagle… odskoczyłem poza tor. Zrobiłem to instynktownie, nie wiedząc tak naprawdę, która jest godzina. Hałasu pędzącej z impetem machiny ani gwizdu lokomotywy nie dane nam było usłyszeć. Zamknąłem oczy. Byłem oszołomiony i oślepiony, i…

Dopiero po parunastu minutach ocknąłem się gdzieś na poboczu. A facet obok leżał rozjechany. Jego, odcięta od tułowia, głowa zdawała się do mnie po raz pierwszy uśmiechać. Żyłem. Nic mi nie dolegało. Byłem bezpieczny. Nareszcie! Podniosłem się i poczłapałem z powrotem do budki, ale wcześniej oczyściłem torowisko z ludzkich szczątków, które ułożyłem wzdłuż niewielkiego nasypu. Miałem zamiar go pochować właśnie na tym niewielkim cmentarzyku tuż pod lasem. Ale wpierw postanowiłem odczekać z godzinkę, może dwie. Co za noc – mówię wam – co za noc!

I tak mijają dwie godziny, od kiedy facet leży sztywny, a ja tu stoję w deszczu, moknę i kopię grób – nie swój na szczęście! I czuję się, jakbym to teraz ja był Warcisławem – dziwakiem i seryjnym (tak, tak, seryjnym) mordercą. Wbrew złożonym wcześniej zapowiedziom, „wścibski” glina więcej się u mnie nie pojawił. Nigdy! I to dobrze, to bardzo dobrze! Powróciła za to dziewczyna… i to z walizką, a jakże! Podziękowała pięknie. Odkupiła ode mnie starego rzęcha, którego nawet za bardzo nie lubiłem. Powiem wam coś w tajemnicy: oprócz pocałunku na pożegnanie, wręczyła mi także – a może właśnie w szczególności – pliczek banknotów stuzłotowych… za to auto znaczy się.

Noc się pomału kończy, a pogoda z wolna polepsza. Już nie widać chmur złowieszczych: czarnych i parszywych. Za chwilę wybieram się na wieżę ciśnień, by – tradycyjnie już – dokonać ablucji. A potem wracam do domu, nareszcie do domu!

Oznacz jako: przeczytane ulubione chcę przeczytać

Komentarze

Zaloguj się, aby dodać komentarz.

Inne od tego autora

Archiwum

Czas czytania: ~5 minut Wyświetlenia: 6 763

Najnowsze i warte uwagi

Artykuły i recenzje