Historia
Iceman
Pamięć ludzka to doprawdy dziwna rzecz. Czasem zapamiętujemy nieistotne błahostki, a czasem – zdarzenia traumatyczne, o których wolelibyśmy móc nigdy, przenigdy nie myśleć.
***
Zupełnie niepotrzebna oraz przydługawa gra wstępna z czytelnikiem
Racławicką podstawówkę zapamiętałem głównie za sprawą trzech charyzmatycznych osób: kolegi Janika ze szkolnej ławy, który zasłynął tym, że uprawiał strzelectwo, a trenował ów szlachetny i piękny sport na kurach swych sąsiadów; psora od „muzy”, którego zapamiętałem przez to, że mu uczniowie wysmarowali smyczek sałatką i biedny nie mógł grać potem na skrzypcach; pani od geografii, od której podczas przerwy można było czasami zdrowo oberwać po dupie drewnianym wskaźnikiem (za karę za bieganie po korytarzu), i która zwracała się do każdego z należnym mu szacunkiem: „ty ośle dardanelski”.
W owym czasie działały w naszej budzie trzy nieformalne stronnictwa, podzielone z uwagi na preferencje kulinarne. Byli to: ciastkarze, kwasiarze i hot dogowcy. Ja na przykład należałem do ciastkarzy, gdyż od zawsze uwielbiałem ciastka w czekoladzie. Podobała mi się zwłaszcza niesamowicie wzorzysta kompozycja z polewy kakaowej. Ale byli wśród nas sekretni – dlaczego sekretni, to za chwilkę wyjaśnię – zjadacze ogórków kwaszonych oraz zupełnie jawni pożeracze hot dogów z musztardą delikatesową. (Nie żeby nie smakowały mi na przykład parówki i inne takie erzace; o, nie).
I tak: u prywaciarza, po drugiej stronie ulicy, kupowano hot dogi. Niestety... kupowano je wtedy właśnie, kiedy – szperając po pustych kieszeniach podartych portek – stwierdzałem u siebie brak funduszy (i to akurat jak na złość).
Z ogórkami było zupełnie inaczej. No ba! Te mogły być za friko. Musiała nas tylko wyhaczyć szkolna kucharka, a następnie posłać po te kwachy do sklepu. Potem je człowiek z „umiarem”... no i skrycie podjadał... i od razu też miał wymówkę w razie co, jak się spóźnił na lekcję:
– Pse paniiii?!
– No?
– Ja musiałem pójść do pana plywaciala po ogólki.
Cóż, byli wśród nas tacy, co wciąż nie potrafili wymawiać tego cholernego „er”.
– I musiałem psynieść je do kuchni, a to jest stlasznie, stlasznie daleko. Wie pani?
Widziała. A my, uczniowie, społem wiedzieliśmy, co było z tego wszystkiego najpyszniejsze. Nie chodzi wcale o jakieś tam ogórki, ciastka czy parówki.
I teraz będzie właśnie o tym oraz o pewnym ekstremalnym doświadczeniu, które zapamiętałem.
***
Akt pierwszy i na szczęście ostatni
Do miejscowej szkoły gminnej – nazywanej też niekiedy zbiorczą – uczęszczały dzieciaki z okolicznych pipidówek. Nic więc dziwnego, że przybywali do nas tłumnie różni – że tak powiem – goście: kuglarze, sprzedawcy waty cukrowej, fajerwerków, hot dogów, no i oczywiście lodziarze. W sumie: gdzie niby indziej mieliby przyjeżdżać, jak nie do nas.
Ci ostatni bawili raz na tydzień na placu przed szkołą i kręcili lody oraz – ma się rozumieć – kaskę podczas trwania długiej, dwudziestominutowej przerwy. Sprzedawali nam lody na patyku, lody włoskie (z automatu), lody gałkowe oraz przepyszne „Śnieżynki”, przy czym te ostatnie były the best. Szczególnie zapamiętałem jednego z nich – starego, łysego, bodaj miejscowego czterdziestolatka. (I tutaj, na marginesie, małe wyjaśnienie odnośnie przymiotnika: „stary”, „starego”. Otóż dla mnie wszyscy powyżej trzydziestego piątego roku życia zdawali się być wprost niebywale, ale to niebywale starzy). Nazywaliśmy go Kapitan Hak, gdyż nie miał jednej ręki, a zamiast niej używał protezy.
Owego szczególnego dnia brylował podczas długiej przerwy, wykonując znane tylko sobie wywijasy, wygibasy, czyli układ akrobatyczno-taneczny jednorękiego lodziarza. (Tak; wiem, jak to zabrzmiało, ale, cóż, nie stać mnie w tej chwili na inne, bardziej wyszukane określenie). Co ciekawe: jego nastoletni fani tłoczyli się już od pierwszej minuty szkolnej pauzy. No kurde! Aż chciałoby się zapytać: jak zdołali tutaj przybyć tak szybko, zaraz po dzwonku na przerwę?
Tym razem Kapitan wyposażony był w ultranowoczesną protezę, którą specjalnie zamówił u Balbisza – miejscowego wynalazcy i konstruktora maszyn i urządzeń. Pozwalała mu ona na serwowanie lodów z automatu bezpośrednio z ręki, to znaczy ze sztucznej ręki, która zakończona była odpowiednim wypustem. W ten interesujący sposób otrzymał swój deser gruby Wrona (ministrant), mój najlepszy kumpel Adaś, sportsmen Janik (tak; to ten typek, uprawiający strzelectwo połączone z polowaniem na kury), no i jeszcze paru innych łysych łasych łebków.
Zastanawiałem się, na ile w sumie starczy porcji z zapasu, ukrytego gdzieś w ręce lub rękawie. I co mistrzuniu zrobi, gdy trzeba będzie ów show niespodziewanie przerwać. Okazało się, że w piątej minucie szkolnej fermaty nastąpił spektakularny przełom i Hak ukazał nam swój ogromny, nagi, nadęty brzuch.
Był to rodzaj potężnej komory, żeby nie powiedzieć bębna, służącej do wyrabiania czy kręcenia lodów. Ha, nigdy nie zapomnę tego widoku trzewi, od których mnie normalnie zemdliło. Skóra na lodziarzu była napięta tak bardzo, iż stawała się w paru miejscach przeźroczysta i cieniutka niczym bibułka. Okazało się, że nie tylko mnie jednego zmuliło. Ja przynajmniej miałem na tyle szczęścia, że niczego nie konsumowałem, w przeciwieństwie do bardziej pechowego Jamnika… Janika... i całej jego bandy głodomorów, pasibrzuchów, lodożerców.
Pierwszy na widok bańki-bibuły rzygnął gruby Wrona, zapaskudzając sobie swój własny fartuszek uczniowski. Na szczęście nie cały (też mi pocieszenie), gdyż ostała się reprezentacyjna część z tarczą szkolną jeszcze niezasyfioną. Nie potrafiłem pojąć, dlaczego w pauzach między kolejnymi atakami wymiotów Wrona wtranżalał nieprzerwanie swojego lodzika? Czyż nie mógł powstrzymać się choćby na sekundę? Spokojnie zakończyć etap drugi (wydalania) i powrócić do pierwszego (przyswajania pokarmu)? Ktoś mógłby zarymować, wyciągając jednak fałszywy wniosek, że przecież wcale nie jest aż tak źle, skoro się wciąż je.
Niestety. Niektóre ludzkie zachowania bywają zaraźliwe. I właśnie w tym momencie starszy kombatant… przepraszam… repetent Kura – to nazwisko jest tutaj ważne – puścił pawia w kierunku Janika, trafiając go tym, co najgorsze, najplugawsze i najsmrodliwsze w samą tarczę. A to pech! I wszystkim się zdawało, że był to jakiś rodzaj zemsty zza grobu kurzych zastępów anielskich.
Potem pawiowali już bodaj wszyscy – i to jednym chórem niczym małe, grymaśne, gorejące serafinki. O! Dżizus!
Tymczasem ciało sprzedawcy lodów, czego nikt prócz mnie nie dostrzegł, ulegało daleko idącym i chyba nieodwracalnym metamorfozom. Fuj! To był ohydny obrazek, który jednak postaram się wam opisać (i niech mnie piorun trzaśnie, jeśli nie ze wszystkimi pikantnymi detalami). Zacznę od głowy. Cóż, jego czacha, jego wielgachna łepetyna… Jego usta, w które stale pakował surowe jaja, truskawki oraz mleko w proszku – stały się otworem gębowym połączonym z bakiem, a właściwie… to bębnem; jego ręka – ta zdrowa – zmieniła się w rodzaj roboto-podajnika. I nawet stopy sugar mana uległy przeobrażeniom i dostały kółek wraz z hamulcami. A drżał cybercukiernik straszliwie, obsypując się niezdarnie latte w proszku i zwilżając swój nagi, odsłonięty tors białkiem, skapującym z niedomkniętych ust i ściekającym po caluśkiej brodzie. I chyba coś musiało pójść nie tak, bo temperatura w komorze bębna-bebecha spadła krytycznie poniżej dozwolonej minimalnej maksymalnej. I biedak zamarzł (na amen – jakby to powiedział farorz Zając).
Niektórzy mówili potem – żeby nie wspomnieć o organiście Rawskim i tym drugim gadule z Ogrodowej – że racławicki iceman stał się sam jednym, wielkim, chodzącym, apetycznym, śmietankowym, kremowym, truskawkowym i jakże wonnym ice-creamem.
***
Pamięć ludzka to doprawdy dziwna rzecz. Czasem zapamiętujemy nieistotne błahostki, a czasem – zdarzenia traumatyczne, o których wolelibyśmy już nigdy nie myśleć. Mimo wszystko... z całego serca, z najgłębszych trzewi, w których skryła się ma pokręcona i porąbana dusza, życzę wszystkim wielbicielom lodzików i innych słodkości smacznego! A jakże: smacznego!!!
Komentarze