Historia

Cybernetyczny pies Alojzego Kontratowskiego

maciekzolnowski 2 5 lat temu 688 odsłon Czas czytania: ~4 minuty

Ku pamięci Stefana Grabińskiego

Działo się to lat temu piętnaście. Zdarzenie zasnuło się ciemnosiwą ćmą spraw minionych, przybrało już kształty rozwiewne, niemal oniryczne. Jan Grot, krępy, zwalisty blondyn o fizjognomii czterdziestolatka, zdołał jedynie zapamiętać emocje, jakie mu towarzyszyły owego pieskiego popołudnia, i tę jesienną, smętną i mglistą aurę. Listopadowe były to akordy, nader minorowe, zasię efektowne. A czas biegł nieubłaganie ku zimie, jak życie ku śmierci, w sposób aż nazbyt widoczny i imperatywny.

Wybył Grot ze swych domowych pieleszy o pół godziny za późno dnia owego (po tym, jak otrzymał wiadomość następującej treści: „Baczność na warunki pogodowe! Gęste mgły i zamglenia. Widoczność ograniczona do zera”). Wybył na odwieczerz właśnie i nie mógł już uniknąć skazy na pedantycznie sporządzonym rozkładzie zajęć, wyliczonych i omówionych w specjalnym kajecie. W taki oto sposób zwykła czynność rytualna, jaką miał być spacer, osiągnęła sferę zarezerwowaną dla spraw odświętnych, wyjątkowych, niesamowitych, nieszablonowych. I sama stała się przez to wyjątkiem – spóźnionym spacerem, jego namiastką, mistyfikacją, poślizgiem i dzikim wynaturzeniem.

Ale sama rzeczy kolejność wcale to a wcale zmianie nie uległa. Tak więc naprzód pojawił się przydomowy ogródek, kiedy tak szedł Jan i biegł już prawie. I mężczyzna go minął, gdyż to właśnie codzienny jego rytuał przewidywał. Potem pojawiło się pole i mały lasek. I Grot to pole i ten mały lasek przeszedł, bo taki miał zwyczaj, a nade wszystko zamiar. Wspiął się następnie na sam szczyt Błatniej, którą ongiś ochrzcił po swojemu Holy Mountain. A wysoko się wdrapał, oj, wysoko, bo lubił się wdrapywać i nosić nieco zgarbiony. A temu jego lekkiemu przygarbieniu sprzyjał ów żmudny marsz ku górze właśnie. I tak to powolutku, po cichutku, po dwóch godzinkach z hakiem doczłapało nareszcie chłopisko do źródlisk i wykapów Jasienicy zwanej w swym górnym biegu Jasionką.

A pora była to przecudna. Wymizerowane listopadowe słoneczko już dawno pokonało zenit i rozlewało po świecie złotą siejbą promyków. Za chwilę miało przestać być widoczne, gdyż na szumiące chwiejbą świerków i sosen ramiona boru z wolna opadała mgła. Perspektywa robiła się więc niemalże mroczna, choć wciąż jeszcze daleko na horyzoncie gdziekolwiek okiem sięgnąć siniała szaroburą wstęgą linia gór, pagórków, pasm i pasemek.

A był tam na jednym z przepastnych tarasów stawik śródleśny – takie całkiem pokaźne i dla zmysłów przyjemne oczko, którego słodkie zasoby wzięły się z od dawna nieistniejącej siklawy i wyczerpanych już źródeł. Kryształowo czyste wody zachęcały do wrzucania monet i wypowiadania najskrytszych nawet pragnień, najśmielszych życzeń. Nikt tego jednak nie czynił, gdyż zmącić to mogło niczym niezbrukaną toń i zaburzyć odwieczną wędrówkę promieni słonecznych po dnie oszałamiającej dziwnej głębi. Nikt tutaj zresztą nie zaglądał i tego miejsca nie odwiedzał. Nikt prawie także – nawet okoliczni mieszkańcy siół i przysiółków – nie był świadom cudownych własności stawiku.

A nim Grot zdołał przybyć i od strony lądu do brzegów sadzawkowych dobić, pojawiła się i na dobre zadomowiła mgła, która gęstniała z każdą minutą i każdą sekundą niczym studzona żelatyna del cucina. I widać było wyraźnie, jak całkiem już źrała jesień teraz właśnie osiągnęła swe apogeum, stając się kwintesencją wszystkich jesieni tego świata. Zastał więc Grot na miejscu ulepszoną niejako, wręcz wyidealizowaną postać swojej ulubionej pory roku.

A zastał tam coś jeszcze, prócz mglistej i smętnej otchłani. I to coś przykuło jego uwagę, wzbudzając w nim niewysłowiony i niekontrolowany wprost niepokój. Pulsujące światełko koloru niebieskiego, pełganie, które nie powinno w tym miejscu występować, unosiło się z całą raptownością i mocą antygrawitacyjnego pędu, jak ogromny znak zapytania nad sensem „być albo nie być”... i wzbijało, i wzlatywało, i wznosiło się ku szczytom Holy Mountain. Grot stał tymczasem na drugim brzegu jeziorka, naprzeciwko wiszaru czy skarpy (jak zwał, tak zwał), która stanowiła w istocie jedno z wydatniejszych zboczy Świętej Góry. Stał jak wryty i zastanawiał się, czy już ma brać nogi za pas? Czy też ma wytrwać na swym posterunku („baczność na warunki i posterunki”), skulić się i zmniejszyć do rozmiarów pytania i odpowiedzi: co to, kto to? Czy to UFO, czy duch, czy błędny ognik jakiś? Zamarł, obrawszy strategię „dzielności i chwały”, tyle że bez chwały, i kierowany ciekawością i zdrętwieniem mięśni podudzia czekał na rozwój wypadków.

A tymczasem po drugiej stronie sadzawki, na przeciwległym jej brzegu, stanął ciemnoszary i prawie metaliczny cyborg o zmutowanych i szklących się ślepiach, złych ślepiach. Miał ten skurczybyk aż pięć rogów i diademów w porywach siedem do dziewięciu. I gestem połyskującej w ledwie dostrzegalny sposób, metalicznej ręki począł mechanicznie wskazywać na Grota i go przywoływać. A ten ze strachu zbladł i zamarzył przez chwilę o nowych i czystych galotach. Skulił się jeszcze bardziej, a przynajmniej tak mu się wydawało. Na to cyborg zareagował z chyżością iście diabelską i wykorzystał automatycznie swój nowy generator mocy akustycznych oraz coś jakby usta. Zagwizdał po trzykroć króciuchno, ale w sposób jednocześnie przenikliwie donośny, donośnie srogi i srogo posępny. A zagwizdał w sposób tak donośny i srogi, że aż to wzniesione i oddalone pełganie wyhamowało i w końcu się zatrzymało.

Zatrzymało się, zastopowało, zamerdało ogonkiem krotochwilnie i zawróciło w dół do swojego właściciela.

– Psiakrew – zauważył Jan Grot.

I było wszystko jasne. Tu zaczął Grot siebie obwiniać za pospolite tchórzostwo oraz dawanie wiary ułudom i fantazjom (dobrze, że nie rozłożył go na łopatki pospolity bacillus ridiculentus). Po czym odwrócił się na pięcie i przepadł gdzieś we mgle dalekiej. Także i cybernetyczny pies (cybernetyczny tylko z nazwy) ze swym panem – dystyngowanym Alojzym Konratowskim vel Grajewickim ubranym w metaliczny, modernistyczny szynel – powędrowali w przestrzenie Pogórza Cieszyńskiego pogrążone w srogiej srzeżodze.

Tak to sadzawkę pozostawiono na pastwę trzech pięknych niewiast: Nyks, Nefele i Sige. Tylko ciemność nocną porą nie była osiągalna ponad taflą wody, gdyż nastał czas niepokoju. A kiedy nastał, który nastał (albo nadszedł), zadrżała ziemia, zadęły trąby Apokalipsy. I wszystko rozpoczęło się tak na serio. Jęło się z początku niewinnie – od pojedynczego bąka... przepraszam... bąbelka na powierzchni cieczy i jednej tylko wiązki światła wydobywającej się spod dna, a skończyło na prawdziwej orgii dźwięków i kolorów. Oczko się wyraźnie na coś otwierało, a jego wody bulgotały i rozstępowały w popłochu. A wszystko dokoła syczało, wirowało, harcowało, tańcowało. Aż wreszcie po dłuższym wyczekiwaniu i jakby rozruchu dno zakipiało potworną kanonadą: bim, bum! I ukazał się niewidzialny sezam podwodny. A w nim? Tak, nareszcie, to był on. To był nasz Złoty Pociąg. Miał co prawda znajdować się pod Waldenburgiem, ale pojawił się w Beskidach. W taki oto spektakularny sposób dawał o sobie znać ów figlarz z „Demona ruchu” Stefana Grabińskiego.

Oznacz jako: przeczytane ulubione chcę przeczytać

Komentarze

Nietypowe, ale fajne.
Odpowiedz
Dzieki, cieszę się, że polajkowałeś. Zdrówka!
Odpowiedz
Zaloguj się, aby dodać komentarz.

Inne od tego autora

Archiwum

Najnowsze i warte uwagi

Artykuły i recenzje