Historia

Drabbelki - groza w stu słowach

maciekzolnowski 2 5 lat temu 990 odsłon Czas czytania: ~5 minut

Rozmowa przy kominku – drabbelek

Za oknem szalała straszna wichura. A jednak trzask w rozgrzanym kominku uspokajał mnie. Nagle przestałem być sam…

– Kto tam i dlaczego tak długo?

– Oj tam, oj tam, no trochę mi zeszło! U stomatologa – kolejka. U fryzjera miałam sprawy do załatwienia, z których jedna doczekała się ostatecznego rozwiązania, a druga nadal siwieje i łysieje. I oto jestem – ja, twoja Śmierć.

– Zanim kosa skróci mnie o głowę… czy u dentysty była kolejka? Naprawdę musiałaś w niej stać?

– Pociąg wypadł z szyn, zsunął ze skarpy i wturlał się do zakładu, gdzie zabił wyrwizęba.

Za oknem szalała wichura. Wiatr zaintonował requiem… Nagle przestałem być.

Pełnokrwisty horror z elementami dramatu mieszczańskiego w pięćdziesięciu zaledwie słowach – drabbelek

Pomyślałem, że kupię mieszkanie w pięknym, acz przereklamowanym Wrocławiu. Jak rzekłem, tak zrobiłem. Zabuliłem. Klepnąłem sobie kawalerkę, jak się patrzy, bez balkonu, piwnicy, garażu, ale za to ze szczurami... i żulami, sprytnie udającymi studentów polibudy, medycyny... Powiedziałem także, że jeśli przepłacę, to się rzucę pod pendolino. No i, kurde, przepłaciłem.

Dobra praca, wyśmienite jedzenie – dribbelek

Dałbym się zabić i poćwiartować za hamburgery z McDonalda. To moja ulubiona firma, dla której gotów jestem zrobić wszystko. Właśnie wypełniam aplikację, starając się o zlecenie w słynnej sieci. Dostaję je – i to od zaraz! Już mnie wiozą do tajnej przetwórni. Ubiją, przekręcą, przemielą, posolą, bym się mógł stać przepyszny.

Fatum – dribbelek

Zaniepokoiła mnie nieprawidłowa praca pewnego urządzenia. Zadarłem więc głowę i ujrzałem na niebie helikopter. „Nigdy nie musieć latać rzęchem podobnym do tego” – powiedziałem do dżinna – „oto moja prośba”. Życzenie się spełniło. Wieczorem ten sam śmigłowiec runął na dach budynku, w którym mieszkam. Dom się zawalił, grzebiąc żywcem wszystkich nas – mieszkańców.

Na jagody, ostatnie zbiory – dribbelek

Poszedłem raz na borówki. Niedomknięty plecak pozostawiłem w pobliżu na trawie i zacząłem wielogodzinne zbiory. Gdy skończyłem, zarzuciłem go z powrotem na barki. Nagle poczułem ukłucie w okolicy szyi i upadłem na ziemię. Mój bagaż runął wraz ze mną. Wypełzła z niego żmija zygzakowata. Urwał mi się film zwany życiem.

Oto ogromny, czerwono-ognisty smok, mający siedem głów i dziesięć rogów, a na jego głowach siedem diademów – drabbelek

Siedzę przy kominku w towarzystwie Daniels'a, zapatrzony w żar. W nim jedyna nadzieja: umrę, jeśli zgaśnie. Na dwa łyki przypadają dwa szlochy. Gorę. Za oknem burza. Śnieg dokoła. Wicher posępną świszczy monodią. Pozamykane sklepy, szkoły, wyludnione ulice. Pług wpadł w zaspę. Paraliż komunikacyjny trwa od miesięcy. Prognozy są katastrofalne! Czy tak właśnie wygląda strefa śmierci? A może piekło? Kto powiedział, że nie może być lodowe? Byrce, Gąsienicowie hajcują czym popadnie. A siwe dymy snują się po okolicy. Z nich powstaje bestia, co sama jest smrodem i siarką. I właśnie kołacze do mych wrót. Idę. Otwieram. Lepiej zostać pożartym, niźli zamarznąć.

Mroczna przypowieść o płaczącej wierzbie – drabbelek

Zdobią ją girlandy długaśnych, malachitowych włosów, niby wodotryski przełamujące grawitację; z wiatrem gaworzy. Grześ, nieborak w cieniu schowany, a ona milczy. Gniazdo mrówek znajduje się w pobliżu. Tam gna. Wraca z mróweczką i ją na oczkach wierzby morduje. Ona znowu nic, nawet nie zaszumi. Pędzi więc Grześ po chomiczka, wnet już mu łebek skręca, taszcząc niczym ryżu woreczek. Drzewko nic. Idzie więc Grześ po baranka i go, niczym poganin, kniei ofiarowuje. A płacząca – ani be, ani me. Wiesza się Grześ na gałęzi, by sprawdzić, co się stanie. I wtenczas drzewko się ożywia, zmienia w gołębicę. Ale umarlak tego nie widzi!

Mroczna przypowieść o płaczącej wierzbie

Zdobią ją girlandy długaśnych, malachitowych włosów, niby wodotryski usiłujące przełamać grawitację. Ze swą bujną zielenią, w górę wystrzeliwuje, by za chwilę efektownie opaść. Ucina sobie przelotną pogawędkę z letnim zefirkiem. Wierzba płacząca.

Grześ, nieborak stanął w jej cieniu, a ona milczy cała, jak to wierzba.

A w pobliżu znajdowało się gniazdo mrówek i Grześ tam właśnie polazł. Wrócił ze śliczną mróweczką Calineczką i ją na oczkach wierzby ukatrupił. A ona – znowu nic na to. I nawet nie zaszumi.

Popędził więc Grześ po chomika. I tak idzie. I wnet już mu łebek skręca, taszcząc niczym woreczek ryżu sypkiego, bieluchnego. A drzewko nic.

Poszedł więc Grześ po baranka i, niczym pogan jeden, kniei ofiarował baranka. A płacząca na to: ani be, ani me, ani kukuryku.

Powiesił się Grześ na gałęzi, by sprawdzić, co się stanie. I czemu milczy jak zaklęty ów świadek czynów tak okrutnych. I wtenczas dopiero drzewko się ożywiło, pięknie przemówiło i zmieniło w przecudną baletnicę, dziewicę. Ale umarlak, okrutnik zatracony, dojrzeć tego już nie zdołał.

Windą do piekła – drabbelek

Żałuję, że trafiłem o północy do tego niewielkiego, reprezentującego gotyk francuski, kościółka, który wcale kościółkiem nie jest. Że zachciało mi się wędrować przez to oniryczne, obskurne, obce dla mnie miasto w poszukiwaniu salki prób, w której mógłbym bez przeszkód całymi godzinami sterczeć, medytować i chłonąć bezmiar pustki człowieczej egzystencji... i komponować, komponować, doskonalić warsztat wiolinisty-wirtuoza. Wszystko wibruje dokoła i drga. Pulsują diody elektroluminescencyjne na pulpicie sterowniczym. Międzygwiezdny wehikuł gotuje się do startu. A ja na widok tego flamboyantu drżę i się jak prosię pocę. Płonę! Dopada mnie gorączka i chyba zaczynam mieć zwidy, gdyż widzę obcych, do ludzi zupełnie niepodobnych.

Windą do piekła – druga wersja – drabbelek

Miasto-labirynt. Kościółek z salką prób niewielką, maluteńką. Kompozytor, spragniony spokoju, gra na skrzypkach diabelskich, cygańskich. A wtóruje mu echo. Musi być ostrożny i nabożny. Kosmici z podziemi gotyckich krypt, przebrani za braciszków, są wszechwiedzący, lecz nie widzą go; przewrażliwieni, lecz nie słyszą go. Zajęci, gotują się do startu gorączkowo. O północy. Pozostało jeszcze trzynaście minut. Do jutra. Można nie doczekać. Nie dożyć świtania. Prastary pojazd pulsuje milionem luminancjalnych bytów. Diody. Rozedrganie. Przedstartowe odliczanie. On – przerażony. Nie tworzy. Nasłuchuje. Minuta: wszedł do szybu. Widną zjechał do piekła. Pół minuty: żywy już nie wróci. Sekunda: w ogóle nie wróci. Hasta la vista.

Lodziarz – drabbelek

Zainteresowanie zmalało. Fanfary na nic się zdały, za pomocą których o obecności w okolicy firmowej furgonetki tarabanił. Lodziarz rozstroju nerwowego bliski był. Na pewien pomysł wpadł jednak. Do „Mag Shopu” udał się, w którym to tajemniczą płytę z zaczarowanym bitem sobie sprawił. Jak roboty od onej pory ludziska w parafii zachowywali się, zawsze w dyspozycji handlarza słodkościami z wieczora pozostając. Nie dziwota więc, iż konsumpcja wzrosła, a interes pięknie rozkwitł. Tylko jedna Śnieżka na te magiczne sztuki wykazała się swego rodzaju uodpornieniem. Nigdy pokusom nie uległa, nigdy – aż do teraz!

Dwie gałeczki! Tylko proszę niech pan już wyłączy te „Kaczuchy”.

Oznacz jako: przeczytane ulubione chcę przeczytać

Komentarze

Bardziej to zabawne, dowcipne, a niżeli straszne!
Odpowiedz
Swietnie to jest napisane, swietnie sie to czyta, glowa sie raduje i podskakuje.
Odpowiedz
Zaloguj się, aby dodać komentarz.

Inne od tego autora

Archiwum

Najnowsze i warte uwagi

Artykuły i recenzje