Historia

Muzeum instrumentów muzycznych

maciekzolnowski 0 5 lat temu 1 036 odsłon Czas czytania: ~22 minuty
 Wierzę i jestem święcie o tym przekonany, że w pochodzie paru zaledwie prostych interwałów muzycznych albo dwudźwięków mieści się informacja o ludziach, którzy odeszli, kwintesencja dawnych czasów, magia dawnych światów, czyli tego, co bezpowrotnie utracone, a co kiedyś składało się na delikatną i pulsującą tkankę zwaną życiem. Wielokrotnie miałem okazję się o tym przekonać, iż dusze niektórych osób po śmierci zostają niejako uwięzione w przedmiocie martwym: jakimś muzycznym instrumencie, pozytywce, kurancie lub innego rodzaju mechanizmie grającym, na przykład kartce z życzeniami z melodyjką – a wszystko po to, ażeby można było po śmierci zamanifestować nam swoją duchową obecność na drodze fizycznej i akustycznej.
Innym znanym wśród muzykologów przypadkiem są muzyczne kryptogramy. B-A-C-H na przykład, oznaczający osobę słynnego Jana Sebastiana, nie jest co prawda więzieniem dla duszy tego wielkiego niemieckiego geniusza ani też nie wiąże się z żadnym mechanizmem pozytywkowym czy konkretnym instrumentem grającym, ale po dziś dzień stanowi rodzaj czytelnego kodu, będącego próbą zatrzymania żywego bytu osobowego w zaledwie czterodźwiękowym motywie wężowym.
Dla mnie osobiście najbardziej reprezentatywnymi przykładami „zamrożenia” mentalno-astralnej aury czegoś, co odnosi się do rzeczywistości pozamuzycznej w swoistej stop-klatce są takty czterdziesty pierwszy i czterdziesty drugi „Tańca węgierskiego numer piąty” Johannesa Brahmsa, jak również krótkie motywy podhalańskie i karpackie, które wyrażają… sam nie wiem, co wyrażają, ale czynią to w sposób niezwykle sugestywny i skutecznie pobudzający mą słowiańską duszę.
Zdaję sobie sprawę, że zatrzymanie w przedmiocie ze swej natury martwym cząstki samego siebie jest zgoła czymś innym, aniżeli „zabawy” – że tak powiem – w muzyczną kryptografię czy poszukiwanie rzekomej praosnowy – jakiegoś bliżej nieokreślonego Ursatz w ramach tak zwanej analizy schenkerowskiej, w której naukowość notabene nie wierzę. Ale to wszystko nic w porównaniu do tego, co za chwilę postaram się opowiedzieć i przed czytelnikiem odkryć.
Wydaje mi się, że najbardziej spektakularnym ze wszystkich tu omawianych jest przypadek pewnego oddanego swej pracy ludwisarza, którego ostatnim dziełem był dzwon obdarzony cudownym i niepowtarzalnym tonem. Dzwon ów posiadał serce, jak to dzwon, a powiadali ludzie, że miał także duszę zupełnie podobną do tej, jaka stanowiła o ludzkim obliczu jego twórcy i przesądzała koniec końców o jego człowieczeństwie. Gdy więc słyszało się, jak dostojnie bije, ni stąd, ni zowąd przed oczami wszystkich stawał wyraźny obraz samego ludwisarza, przy czym nie było to tylko spontaniczne wspomnienie o tym człowieku, który od dawna już nie żył, lecz coś zgoła odmiennego, coś nadnaturalnego.
Zarówno wiedza na temat zarysowanego ogólnie fenomenu, jak i zwykła ludzka ciekawość doprowadzić miały wkrótce do niezapomnianego i w najwyższym stopniu intrygującego przeżycia, które opisuję poniżej.
Razu pewnego otrzymałem od mojego przyjaciela list wraz z załączonym zaproszeniem do muzeum instrumentów muzycznych, którego był on kustoszem. Muzeum, mieszczące się na jednym ze stoków mglistej Oltenii, na samym szczycie legendarnej Czarnej Skalicy, było miejscem ze wszech miar szczególnym, i to nie tylko z uwagi na swe urokliwe, ustronne położenie na uboczu zapadłej rumuńskiej prowincji, z dala od wszystkich i wszystkiego, ale też i na fakt posiadania niezwykle rzadkich okazów chordofonów szarpanych o ludowej proweniencji. To tutaj za progami tej monumentalnej budowli, będącej w istocie średniowiecznym zamkiem, miał znajdować się legendarny protoplasta całej linii mazanek – pierwszych skrzypeczek niewielkich rozmiarów, od których wywodzą się późniejsze stradivariusy, guarneriusy… no i oczywiście nasze – powiedzmy to sobie szczerze – nie aż tak znowu cenne współczesne violini.
Don Karpio – bo tak miał na imię autor listu, a mój długoletni przyjaciel, którego w dalszym toku opowieści będę tytułował doktorem – prosił mnie o zbadanie tajemniczego przypadku pewnego cygańskiego instrumentu zrobionego z sosny limby, Pinus cembra. Jak powszechnie wiadomo, na potrzeby budowy skrzypiec wykorzystuje się dwa rodzaje drewna rezonansowego, przy czym wierzchnia warstwa pudła wykonana jest z reguły ze świerku, dolna zaś – nazywana spodnią – z drewna jaworowego. Dziwność tego konkretnego przypadku polegać miała już choćby tylko na rodzaju wykorzystanego do jego budowy nietypowego materiału. A nie koniec na tym, bo w instrumencie tym zawierała się niejako – wedle opinii wirtuozów, którzy mieli z nim styczność – zbiorowa dusza ludu wędrownego zamieszkującego Karpaty, cokolwiek to oznacza. Warto również byłoby wspomnieć o tajemniczym budowniczym owego cudeńka, lutniku-samouku pochodzącym z rodu Cyganów.
Najbardziej jednak interesowało mojego druha wyjaśnienie sprawy starej pozytywki, na którą natknął się w lesie podczas jednej z tych surowych rumuńskich zim, pełnych śniegu, zawiei i zamieci śnieżnych. Jak mi donosił, zdarzało się potem nieraz, kiedy zostawał w budynku sam na sam z pozytywką, że podczas rutynowego nocnego obchodu po ciemnych zaułkach muzealnych dochodziły do jego uszu charakterystyczne i jakby nieco fałszywe pod względem intonacji następstwa czterech sekst równoległych, jak gdyby kaskadowych, o niezwykle słodkiej barwie. I co bezsporne – jak sam pisał – były to dźwięki owego samograja. Najgorsze, iż Karpio nie wiedział, co było ich incytatorem i jaką treść starało się mu przekazać. Prosił mnie więc usilnie, ażebym postarał się o jakieś sensowne wyjaśnienie tego paranormalnego fenomenu, oferując szczerą i serdeczną gościnę, a co za tym idzie także błogą ciszę, spokój i górskie powietrze. Jakże więc mógłbym odmówić przyjacielowi?! Nie zastanawiałem się ani przez chwilę, tylko z miejsca spakowałem rzeczy i po dwóch dniach byłem gotów do drogi, a już po czterech, minąwszy Czechy, Słowację i spory kawałek Rumunii, mknąłem kolejką wciąż wyżej i wyżej po stokach kolejnych górskich parowów.
Kiedy kołyszący się delikatnie, dostojny pojazd, wydając rytmiczny stukot, toczył się z mozołem przez dziewicze bory porastające te góry, spłynął na mnie dobroczynny sen. Wcisnąłem się głębiej w twarde oparcie fotela i zdało mi się naraz, iż się zapadam w jakąś bezdenną i czarną otchłań koszmaru. Ponure wnętrze wagonu archaicznego typu znikło mi z pola widzenia, a wraz z nim ustały zimne przeciągi, jeszcze przed chwilą torujące sobie drogę przez labiryntowe korytarze, załamujące się pod różnymi kątami, wydłużające się do niemożebnych rozmiarów niczym pęczniejący miech melodeonu.
Sen przyszedł szybko i ujrzałem w nim siebie, jak samotnie wędruję przez gęstwinę sosen i świerków. Ale nie był to las tylko, las jako zwykły element biosfery, lecz coś zgoła odmiennego i odbiegającego od – że tak powiem – normy. Na dorodniejszych drzewach bowiem pozawieszane zostały niezwykle cenne malowidła, które teraz mogłem podziwiać w ich pełnej krasie, a pośród których rzuciły mi się w oczy takie perełki, jak „Dama z gronostajem”, „Ostatnia wieczerza”, „Kuszenie Chrystusa”, „Śniadanie na trawie” czy choćby „Trzech muzyków”. I nie były to broń Boże żadne reprodukcje, o nie! Wprost przeciwnie! Zdało mi się, że są to eksponaty z najlepszych światowych galerii. A im bardziej wnikałem w ostępy ciemnozielonej macierzy, w gęboczyznę krzewinek splątanych i piąłem się ku stromym i łysawym jej kresom, tym częściej natykałem się na różne Monety, Manety i Renoiry. Byłem cholernie ciekaw, co znajdowało się na samym czubie zagubionego wśród cumulusów i stratocumulusów orograficznych piku. Minąłem jeszcze ze dwa Tycjany, cztery rodzime Cybisy, pięć Michałów Aniołów i znowu tego Francuza Moneta – aż wreszcie, nie bez problemów, wdrapałem się na pozbawioną nazwy górę, a jednocześnie jakby na sam szczyt swego śnienia. I dopiero tu ujrzałem coś, co do głębi mną wstrząsnęło i napędziło mi niemało strachu. Oto bowiem na groniu znajdowała się owa tajemnicza pozytywka z muzeum doktora, do którego to muzeum miałem już niebawem zawitać. Cisza kompletna, żadnego ptactwa, bażantów, kuropatw ani najdelikatniejszego nawet podmuchu wieczornego wiatru – w ten sposób można by było scharakteryzować tutejszą, panującą na szczycie aurę. Nic, kompletnie nic i nagle: bim, bim, bam! Rozlegają się przeraźliwie głośne dźwięki pozytywki i rozdzierają powietrze niczym grzmot. I przeszywają niebo oraz me serce posępnym gromem, i rozrywają sen mój na strzępków tysiące, miliony, miliardy, ale go nie przerywają, jeszcze nie! Kierowany jakimś bliżej nieokreślonym impulsem, pochwyciłem pozytywkę i zacząłem z nią uciekać, zbiegać ku najbliższej dolince. I wtenczas zerwał się potężny wicher i rozległ przerażający psyk przypominający syczenie jakiegoś węża-giganta (niespotykany taki i dziwny odgłos). Ludzie uwiecznieni na malowidłach powoli ożywali. Wszyscy po kolei wychodzili z płócien, by odnaleźć mnie błędnym wzrokiem potępieńców. Ich wejrzenia były groźne oraz żądne krwi. Przedmioty martwe nabierały jakiejś niesamowitej witalności. Wyskakiwały z obrazów, mijały ozdobne obramowania, łapały wiatr w żagle i właściwy kierunek i zaczynały mnie gonić. Ja natomiast ratowałem się, uciekając gdzie pieprz rośnie przez dzikie ostępy, kolczaste zarośla, jakieś borówczyska, jakąś zielenistość. I nagle wszystko ucichło i znikło.
I właśnie wtedy się obudziłem, a wąsaty konduktor w wyświechtanym uniformie przemawiał do mnie melodyjnym tenorem:
– Bună seară, dojechaliśmy, panie; wysiadka!
– Dziękuję, dobry człowieku – odrzekłem prawie całkiem rozbudzony. – Słyszałem, że wasza piękna Oltenia słynie z wielkiej różnorodności flory i fauny.
– A tak, mamy tu wilki, rysie i przeogromne niedźwiedzie – cedził. – Ale to nie niedźwiedzi powinieneś się bać, miły panie, nie niedźwiedzi!
– Hm! – zdziwiłem się. – Ja? Bać się? A czegóż to miałbym się u was bać?
– Morza powinieneś się obawiać, drogi panie, morza. My, podobnie jak nasi bracia Słowacy, mamy tutaj ogromne, przeogromne morze, specjalnie groźne dla obcych, tentego, dla intruzów.
– No tak. Ale z tego, co wiem, Słowacja nie posiada dostępu do mórz i oceanów, czyżbym się mylił?
– Panie, co będę panu gadał. U nas jest morze Cyganów, panie, co jest zarówno dobre, jak i złe. Złe, bo to są Cyganie; dobre, bo oni stanowią swego rodzaju zaporę: chronią naszą kulturę przed obcymi wpływami. Ech, szkoda gadać, panie! Trza wysiadać. Szkoda gadać.
I gdy tylko pociąg z piskiem stanął, wskazał mi na odchodne docelowy kierunek, w którym znajdowało się muzeum instrumentów i w którym należało iść.
Dzierżąc niewielki bagaż, ruszyłem niezwłocznie wąskim gościńcem w kolorze ceglastym. Po opuszczeniu stacyjki, szarej i obskurnej, nie wymagającej w swej abnegacji żadnego pocieszenia ze strony kolorów, długo stąpałem nieomal po omacku przez rajsko wilgotny las, w którym było ciemno prawie jak w nocy, a wszystko pulsowało i żyło podskórnie i jakoś niezauważenie. I chyba pod wpływem tej aury jesiennej, z rzadka tylko słonecznej, zdało mi się, iż próbują mnie dopaść tajemnicze szpony-cienie na tellurycznym ekranie gruntu, po którym szedłem, a na którym trwał właśnie czarno-biały seans, taki sam jak w kinie, gdzie fantomy światła tworzą szpony, kolce, kły, ogony, a niekiedy rogi, coraz to większe i bardziej plugawe, zstępujące z rzutnika całymi chmarami, wielkimi plagami, potępieńczymi armiami, to z lewej, to z prawej strony. Towarzyszył temu widowisku dziwny syk… albo szum raczej, który nie mógł się wyszumieć i wyszeleścić pośród pożółkłych listków. 
A droga wiodła mnie przez bezkres lasów, ocean ugorów i morze pastwisk i pielgrzymowała po wierchach, i wyprawiała się na redyki (niczym mocno spóźniona owca, było już bowiem po sezonie), a falowała, a dokazywała przy tym jak niesforna niewalaszka; kiedy natomiast spozierało się w dal, zaczynała igrać z obserwatorem, bawić się z nim, każąc mu zgadywać, co też jest tam… het, het… dalej, dalej, jeszcze dalej. I wstęgi, i warstwy sczerniałego i pasożytującego na tym sczernieniu lasu… im odleglejsze, tym mniej stawały się wyraziste, a bardziej niebieskawe i fiołkowate. I gdzieś tam, hen w tej smętniejącej z każdą chwilą toni, zażywała swych kąpieli, swego wielkiego błękitu, le grand bleu królowa wszystkich górskich muzeów.
W pewnym momencie zamigotał w oddali na wzgórzu potężny, wyróżniający się białością tysiąca kamieni, zamek, reklamujący się jako Instytut Muzyki i Folkloru.
– To dziwne – pomyślałem. – Na co to komu na takim upiornym wygwizdowie?
I w samej rzeczy: w pobliżu znajdowało się ledwie kilka miejscowości, a na dodatek były to przeważnie sioła, całkiem maluśkie wioseczki. Szybko osiągnąłem majaczący na horyzoncie cel i wszedłem na drewniany mostek, minąłem okalającą tę posępną budowlę fosę i zakołatałem do drzwi. Rozległ się przeciągły dźwięk – coś, jakby zwielokrotnione echo.
Po minucie ukazał się Don Karpio we własnej osobie i zaprosił mnie do środka.
– Witaj, stary przyjacielu! – zawołał mocnym i grubym głosem.
– Nieźle się tu urządziłeś! Żyjesz jak sam hrabia Dracula... z tego, co widzę. Jako sám král! A to co? – I to powiedziawszy, wskazałem na szwejkowaty brzuszek. – Piweczko, piweczko?
– Słoninka, słoninka! – odpowiedział i wybuchnął śmiechem.
Potem przedstawił mnie służbie i zaczął oprowadzać po swoim królestwie rodem z bajki. Zatrzymaliśmy się na dłużej w niewielkiej salce, w której znajdowała się dziwna ozdobna pozytywka. Na jej widok wprost oniemiałem z zachwytu. Wyglądała dokładnie, jak ta ze snu, co mnie wprawiło w niemałe osłupienie. Poczułem się dziwnie nieswojo, ale na szczęście mój arcymiły gospodarz nie pozwolił na to, bym czuł się u niego źle.
Potem była jeszcze kolacja złożona z tradycyjnych przysmaków miejscowej kuchni, bucătărie, pod koniec której odbył się – i tu prawdziwa niespodzianka – niewielki minirecital z udziałem samego doktora i jednej z jego służących, sędziwej już niewiasty, biegłej w grze na cymbałach i skrzypcach Stroha. Miałem okazję po wszystkim z nią porozmawiać i pogratulować tych jej multiinstrumentalnych talentów. Pamiętam, że pomyliła się i nadała mi nowe imię, które nie było przecież moim:
– Powinieneś nigdy nie wracać, Iwanie. Twa matka na próżno starała się ciebie przed nim uchronić.
– Nim? Kim? Ja pragnąłbym tylko pogratulować umiejętności gry! I, jeśli pani szanowana pozwoli, nie nazywam się tak. Wołają na mnie Adam.
Wszelako rozmowa z tą na poły muzykantką, na poły służką, choć przyjemna, odsłoniła pewną skazę natury psychologicznej, którą należałoby chyba nazwać amnezją połączoną z lekkim obłędem. Mimo wszystko odczułem pewien rodzaj więzi, która nas w przedziwny sposób ze sobą łączyła. Musiała istnieć kiedyś i nadal istniała utajona, nieznana mi póki co siła, która mnie z nią spajała i którą być może należałoby się bliżej zająć.
Ach! I oto już wkrótce mogłem się znaleźć w przyzamkowym apartamencie, by napawać się bezcenną samotnością i błogą ciszą. I naraz ogarnęła mnie fala ciepła i rozkoszy, gdy w końcu zdołałem zanurzyć swe umęczone członki wędrowniczka w gorącej, niemalże parzącej wodzie z pianą. Zostałem zakwaterowany na parterze w przestronnej komnacie z kuchnią i łazienką i wieczorna kąpiel w czystej, marmurowej wannie była w istocie tym, na co liczyłem i czego oczekiwałem po dniach męczącej podróży, była rytuałem, z którego nigdy, przenigdy nie chciałem rezygnować w obliczu trudów i znojów mieszkania w chłodnym, ponurym, wietrznym, a przy tym potwornie wilgotnym klimacie umiarkowanym-północnym.
Spokój zakradał się niepostrzeżenie i niejako mimochodem do mej jaźni przez uszy, gdy pojedyncze kropelki wody w odstępach ciszy skapywały z kranu, a pot lał mi się z czoła i spływał po nagrzanych policzkach. I tylko dobroczynna niczym sen piana wydawała delikatny i monotonny syk pękających pęcherzyków – całej tej bąbelkowej drobnicy. Czyżby sssssłodkie ssssseksty? Przez dłuższą chwilę wpatrywałem się w pozornie nieskończenie odległy i oddalający się coraz to bardziej sufit, przewiercając się przez kłęby gęstej pary jak przez rój fruwających na zmierzchowisku motyli. Strużki wody, spływające tu i ówdzie po ostentacyjnie wzorzystych i nadmiernie jaskrawych kafelkach, prezentowały się niczym górskie wycieki, wykapy, źródełka i całe „gotowe” ruczaje. Byłem święcie przekonany, że nikt nie może mi tej chwili odebrać, że nic nie może jej teraz zbezcześcić. W tym sennym miejscu można było nie robić nic, jak tylko spać.
– Tak! Chcę spać, spaaaać – szepnąłem, dowlokłem się do łóżka i usnąłem.
Nazajutrz po śniadaniu Don zaprosił mnie na przejażdżkę konną po okolicy. Uznał widocznie, że sprawy muzyczne i paranormalne mogą poczekać. Mieliśmy zwiedzać miejsce, w którym dawno temu składano krwawe ofiary z ludzi. Nie byłem prawdę mówiąc uszczęśliwiony z tego powodu, gdyż wolałem jak najszybciej zabrać się do roboty, która mnie na dodatek niezdrowo pociągała, jednakże koniec końców uznałem, że gospodarzowi odmówić nie wypada. Tak więc wyruszyliśmy, zaopatrzywszy się uprzednio w prowiant na dzień, może dwa drogi. Poczęliśmy zagłębiać się w las ścieżyną, która stawała się z każdą chwilą coraz to bardziej zarośnięta, no i wąska, tak wąska, że już po chwili musieliśmy jechać gęsiego. Mimo tego, słyszałem doskonale, co do mnie mówi:
– Chciałeś, abym ci przytoczył jedną z tych miejscowych legend, którą babcie siedzące przy piecu opowiadają wnuczętom na dobranoc, nieprawdaż?
– Tę o Draculi już znam. Kto by nie znał? – roześmiałem się.
– Gwarantuję, że o tej nie słyszałeś. Posłuchaj! – I zaczął. – Na ziemiach monasteru olteńskiego, całkiem niedaleko stąd, od dłuższego czasu panowała susza. Rośliny nie chciały rosnąć, plonów nie było, a ludzi i zwierzęta rychło zaczął morzyć głód. A nieopodal monasteru i sąsiadującego z nim sioła żyła w tamtym czasie pewna baba. Ponieważ ludzie jej nie lubili, a sprawa znalezienia kozła ofiarnego, odpowiedzialnego za nieurodzaj, stawała się pilna, została wkrótce oskarżona o czary i spalona na stosie. Przed śmiercią rzuciła straszliwą klątwę na cały plugawy sat (po rumuńsku: wieś). Ledwie zdążyła zamknąć powieki, by odejść na zawsze, a tu jak nie zaszumi, jak nie zahuczy, jak nie zachmurzy się złowrogo. Z nieba lunęło, ale nie był to taki sobie zwyczajny normalny deszczyk. Ulewa trwała bez ustanku i cała okolica została doszczętnie zalana, a nadzieja na ewentualne plony spłynęła wraz z ostatnią łzą człowieka, który zamieszkiwał przed wiekami ów monaster. Nikt stamtąd żywy jeszcze nie powrócił, ale powiada się, że „ludzie deszczu” z czasem przeistoczyli się w wodne monstra złaknione krwi i mięsa. I żyją tam po dziś dzień. I biada temu, kto by się im napatoczył. A z zalewisk i bagnisk okolicznych dają się słyszeć przedziwne jęki i bulgoty.
– No ciekawa to klechda o wodnikach, takiej jeszcze nie znałem!
I wysłuchawszy z najwyższym zachwytem, szczerze go pochwaliłem. Podziwiałem przy tym zręczność, z jaką mój przewodnik wymijał konno wszelkie widzialne i niewidzialne, przeszkody – a to powalone drzewo pokryte bujnym mchem, a to znowu strome urwisko, które trzeba było objechać naokoło, a to z kolei zdradliwe trzęsawisko, kryjące błotnistą bezdeń, porosłą soczewicą wodną, kotewką orzechem wodnym oraz nadobnym nenufarem. Ta bezdeń, tak… ciekawa z nią sprawa. Faktem jest, że przejeżdżając obok, na przykład właśnie teraz, słyszało się niekiedy te osobliwe syki i bulgotanie niewiadomego pochodzenia, z którymi to efektami dźwiękowymi zdążyłem się już wcześniej zaznajomić podczas mego snu o pozytywce.
Pozytywka, ha! Dlaczego pozytywka? Dlaczego akurat tutaj? I czemu znów o niej myślę? – zapytywałem. Do tych plugawych, błotnych otchłani, bardziej od sekst równoległych, pasowałby może odgłos gulgotania, dźwięk ruchomych wirów, czyhających w uśpieniu na jakąś nieuważną ofiarę albo zbłąkanego niedzielnego turystę. Prawdę powiedziawszy, do tej leśnej scenerii wszystko pasowałoby zdecydowanie bardziej od pozytywkowych sekst, które mnie od dłuższego już czasu prześladowały.
No a teraz do tego wszystkiego doszedł jeszcze inny, bardziej brutalny i złowieszczo nasilający się hałas. Mój towarzysz celowo przepuścił mnie przodem, biorąc na siebie ewentualny atak ze strony tego czegoś, co się na tyłach przyczaiło. Było źle, naprawdę źle. To coś zmniejszało dystans względem mnie i mojego kompana. Uświadomiłem sobie, że oto biegnie za nami potężny niedźwiedź, prawdziwy król tej nieprzeniknionej i dzikiej krainy. Poskromiliśmy spłoszone, głośno parskające wierzchowce, którym piana leciała z pysków, a sami staraliśmy się opanować na ile to możliwe nadszarpnięte nerwy. Bór zrobił się nagle mroczny i dziwnie obcy. I wszystko zdawało się sprzysięgać przeciwko nam – intruzom, którzy ośmielili się zapuścić na terytorium dla ludzi nieprzeznaczone i którzy odważyli się zuchwale wtargnąć do krainy cudów i magii. Gałęzie raniły nasze głowy i ramiona, przeszkody piętrzyły się coraz to nowsze, a wiatr triumfował i ryczał na całego. A bestia była już tuż-tuż. I nagle, bez najmniejszego ostrzeżenia, wszystko ustało i zrobiło się tak cicho, cichuteńko, jak makiem zasiał.
Ocknąłem się wyłożony na wznak na miękkim igliwiu. Obok znajdował się mój rumak, spokojny i w niezłej kondycji. Wyglądał, jakby na mnie czekał, na moje wybudzenie się. Don leżał o kilka metrów dalej i z wolna się podnosił, odzyskiwał formę. Po niedźwiedziu nie było śladu, za to pochylał się nade mną zgarbiony leśny dziad z długaśną brodą i w byle jakim, podartym odzieniu. Człowiek ten uśmiechnął się zagadkowo i przemówił tymi słowami:
– Dobrze, że wróciłeś, Iwanie. Odebrano nam ciebie dawno temu. Może było to zwykłe tchórzostwo? Tego nie wiem. Nie mnie to oceniać. I oto znów jesteś wśród swoich, tym razem już jako dorosły mężczyzna.
– Jaki Iwan?
Nie wiedziałem, o co mu chodzi z tym Wanią, ale mówił z takim przekonaniem i z takim błyskiem w oczach, iż udzielił mi się ten jego nieomylny ton i powaga mędrca. I poczułem się wyjątkowo nieswojo, przytłoczony bliżej nieokreślonym lękiem, który pojawił się, nie wiadomo skąd i dlaczego. Tymczasem nadszedł mój drogi towarzysz i szepnął tamtemu coś na ucho, jak miejscowy miejscowemu. I wręczył mu parę monet, po czym przemówił:
– Masz dziadku! Kup sobie za to odrobinę palinki na wzmocnienie, a nie zapomnij wypić za nasze zdrowie.
– Dziękuję wam, dobrzy ludzie! Nie zapomnę. Palinką nie pogardzę, oj, nie pogardzę. Biedacy dudlą wszystko, co Bóg i dobrzy ludzie im dają.
I to powiedziawszy, oddalił się równie szybko, co się pojawił. Chciałem odprowadzić go wzrokiem, lecz przez chwilę uspokajałem kasztanka, który na powrót stał się narowisty i niespokojny. Kiedy jednak odruchowo zerknąłem za starym czarownikiem, bo to był zdaje się czarownik, jego już nie było, zauważyłem natomiast cofającego się z wolna niedźwiedzia… być może nawet tego samego, który nas jeszcze przed momentem tak zaciekle ścigał. A doktor, widząc to moje zmieszanie, pospieszył z komentarzem:
– Ha! Nigdy jeszcze nie widziałem Jezusa ani żadnej innej istoty, która by była zdolna stąpać po wodzie, nie tonąc przy tym. Spójrz, mój miły, na to! Ten bór pełen jest różnych dziwów.
I tu w wielce wymowny sposób skinął głową za oddalającym się zwierzęciem. Zamilkłem i puściłem te jego słowa mimo uszu. Bowiem są na tym świecie sprawy, o których się filozofom nie śniło, a których nie będę na kartach tej skromnej książeczki roztrząsał ani nie będę o nich myślał, a w każdym razie nie teraz.
Zgodnie z tym, co się wcześniej rzekło, mieliśmy z Donem zwiedzać miejsce strasznego, owianego złą sławą kultu. Pora była ku temu odpowiednia i wciąż jeszcze świeciło popołudniowe słońce. Czasu mieliśmy więc pod dostatkiem, podobnie, jak i zapasów jedzenia. I w związku z tym wcale to a wcale się nie spieszyliśmy. Teraz jednak stało się jasne, że w tym tempie nocleg nasz wypadnie pośród potężnych, monumentalnych słupów, jakby świątynnych, w uroczysku ułożonych koliście głazów, które stanowiły owo miejsce składania ofiar z ludzi. Póki co nie przejmowałem się tym zbytnio, choć z każdą chwilą rósł mój lęk. I dopiero późnym popołudniem, gdy zdołaliśmy w końcu osiągnąć wytyczony cel, a nasze mustangi mogły wreszcie odsapnąć, obudziła się we mnie uśpiona dotąd trwoga, a co więcej, była ona podszyta prawdziwą i namacalną grozą. Być może to ta dziwna aura, emanująca z tego miejsca i unosząca się jakby w wilgotnym powietrzu i chwytająca za serce, tak na mnie podziałała. To wrażenie drążyło mnie i świdrowało i nie dawało mi spokoju. Było tu ruczajno, straszno... leśno i cudno zarazem.
Chyba nie muszę mówić, że nie zwlekaliśmy z rozbiciem cygańskiego namiotu ani ze zbiórką opału, gdyż jesienna noc w środku lasu zapada zwykle bardzo wcześnie, zbyt wcześnie. Zawsze mnie to zaskakiwało, z jaką zwinnością zarzucała mi owa Pani Nocka Dobranocka na oczy swą woalkę w kolorze smoliście czarnym. Drewna musiało wystarczyć na nie dłużej, jak do rana, gdyż nie zamierzaliśmy zostawać w tym śródleśnym uroczysku ani chwili dłużej, a niespodzianek i przeżytych przygód mieliśmy dość. Rozpaliliśmy pod wieczór ognisko i przyrządziliśmy kolację, gdyż kiszki grały nam od jakiegoś już czasu marsza siedmiogrodzkiego. Potem rozsiedliśmy się wygodnie, podziwiając niesamowitą łunę, bijącą od strony księżyca zgasiście, i tę ciszę, przerywaną sporadycznie pojedynczymi odgłosami nocy oraz boru, w którym nadal kwitło życie i tym życiem pałało. I rozpoczęliśmy snucie przeróżnych opowiastek o tematyce spirytystycznej i okultystycznej.
– Opowiedz mi coś więcej o tej nieszczęsnej pozytywce – zwróciłem się w pewnej chwili. – Co spodziewasz się odkryć?
– Cóż! Wolałbym raczej o tym nie mówić, a w każdym razie nie tutaj. Zresztą chciałbym, byś to ty sam rozstrzygnął, zachowując przy tym w miarę możliwości obiektywizm, o co w tym wszystkim naprawdę chodzi. Wiem, że ciekawość cię zżera, tak samo, jak i mnie, ale, na Jowisza!, musimy być cierpliwi. Cierpliwości!
Muszę przyznać, że ludzka mowa brzmiała tu wyjątkowo sztucznie i zakłócała moc tajemnicy tego miejsca – miejsca uroczego, ale jednak strasznego. Ta dojmująca samotność odludnego zakątka, znajdującego się jak gdyby na granicy świata ludzkiego ze światem istot z innego planu istnienia, wywodzących się z innej gałęzi ewolucyjnej, miała w sobie coś zastanawiającego, coś niemal niepokojącego, wobec czego czuliśmy się jak intruzi. A co by było – zastanawiałem się – gdyby las nagle ożył i ruszył przeciwko nam? Co by wtedy było!? Chryste! Taki stary las musi mieć przecież swoje bóstwa opiekuńcze, swoje demony, a my wdarliśmy się tu bez przepustek i zezwoleń i przez nikogo nieproszeni.
Pamiętam, że w nocy, kiedy kolacja była już dawno zjedzona, ognisko zagaszone, konie napojone, a my mieliśmy za sobą ładnych parę godzin snu, usłyszałem nagle w pobliżu namiotu dziwny hałas, który mnie w jednej chwili postawił na równe nogi i wygonił na zewnątrz. Nie było tam jednak nic godnego uwagi. Żadnego źródła dźwięku w pobliżu nie potrafiłem namierzyć. Niemniej na poły rozbudzony, a na poły senny dokonałem wkrótce szokującego odkrycia, takiego mianowicie, że drzewa – te stare słupy i żywe filary okalające uroczysko – tak sobie zwyczajnie i normalnie przybliżyły się do naszego namiotu, co prawda niewiele, bo niewiele, ale jednak. Czary!
O szóstej rano, zaraz po śniadaniu, ruszyliśmy w drogę powrotną przez las, by późnym popołudniem dotrzeć do muzeum. Wreszcie miałem okazję do przestudiowania sprawy tajemniczej pozytywki. Rozłożyłem się więc w jednej z tych obszernych muzealnych komnat i poprosiłem, by mi nie przeszkadzano. Ostrożnie wziąłem do ręki delikatny miniaturowy przedmiot grający i nakręciłem mechanizm sprężynowy. Zacząłem wsłuchiwać się oraz wczuwać w moc muzyki z pozytywki. O analizie spektralnej widma póki co nie myślałem. Skupiłem się za to na materiale wysokościowym i interwałach, z których zbudowana była substancja melosfery, pamiętając o słynnym powiedzeniu „mi contra fa diabolus in musica est” (to tak na wszelki wypadek na ewentualność obecności trytonu). Gdybym miał do dyspozycji fragment dzieła muzycznego większy od tego tu prostego motywu czterodźwiękowego w głosie najwyższym, można by było pokusić się o określenie centrum tonalnego, co doprowadziłoby w efekcie do ustalenia rodzaju modalności. Nieobecność dźwięków prowadzących, związana z brakiem kadencjonowania, również nie ułatwiała mi życia ani badania. Niemniej intuicja podpowiadała, iż w tym przypadku mogę mieć do czynienia z którąś z pentatonik anhemitonicznych, czyli bezpółtonowych. I na Jowisza! Już sam fakt, iż jest to pentatonika, a więc skala pięciostopniowa w kontekście okultyzmu zasługuje na odnotowanie. Gdyby zatem potraktować ów materiał wysokościowy jako skalę, a nie jako zbiór zwykłych, hm, fałszów, jak pierwotnie zakładałem, rychło okazałaby się, że jest to rzecz całkiem nowa, w literaturze muzycznej niespotykana. Wszelako dałbym sobie rękę obciąć, iż gdzieś już ją słyszałem, że gdzieś z tą pentatoniką już się zapoznałem. I nie wiedziałem tylko, gdzie. Ot, i tajemnica!
I tak rozmyślałem, rozmyślałem, aż usnąłem albo też zapadłem w jakiś rodzaj transu... sam nie wiem. I nawet nie zwróciłem uwagi na to, że pozytywka powtarza swój motyw w kółko wciąż od nowa, a przecież nikt jej mechanizmu nie regulował, nikt jej nie nakręcał.
Ocknąłem się, gdy na dworze było już całkiem ciemno, a za oknem niespokojnie huczał wiatr. Znajdowałem się pośrodku narysowanego kręgu z dziwnymi, iście szatańskimi symbolami, dzierżąc w dłoni białą kredę, a wkoło mnie zgromadzone i milczące trwały bezrękie i pozbawione oczu postacie z obrazów z koszmaru – tego samego, który przyśnił mi się ostatnio w kolejce.
Śpiew pozytywki narastał z każdą chwilą i był już naprawdę głośny, przeraźliwie głośny. Całe zamczysko grzmiało od tego okropnego ryku i trzęsło się w posadach. W pewnej chwili ludzie, którzy mi towarzyszyli zaintonowali posępnie brzmiącą pieśń z burdonem w głosie basu, mającą do spełnienia, jak się zdaje, jedno zasadnicze zadanie – przywołać samego Lucyfera, pana piekieł i podziemi.
Tę ornamentalną, melizmatyczną melodykę rozpoznałem od razu. Było to muzyczne rozwinięcie motywu pozytywki, która teraz jak gdyby ożyła i zaczęła akompaniować, tak sama z siebie, niczym orkiestrze barokowej basso continuo. Wsłuchując się w misterną rytualną kompozycję, stwierdziłem z niejakim zadowoleniem, iż nie pomyliłem się, co do niej, a w kwestii domniemanej wcześniej modalności. Wszelako w sytuacji, w jakiej obecnie się znajdowałem, nie miało to już żadnego znaczenia. I nagle uświadomiłem sobie pewien prosty fakt, o którym zdążyłem przez lata dorosłości zapomnieć, a mianowicie to, iż pamiętałem tę „fałszywą” pentatonikę jeszcze z wczesnych lat dzieciństwa, gdy śpiewała mi ją moja matka do snu.
I gdy tak rozmyślałem, dokonując ekspresowej analizy, podeszła do mnie nieoczekiwanie starsza pani, w której rozpoznałem znaną sobie służącą. Nieoczekiwanie też zostałem pojmany i skrępowano mi ręce.
– Teraz już wiesz, Iwanku lub jak wolisz Adamie – odezwała się kobieta – jaki jest prawdziwy powód sprowadzenia cię do Oltenii. Za chwilę pojawi się szatan we własnej osobie, nasz pan i władca, a ty dobrowolnie oddasz mu pokłon i podążysz za nim aż do samego piekła. Pamiętaj, zostałeś wyróżniony, to dla ciebie wielki zaszczyt!
– O czym pani mówi? – Byłem w szoku.
– Pani, powiadasz? Och, żadna ze mnie pani! Wiedz, że zawsze cię kochałam. Ale, jako twoja matka, popełniłam błąd wyjeżdżając z tobą malutkim z Rumunii i oddając cię pod opiekę przybranej rodzinie, którą błędnie bierzesz za swą własną. Myślałam, że w ten sposób uciekniesz przed kultem, choć byłeś obiecany... jemu, i to jeszcze zanim się urodziłeś. O, jakże się pomyliłam! Jakże strasznie się pomyliłam! Przed nim, panem piekieł, nie można się skryć.
– Bredzisz kobieto! Idź precz!
Poszła, a jej skrzypce, w których od razu rozpoznałem stary, cygański instrument, ten sam, o którym Don wspominał w swoim liście, dołączyły do wzbierającego wszechoceanu dźwięków. Ów koncert chóralny z towarzyszeniem pozytywki trwał w najlepsze i zdołał już całkowicie zagłuszyć transylwańską burzę z efektami świetlnymi w tle. Oczywiście tak znakomity zespół posiadał znamienitego dyrygenta, mistrza ceremonii, w którym, ku swemu wielkiemu zdziwieniu, rozpoznałem doktora, kochanego mego gospodarza. A zewsząd dawało się słyszeć ryki i zawołania:
– Ofiara, ofiara! Północ się zbliża. Już czas! On tu jest!
Chorał wchodził właśnie w fazę forte fortissimo, kiedy odczułem przejmujące do głębi zimno, bijące od strony sufitu, z którego w powolnym tempie largo, może adagio, zstępowała ciemność i kładła się niczym zaczarowana czarna mgła ponad gotyckim pejzażem, pełnym mocy i utajonego rozedrgania. Ta lodowata, złowroga aura, pełna jakiejś niewysłowionej, mrocznej chwały, pochłaniała wszystko i szczelnie wypełniła całe pomieszczenie. A zbliżająca się istota była olbrzymia i niewzruszona, nieomal posągowa, a jej postać widzialna, choć się nie poruszała, zupełnie nagle wyrosła tuż przede mną. O dziwo nie czułem już ani strachu, ani obrzydzenia, ani zaskoczenia; mój umysł wykraczał po prostu poza te prymitywne i proste odczucia. Ale serce zmroziło mi dopiero wejrzenie ogromnej bestii z rogami, kiedy mój wzrok spotkał się z wolna wyłaniającymi się z czerni ślepiami szklącymi się na czerwono, na ohydnie krwistoczerwono. I usłyszałem swój własny głos, wypowiadający słowa (jakby na przekór zdrowemu rozsądkowi), których przecież wcale nie miałem woli z siebie wykrztuszać:
– Mistrzu! Uczyń mi zaszczyt i dopuść mnie do siebie. Jestem dobrowolną ofiarą, twoim uniżonym sługą.
Na koniec kątem oka zdołałem jeszcze zauważyć prawdziwie mistrzowski portret, starannie i kunsztownie wykonany, który przedstawiał mnie samego, zagubionego pośród borów mglistej Oltenii. Był to w przyzamkowej galerii Dona malunek nowy i jedyny w swoim rodzaju, jedyny, bo przedśmiertny. Potem usłyszałem jeszcze lament pozytywki, układający się w sekwencję wysokości symbolizujących początkowy fragment imienia Adam: A-D-A. I wtedy umarłem, by narodzić się powtórnie. 
Oznacz jako: przeczytane ulubione chcę przeczytać

Komentarze

Zaloguj się, aby dodać komentarz.

Inne od tego autora

Archiwum

Najnowsze i warte uwagi

Artykuły i recenzje