Historia

Omen
Jakiś czas temu dziadkowie – Władziu i Rena – osiedlili się na Śląsku, w pobliżu Katowic, w których bywałem z rzadka i tylko wtedy, kiedy musiałem, bo na przykład ojciec mi kazał. Ja sam zdecydowanie wolałem klimaty opolskie, pograniczne, z poniemieckimi ruinami, pełnymi nieodkrytych skarbów i niezbadanych tajemnic, z pustymi przestrzeniami, łagodnymi pagórkami, na których mościły się malownicze i bezkresne pola.
Stolica województwa katowickiego kojarzyła mi się natomiast z brakiem typowo miejskiego rynku, ciasnotą, bajzlem i pojawiającymi się wszędzie szkodami górniczymi, z całą niezdrową wysypką dziur i zapadlisk, a także z wiecznie zamglonym słońcem, które tak naprawdę trawił smog, a nie żadna mgła, niczym rak plugawy drąży ciało chorego.
Nie tylko słońce było dziwne i postapokaliptyczne, wyjałowione z życiodajnego żaru jak po nuklearnej zimie. Dziwna była również ziemia w przydomowym ogrodzie dziadków – piaszczysta, przybrudzona sadzą, w kolorze ciemnoszarym.
…
Pewnego razu, a było to rano, dziadek przechadzał się, krocząc dystyngowanie. Trzymał dłonie splecione w uścisku i opierał je z tyłu o wyprostowane plecy, zrywając i smakując od czasu do czasu prosto z krzaka co dorodniejsze owoce – agrest, maliny i jeżyny – pełne słodkich i niewysłowionych tajemnic pod przejrzałą skórką, zalane promykami słońca niczym jakieś Bergamuty lazurowymi masami wodnymi.
Opowiadał mi nieśpiesznie o grzybie atomowym, o swych dawniejszych i obecnych fascynacjach naukowych i paranaukowych, zabawiał kresowymi opowieściami, lwowskimi piosenkami oraz imitacją odgłosów zwierzyny.
– Dziadku, dziadku! A jaki dźwięk wydaje świnia? – dopytywałem się.
– Świnia robi łiii, łiiii!
– A jaki dźwięk wydaje krowa?
– Krowa robi kle, kle.
– No to w takim razie… jaki dźwięk wydaje bociek? – Wiedziałem, że żartuje, ale też miałem świadomość jego kłopotów z pamięcią.
Kiedyś czytał sporo i wiele podróżował, a z zawodu był nauczycielem i inspektorem oświatowym. Teraz zaś dużo spał, a jego umysł trawiła skleroza. Uwielbiał wygrzewać się na słońcu niczym żmija i mógł w ten sposób spędzać bezkarnie ładnych kilka godzin, drzemiąc i dumając, Bóg jeden raczy wiedzieć, o czym.
I właśnie ułożył się na ogrodowej ławeczce. A jak tylko się ułożył, natychmiast zasnął. Wiedziałem, że jest stary i że może umrzeć w każdej chwili, na przykład właśnie teraz, i przerażało mnie to. Zastanawiałem się, jakie też działania musiałbym podjąć ja – najmłodszy w rodzinie – w przypadku niefortunnego zejścia dziadziusia w ten oto przepiękny poranek, do kogo się udać ze smutną nowiną i kogo pierwszego powiadomić.
…
Te rezolutne rozważania przerwało brutalne wycie syreny strażackiej. Miało się wrażenie, że wyje nie jedna, lecz sto podobnych. A wtedy dziadek obudził się i zaczął rachować. Naliczył dokładnie tyle ryknięć, iżby można już było mówić o epidemii niepokojących dźwięków, o prawdziwym, najprawdziwszym larum, nie zaś o zwykłych ćwiczeniach. Po chwili wąskim, żwirowanym klepiskiem nowej dzielnicy domków jednorodzinnych, jeszcze nie do końca wybudowanej i nieukończonej, pognały karetki, milicja i wozy strażackie w kierunku Lasu Murckowskiego. My również ruszyliśmy w tamtą stronę, mijając po drodze kilka domów w stanie surowym. I po dziesięciu minutach z hakiem dotarliśmy z dziadkiem na pobliską, zdziczałą i zaniedbaną łąkę niczyją, poprzedzającą las. Inni gapie, a wśród nich ludzie z sąsiedztwa, mój ojciec, kuzyni i łysawy stryjek – niezapomniany hodowca nutrii – już się tam znajdowali.
Zastany obrazek był żałosny, można powiedzieć apokaliptyczny. Wszystko zdawało się jednocześnie płonąć, jęczeć i grzmieć. Strażacy usiłowali ugasić pożar. Mieli długie węże, fascynujące mnie od dziecka sikawki, z których buchały na przemian piana oraz woda i wytryskiwały strzeliście w górę, by za chwilkę efektownie opaść całymi kaskadami na stojący w dymie i ogniu helikopter. Ktoś starał się desperacko rozewrzeć zatrzaśnięte na amen wrota uszkodzonej maszyny. I tak, pośród jęków i krzyków – bliskich niewątpliwie, choć dokładnie nie wiadomo, skąd dochodzących – dla postronnych obserwatorów cała ta sytuacja stawała się stopniowo jasna.
Okazało się, że uszkodzony pojazd był własnością służb medycznych i że popsuł się akurat teraz, podczas lotu. Pilot nie miał innej rady, jak awaryjnie posadzić maszynę na łące. Na domiar złego na pokładzie znajdował się obłożnie chory, transportowany do pobliskiego szpitala. I teraz „najlepsze”: personel pogotowia lotniczego, tej latającej trumny, w przypływie paniki, zapomniał o swym nieszczęsnym podopiecznym. I jeden przez drugiego zaczął naraz wyskakiwać z płonącego śmigłowca, na koniec jeszcze zatrzaskując za sobą drzwi z impetem i tak niefortunnie, iż żadna siła nie była zdolna na powrót ich rozewrzeć.
Niestety! Pomimo profesjonalnie przeprowadzonej akcji ratowniczej, nie udało się ocalić pacjenta, który na czas nie zdążył był opuścić helikoptera z tą charakterystycznie wytartą, a widniejącą na jednym z jego boków literką „pe” („pe” jak pogotowie).
…
Kiedy następnym razem pojawiłem się w domu dziadków, ojciec mój, przechadzając się po okolicznych łąkach i sadach, przekazał mi kilka pikantnych faktów dotyczących tajemniczego wypadku. W ten oto sposób dowiedziałem się, że dziadek z Murcek, pilny obserwator wszelakich drobnostek, przejawów i okruchów życia, znalazł pewnego razu na miejscu zdarzenia książeczkę do modlitwy i dobrze zachowany różaniec, a ponadto kawałek nadwątlonej ludzkiej kości, którą następnie zakopał gdzieś w przydomowym ogródku murckowskim.
Pamiętam, że jako mały brzdąc z inicjatywą i zacięciem geologicznym poszukiwałem, i to nieraz, tej niemalże relikwii, dokonując licznych odkrywek glebowych i kopiąc doły, gdzie popadło. Oczywiście nigdy niczego nie odkryłem, a ojciec z czasem przestał powracać do sprawy wypadku, czego oczywiście nie mogłem mieć mu za złe.
Nie śmiałem nigdy więcej o to pytać, a zresztą nie było nawet kogo. Małżonkowie Władziu i Rena wkrótce poumierali ze starości, a ich niewielki domek został sprzedany. Rodzina, z którą od dawna już nie utrzymuję kontaktu, porozjeżdżała się po świecie.
…
Sporo lat, jakieś trzydzieści, może czterdzieści, upłynęło od tajemniczego wypadku, o którym nigdy nie zdołałem w pełni zapomnieć. Leczyłem się podówczas na serce i byłem mocno chory, a wraz z wiekiem i uciekającym czasem nabrałem ochoty, by kiedyś jeszcze, zanim bezpowrotnie przeminę, powrócić do sprawy z dzieciństwa i dowiedzieć się czegoś więcej o zdarzeniach, które pamiętałem jak przez mgłę. Mając do dyspozycji cały Internet, telefon komórkowy oraz iPada, wciąż było zdecydowanie więcej pytań, aniżeli odpowiedzi. I teraz nareszcie nastał czas, aby wyjaśnić jedną z największych zagadek mej młodości.
Śledztwo, które prowadziłem, trwało ponad pół roku i nie przyniosło zadowalających rezultatów ani ostatecznych rozstrzygnięć. Nie pomogła ani wizyta w Murckach i próba odświeżenia sobie pamięci licznymi spacerami, wałęsaniem się po różnych tam Czeczottach, Elsnerach i innych Mastalerzach, ani przeszukiwanie archiwum Wojewódzkiego Pogotowia Ratunkowego w Katowicach, ani nawet wczytywanie się w dane gromadzone przez Państwową Komisję Badania Wypadków Lotniczych z siedzibą w Warszawie.
– Panie kochany! Ja o niczym nie wiem – grzecznie odpowiedział mi raz głos dyżurnej pogotowia w słuchawce. – A jestem przecież rodowitą katowiczanką, w Murckach wychowaną.
Nie dość, że nie udało mi się rzucić nieco więcej światła na dawno już przebrzmiałą sprawę, to na domiar złego okazało się, iż tragiczny wypadek z początku lat osiemdziesiątych ubiegłego wieku nie został odnotowany w papierach, bądź też w ogóle się nie wydarzył. Obgryzałem z nerwów paznokcie i zachodziłem w głowę, jak to jest możliwe, że pamięć zdołała mnie oszukać w tak perfidny, a na dodatek perfekcyjny sposób.
Czy to się już wydarzyło… czy dopiero wydarzy? – zapytywałem.
…
Na dumanie miałem dużo czasu, zwłaszcza teraz, kiedy, leżąc w szpitalnym łóżku, oczekiwałem na operację wszczepienia kardiowertera. Operacja miała mieć miejsce w klinice w Chorzowie. Musieli mnie tam tylko przenieść cało i zdrowo, z czego kompletnie nic nie wyszło.
Pamiętam, że zdołałem zwrócić uwagę na wytartą literkę „pe”, znajdującą się z boku, gdy mnie wsadzano do maszyny. Znałem ją, znałem ten cholerny symbol, a i helikopter, który mnie transportował, wydał mi się wprost niesłychanie stary i dziwnie znajomy, znajomy do tego stopnia, że nieomal zemdlałem, kiedy skojarzyłem ów kształt z latającą trumną, tą samą, którą widziałem jeszcze jako dzieciak w Murckach.
I nagle usłyszałem ryk:
– Hej! Dawajcie tu no kupa wody! Ino gibko! – zarządził jeden.
– Co z temi pierońskimi dźwiyrzami?! – zawołał drugi. – A niech to! Zaczasły sie.
Potem już nic nie udało mi się uchwycić, oprócz zapachu spalenizny, nieznośnego żaru, dźwięku ogłuszających syren strażackich i policyjnych, i ogólnie panującej wkoło mnie wrzawy.
…
Ach, mój Boże! Gdyby tak duchy potrafiły mówić…
Komentarze