Historia

Adam, gałeczka, muchomory, esesmany (horror, obyczaj, komedia, groteska)

maciekzolnowski 2 5 lat temu 730 odsłon Czas czytania: ~24 minuty

Nie wiem, jak to się zaczęło. Komuś się zachciało i o tym pomyślał, ktoś inny myśl tę podłapał, tak, jak łapie się „biegankę” albo grypę żołądkową, a następnie wypowiedział na głos. Po prostu obaj pewnego razu postanowiliśmy spróbować prastarej słowiańskiej magii i wywędrować gdzieś daleko za Siedem Gór i Rzek w celu odnalezienia rzeczonej pięcioliterowej, o której mowa w toku dalszym i bliższym opowiastki. Wystarczyło ją tylko pokroić w plastry, ususzyć i poporcjować. A efekt-odlot murowany!

Ale najpierw… Najpierw należało ją zdobyć, a właściwie – znaleźć, gdyż nasza ambicja nie pozwalała nawet myśleć o możliwości pozyskania grzybków halucynogennych via Internet, na przykład przez eBaya. Zresztą mieszkaliśmy w Carpathian Mountains, górach, z tymi wszystkimi grotami, pieczarami, pieczarkami, opieńkami, niedźwiedziami, rysiami, kunami, tchórzofretkami i cholera wie, czym jeszcze. To tutaj żyli Janosik z Jurandem ze Spychowa, ale to raczej stare dzieje, nie ta bajka. (Co do Juranda, to nie jestem pewien, gdyż zawsze mi się myli Biskupia Kopa z Kupą Szkopa i gdzie leży Krym, a gdzie Rzym. A Janosik? On nie nasz, nie mój ci on, cudzoziemski gość, więc też tak jakby się nie liczy). Było więc grubo, przaśnie i trochę strasznie, a co to wszystko oznacza, to się rozumie już samo przez się. Powiem tylko jedno: ADRENALINA!

Rzekło się, że mieszkamy w górach. Tak naprawdę tylko ja mieszkam. A kumpel najlepsiejszy bywa tutaj przejazdem, i to nawet dość często, jadąc z Krakowa przez Rzeszów, Puck i Ostrawę... do Gdańska! Bawi w domu letniskowym swoich staruszków z kuną dochodzącą-dozorującą na poddaszu. (Musi się bawić ostro fest, skoro myśląc o Bałtyku wali centralnie na południe. Poza tym kunowate strasznie, ale to strasznie w nocy harcują. Trzeba więc naprawdę solidnie się znieczulić, ażeby można było choćby tylko myśleć o spaniu na takim zakunionym poddaszu. Ot, taka mała dygresja).

Tamtego roku warunki środowiskowo-obiektywno-subiektywne były spoczko i te pogodowe zresztą też: koniec lata, koszmar minionego lata, właściwie jakoś tak bardziej środek jesieni, w każdym razie – jeszcze nie zima. Pamiętam, że przez cały dzień studiowałem wraz z Adamem mapę Górek i okolic Brennej, a przez kolejne pół zapoznawałem się z tym, jak w ogóle grzybki wyglądają, bo wstyd się przyznać, ale nie wiedziałem wtedy kompletnie nic a nic na ich temat. Pojęcia bladego nie miałem, że mają długie, smukłe ogonki, szpiczaste kapelusiki z małą brodawką pośrodku i że rosną z dala od lasu na podmokłych łąkach i pastwiskach, kompletnie zasranych baranim tudzież końskim łajnem. Jeśli ktoś szuka ich w lesie, to traci czas.

Wziąłem do ręki mapę i zacząłem rozglądać się za upragnioną polanką, szperałem też w wewnętrznym CPU – w kłębowisku swych myśli, gdyż pamięć miałem niezgorsza. O dziwo Pogórze Cieszyńskie, już całkiem prawie zabudowane i zurbanizowane, nie grzeszyło jakąś oszałamiającą ilością terenów trawiastych o bliżej nieokreślonym przeznaczeniu. Nie istniały tutaj żadne osławione przestrzenie wolności czy czegoś tam i stepów krymskich byś, bracie, nie uświadczył, no chyba że w szkolnej bibliotece góreckiej. Hale znajdowały się co prawda w samych górach, ale to były hale, a myśmy poszukiwali łąk zwyczajnych, niczym niewyróżniających się spośród wielu innych, oprócz tego, iż znajdować się miały na gruntach podmokłych i żyznych aż do bólu (głowy).

Nastał dzień zbioru, dzień próby, na który obaj tak bardzo czekaliśmy. Spotkaliśmy się na mostku przy Szpotawickiej, zrobionym głównie z korników, glizd oraz drewna. I stała się rzecz niebywała: mój najlepsiejszy się nie spóźnił, i to nawet o minutę. Szok! Tego jeszcze nie było! Pamiętam, że to jego, pierwsze od lat, niespóźnienie się potraktowałem jako dobry omen.

Zabrałem z domu mapę oraz pusty słoik na łysiczkę. Mapa była laminowana, a słoik: szklany, litrowy. Tak, dobrze napisałem: LITROWY!!! Pustka z niego mogłaby spokojnie wypełnić ten mój zakuty łeb. Dlaczego zakuty? A dlatego, że gotowałem się na nie wiadomo jaki sukces. Boże, jak mogłem być aż tak potwornie głupi i zakładać, że znajdę cokolwiek, i to na dodatek za pierwszym razem. Już planowałem atrakcyjny dla podniebienia sposób konsumpcji upragnionego towaru spożywczego.

– Czy grzybki zjem z waflem „Grześkiem”, czy może z batonem „Pawełkiem”, czy też może z jogurtem „Pawlaczkiem”? Nieeee! Najlepiej, jak od razu popiję wszystko mlekiem? Chociaż nie, to by oznaczało kłopoty. Praczka mogłaby mieć potem sporo roboty. – W taki oto sposób dawałem upust swojej arogancji połączonej z naiwnością i niewiedzą.

Adaś tymczasem zachowywał się w sposób bardziej wstrzemięźliwy. Nie czekał na odroczoną w czasie niespodziankę, tylko otworzył ją z psykiem i udał się od razu do sklepu po następne zimne z lodówki.

– To, że piwo jest z lodówki, to wcale nie oznacza, że jest zimne, no bo przecież mechanizm chłodniczy może być wyłączony albo popsuty, co nie? – zagaił filozoficznie. – Skusisz się, Macieju?

– A w życiu! Szlag! Nie po to tutaj przyłaziłem taki kawał w ten mglisty i parszywy czas.

A jednak dałem się namówić na jedno na rozruszanie wewnętrznych trzewi, przygotowanie narządów trawiennych i zaostrzenie apetytu przed konsumpcją. Nie wiem, co mi po głowie chodziło. Chyba miałem zamiar zbierać te łysiczki i od razu też je wcinać w ramach obiadokolacji.

Za sklepem znajdowała się prowizoryczna ławeczka dla stałych bywalców i być może warto coś o niej opowiedzieć tak pokrótce. No więc, cóż, nie chcieliśmy dudlić niczego na miejscu, lecz woleliśmy wziąć na wynos, ale tak czy owak musieliśmy przechodzić obok tej właśnie ostoi „folkloru i góralskiej muzyki”. Oczywiście zostaliśmy zaczepieni przez słynnego w całej wsi pana Henia, czy jak mu tam było, człowieka bardzo, bardzo przedsiębiorczego:

– Ej, chłopaki! Nie dalibyście no złotówki na chleb?

Na chleb mu dałem, bo to jest dobra i smaczna zagrycha do… no właśnie, do czego? Czy to ważne? Po minucie ujrzałem, jak pan Heniu, czy jak mu tam, wychodzi zadowolony ze spożywczaka z samym tylko halnym w dłoni. Kozacki gość, mówię wam.

– A gdzie zakąska? Gdzie chlebuś? – Aż normalnie chciałem zapytać, ale koniec końców dałem sobie spokój. A niech mu na zdrowie wyjdzie, nadmiar i tak wyleje.

Na odchodne, usłyszeliśmy jeszcze jego ochrypły głos. Brzmiał niczym monolog wewnętrzny jakiegoś natchnionego mędrca Syjonu:

– Ej, ta pogoda jest jak kobita. Bywa zmienna. Czasem pada deszczyk, a czasem nie. Niekiedy zalega śnieg i świeci słonko, innym razem mgły gęste snują się po okolicy i nic, ale to nic kompletnie nie widać, w dupę jeża! Latem bywa na ogół urokliwie. Jesień pełna jest melancholii i zadumy. A zima? Lepiej nie mówić! Smuci się, bo przyszło jej zimą być. I choć pory roku są oficjalnie cztery, to aury tak naprawdę mamy dwie: tę dobrą i tę bardzo dobrą. Aura jest jakaś zawsze, panie, wiadomo. Tylko że może ona być, tentego, albo chmielna (wtedy, kiedy umieramy z pragnienia), albo żytnia (wtedy, kiedy męczy kac, jest mroźno, a my umieramy z przepicia). Ej, ta pogoda, ta pogoda!

Po godzince od wyjścia z domu stanęliśmy niczym te bure szaraki na ciemnozielonej łące (na mapie miałem ją opisaną jako „Marchewkowe Pole” albo raczej „Polo Marchew” czy jakoś tak). Gdybyśmy postali na niej jeszcze przez chwilę, pewnie zacząłbym śpiewać: „na zielonej łączce pasły się zające”. Była pusta i wodą zlana, a dalej rozpościerał się las. Deszcz padał albo nie, i tak wszystko było zawilgocone i parowało.

Padłem na kolana jak jakiś muzułmanin, nosem przycupnąłem do gleby i zacząłem okładać teren oraz poszczególne kępy, niebędące posłankami o imieniu Beata, i jąłem przeczesywać pojedyncze kłosy trawska, gdyż nie chciałem tracić cennego czasu, którego sporą część i tak już zmitrężyłem pod monopolowym. Adaś musiał mieć ze mnie niezły fun, albowiem stał z boczku i z uśmiechem politowania przyglądał mi się z góry, nie brudząc sobie rączek, które notabene miał zajęte.

Tylko ja zbierałem naprawdę, a ten, co się opierdzielał, zaabsorbowany był otwieraniem trzeciego już browca dla fachowca, leniwca, tankowca. Ja rozumiem, że jeśli się coś odkapslowało i z tego czegoś zaczynają uchodzić nachalnie gazy, to chyba nie poprzestaje się na zadumie nad samą impresją bąbelkową, którą by można było zatytułować – dajmy na to tak – „Portret z kolegą, otwieraczem, pustym słoikiem na łysiczkę oraz mgłami nadobnymi unoszącymi się gdzieś w tle – scena alegoryczna, zbiorowa pędzla Hesusa van Boha”.

– Gdzie jesteście, małe kurduple!? Ukażcie no się! Już ja wam pokażę! I ogonki z dupy powyrywam! – wykrzykiwałem na cały głos. – Nie ma łysiczek, kurna, no nie ma!

Końcówka września, aura odpowiednia, wilgotność taka, że można by scyzorykiem powietrze krajać jak gąbkę albo inną galaretowatą meduzę, miejscowe barany też się posrały… postarały i wszystko dokumentnie zapaskudziły. I co z tego, skoro te wypierdki jakoś nie chciały się dać znaleźć. Może coś źle robię? Mówię o sobie, bo Adaś tylko stoi i zachowuje się pasywnie, głupkowato się przy tym uśmiechając.

Trzeba mieć wiarę, wiarę i nadzieję. Głowa do góry! Wiara to podstawa, nadzieja też. Jest jeszcze miłość, ale ta została u mnie na kompie ze stałym dostępem do portalu curvage.org. Czasem chodzę do kościoła, to wiem, co w trawie piszczy i w ogóle znam się na cnotach teologalnych. Może łąka jest jakaś nie teges, nieodpowiednia, trefna, nie taka, jaką ją Bóg stworzył i jaką łąka o tej porze roku być powinna, nie ma tego czegoś, co mają inne, te zagrzybione i zasrane. Ale czego nie ma? Czego!? Oto i tajemnica, zagadka jak z dobrego, szwedzkiego kryminału. No może nie z kryminału, ale jednak wciąż zagadka.

– Zdaje się, że ta trzaśnięta babka Jaga, co żeśmy ją spotkali przed chwilą, jak szliśmy, była tu dziś rano i wszystkie grzyby sprzed nosa nam sprzątnęła. Jak myślisz, Macieju? – filozoficznie wypowiedział się Adaś, za jednym razem rozprawiając się ze zbiorem zdarzeń możliwych z potencjałem ogromnego nieprawdopodobieństwa.

Kurduple występowały całymi rodzinami, najczęściej w skupiskach po kilkanaście sztuk. Nieskończenie długaśny ogonek sam wychodził z ziemi, jak się ciągnęło za mały kapelusik, nabrzmiały od psylocybiny. Kolorek wahał się od brązowego aż po herbaciany, lurowaty. I można je było łatwo pomylić z pospolitymi psiakami oraz przydrożnymi twardzioszkami, notabene również psiakami. A wrzesień, ach, ten wrzesień, z tak typowymi dla siebie porannymi przymrozkami i przecudownym babim latem, był dla kurdupli miesiącem wprost wyśnionym, wymarzonym. Do tego jeszcze te wiecznie nienażarte owce i barany, pasące się tu, ówdzie, wszędzie.

Szukałem dalej, nie chcąc i nie mogąc uwierzyć, że może ich nie być. Na szczęście, jak wychodziłem z domu, zabrałem ze sobą cztery sproszkowane gałeczki muszkatołowe, które teraz mogły nieco osłodzić czas porażki. Miałem już wcześniej do czynienia z halucynogennymi nasionami i wiedziałem, że ich goryczka średnio nadaje się do ulepszania smaku czegokolwiek. Na szczęście w pobliżu znajdował się ów sklep z ławeczką, gdzie można było w razie „wu” zaopatrzyć się w jogurt i to z nim, w wersji pitnej, wespół w zespół dokonać aktu konsumpcji wspomnianej gały.

Tymczasem kształty powoli rozpływały się w wieczornej mgle, wszystko się rozmywało i wymykało zmysłowemu oglądowi rzeczy, robiło się coraz szarzej i szarzej, a trawa nabierała brunatnego, jednobarwnego, zajebistego odcienia. Nie było innej rady – wstałem i otrzepałem portki z rosy, Adaś dokończył piwo, a potem obraliśmy jedynie słuszny kurs na sklep.

Przed monopolowym doszedł do naszych uszu znajomy, chrapliwy głos żula:

– Niedźwiedź szedł szlakiem, widziałem. Kamera monitoringu go uchwyciła. Szedł drogą, a nie chaszczami. Nie to co ja. A co sobie będzie życie utrudniał, spryciulek!

Myślę sobie: „o nie, tylko nie pan Heniu”. A jak tylko nas spostrzegł, natychmiast spauzował i przeszedł do sedna spraw poważnych:

– Ej, chłopaki! Nie dalibyście no złotówki na chleb?

Na chleb mu dałem, bo to jest dobra i smaczna zagrycha. A na efekt swojego hojnego gestu nie musiałem długo czekać, bo już po minucie ujrzałem, jak wychodzi ze sklepu z zimnym halnym. „Gdzie zakąska”, tym razem nie myślałem nawet pytać. A niech mu na zdrowie wyjdzie, a nadmiar wypryska.

I my także zakupiliśmy parę browców (nie, nie halnych) i kilka jogurtów w płynie, czyli takich trochę, no, bardziej jakby mlecznych, mniej serowych. A potem udaliśmy się w ciemny las, pamiętając rzecz jasna, że czołówki mamy schowane w plecakach razem z resztą ekwipunku i innego badziewia. Zamierzaliśmy przejść się trawersem myśliwskim, który znaliśmy z opowiadań starego myśliwego, Zbycha Rogali, a który nie był nawet zaznaczony na mapie, albowiem życie pełne jest tajemnic, nie? Na odchodne usłyszeliśmy jeszcze kolejny monodram henrykowski (i pomyślałem nawet, że ktoś się tutaj z nas nabija):

– Idę na czworakach. Brodzę w śniegu, głębokim, nieubitym; w śniegu jakby ze snu Królowej Zimy. Staram się, panie, przejść góry, minąć zaspy, równomiernie rozkładając ciężar swojego ciała na dwie, a nie na jedną parę kończyn. Ale to nic kompletnie nie daje i oczywiście cały grzęznę po pas. Gubię bochenek chleba oraz mój ulubiony, nieodzowny podczas takich eskapad, otwieraczyk do piwa, które wylatują niezauważenie z niedomkniętego plecaka. Zakopuję się w śnieżnej zaspie i ostatecznie podejmuję decyzję o odwrocie – mniemam, że słuszną! A cóż mam począć innego?! Oj, nie dla mnie jest ta oto Hala Czworaka, na czworaka niezdobyta. Nie dla mnie!

Szliśmy długo. Nie przypominam sobie, abyśmy wcześniej kiedykolwiek tamtędy wędrowali. Niby ta sama wieś, a jednak wszystko się różniło od Górek, które znaliśmy: inni ludzie, inna aura, inna energia miejsca.

Wymieniliśmy między sobą jedno, dwa spojrzenia porozumiewawcze. I już wiedzieliśmy, że sytuacja dojrzała do tego, ażeby zaaplikować sobie jogurcik z gałeczką, jogurcik muszkatołowy. Boże! W życiu nie piłem czegoś równie ohydnego, choć znałem przecież od podstawówki smak piwnej goryczki. Miałem wcześniej raz tylko do czynienia z roślinką Myristica fragrans i pamiętam, że byłem po niej strasznie pobudzony, rozweselony i kreatywny (pamiętam też, że mi stanął, ale nie będę się może chwalił takim detalem). Nie sądzę, aby zachował się jakikolwiek, choćby i najmniejszy ślad mojej fazowej kreatywności: jakiś wierszyk albo piosenka. Cokolwiek!

I tak szliśmy, rozmawialiśmy, piliśmy, nie przystawaliśmy ani na sekundę, nie przejmowaliśmy się wcale a wcale. Być może wszystko potoczyłoby się inaczej, gdybyśmy nie doprawili się Adasiowymi muchomorami, zabranymi z jego domu. Nie przypuszczałem, jak bardzo się ucieszę z wysuszonej niespodzianki, a niespodzianek życie pełne jest, nieprawdaż? Powoli stawało się jasne, skąd na twarzy mojego najlepsiejszego już od samego rana rysował się uśmiech od ucha do ucha i od psyka do łyka.

Efekt przyjęcia gałeczki mógł być zauważalny po upływie trzech godzin. Na skutki pożarcia grzybów nie trzeba było znowu aż tak długo czekać. I w pewnym momencie Adaś postanowił sprawdzić, czy znalazł się już czy też nie pod ich magicznym wpływem. Nie wiem, czego oczekiwał ani na co liczył. Czy myślał, że wykona, ot tak, po prostu z marszu, rytualny taniec wedyjski, niczym po wypiciu soma? Tego nie wiem. Skończyło się na zaczepieniu przypadkowo napotkanej i Bogu ducha winnej wieśniaczki, walnięciu jej w twarz ostrym pytaniem i zgwałceniu (w)śródnocnej ciszy... znaczy się, pogwałceniu nocnej ciszy:

– Hello! Pani Jago, a daleko jeszcze na Jaworową?

– Boże, jak to daleeeeeeeeeeeeeeeeeeeeeko!!! Ja raz tam była i już w życiu nie pójdę!!!

– A czy widziała pani Jaga UFO? – rzuciłem z głupia frant, starając się zmienić temat na bardziej neutralny i lajtowy, gdyż zauważyłem pewne oznaki zaniepokojenia, wypisane na babcinej facjacie.

– Zdrowaś Maryjo! Ja żem widziała. U nas co drugi dzień ląduje, panocku.

– Aha! Z Bogiem! – Przyjąłem, zrozumiałem, osiągając trzy stany jednocześnie: nirwany, katharsis i kompletnego uchachania się, o, dżizas!

Potem rzuciłem do Adasia, nie zatrzymując się ani nie korygując tempa marszu, który powoli stawał się marszem-transem:

– Stary, masz jeszcze te muchomory? Dawaj!

Nigdy nie zapomnę swojego pierwszego razu z gałką. Po miesiącach wczytywania się w relacje internautów dotyczące jej przyjmowania, postanowiłem w końcu udać się do Leclerca po cztery opakowania orzeszków firmy Kotanyi. Nie były drogie: zapłaciłem niecałe dwa zeta za jedno opakowanie, w którym znajdowały się dwie niezmielone sztuki. Następnie wróciłem do domu, starłem je, zalałem zimną wodą i wszystko razem dokładnie wymieszałem. Jadłem, zapijając goryczkę słodyczą przesłodzonej aż do bólu Pepsi. Generalnie: smak jest niefajny, ale w życiu bywają też i gorsze rzeczy, na przykład aviomarin. A oto, co pisze jeden z internautów, którego doniesienia są poniekąd zbieżne z moimi własnymi doświadczeniami i spostrzeżeniami.

Godzina dwudziesta. Rozpoczyna się jazda. Odczucia podobne, jak po trzech harnasiach albo czterech buchach marihuany.

Godzina dwudziesta pierwsza trzydzieści. Faza jak na zjaraniu się, śmiechawa, gastro, słuchanie muzyki wkrętowej. Moje oczy są czerwone i przymrużone. Występuje ospałość przeplatana z poczuciem mocy oraz dziwnymi ruchami w rytm muzyki. Zwiększone libido – idę w astralu obrócić jakąś panienkę, a kto mi zabroni?!

O godzinie dwudziestej drugiej minut pięć poczyniłem kilka interesujących spostrzeżeń. Pierwsze – takie, że jestem za bardzo zmęczony, ażeby – przepraszam za szczerość – spuścić się w... i tak dalej. Drugie – że film, który oglądałem na kompie i na który tak czekałem okazał się być produkcją amatorską z odrobiną artyzmu. Trzeba przyznać, że aktorka grająca główną rolę była przecudną kobietą, z którą mógłbym uprawiać seks przez cztery piąte swojego życia, no a resztę przeznaczyłbym na jedzenie, spanie oraz oczywiście ćpanie. Ostatni, optymistyczny wniosek jest taki, że orgazm i niespełnienie pozostawię sobie na deser.

Dwudziesta druga trzydzieści. Umysł jest przyciemniony, ukierunkowany na jakąś wybraną rzecz. Skupia się na jednej czynności i łatwo rozprasza. Przestała mu się podobać muzyka. Wycisza się. Rozmywają się literki na klawiaturze komputera.

O dwudziestej trzeciej odpalam playera. Leci Nirvana. Każdy najdrobniejszy kwant mojego jestestwa przeżywa autonomiczny swój orgazm. Czuję, że może być już tylko piękniej.

Ranek. Obudziło mnie zapalone słońce. To Bóg włączył światło gdzieś na wschodzie. Nie ogarniam chwilowego nieprzystosowania błędnika. Otwieram oczy, ale obraz jest rozmazany, a wszystko dokoła wibruje. Światła mnie rażą okrutnie i jestem jakiś odrealniony. Pięć, sześć orzechów na pierwszy raz – to chyba stanowczo za dużo. Czuję, że totalnie nie panuję nad swoimi odruchami, a na dodatek mdli mnie. Rezygnuję z pójścia do kibelka i usiłuję się zdrzemnąć.

Dziesiąta – dwunasta. Sny są cholernie, ale to cholernie realne, takie, jakich jeszcze w życiu nie miałem. Spałem dziś od piątej do trzynastej jak zabity, ale snów, tych właśnie, nie zapomnę do końca życia – te barwy i kształty, te niematerialne światy i istoty. Czułem smak leśnych owoców, zrywanych prosto z krzaczków. Na drzewach rosły poziomki wielkości dyń, a ja te poziomki-giganty zbierałem. Były lekkie, soczyste i miękkie, jak chmurki. Po prostu pyszota! To były takie fantazjo-wizje w cukierkowych kolorkach, z których nie chciałem się za nic obudzić. Całą moją obecną rzeczywistość przenikają cuda z tych przepięknych marzeń nocy, bo oto stałem się tym, co uzyskał wyższą świadomość i śni swoje własne życie, aby – w odpowiednim momencie, który niewątpliwie nastanie – zbudzić się po Aktywnej Stronie Nieskończoności. Jam jest gwiezdnym pyłem tejże Przenajświętszej Nieskończoności. Jestem, który jestem.

I tak gałeczka dała mi właściwie dwa dni fazowania i dzień schodzenia, a post factum zagwarantowała dokładnie takie uczucie, jak na mocnym kacu (na mocnym, ale da się przeżyć). Może kiedyś, jak będę miał minimum cztery dni wolnego, spróbuję zaszaleć raz jeszcze. Wezmę pięć orzechów i zacznę wszystko odpowiednio wcześniej – powiedzmy – o dwunastej w południe najpóźniej.

A teraz, czas na małe podsumowanko. Oto pozytywy: euforia, radość, filozoficzne rozkminy i ogólnie chillout, halucynacje, omamy, łatwość wkręcania najrozmaitszych jazd. Gałka okazuje się być jedną z ciekawszych substancji pochodzenia roślinnego, z jaką się zetknąłem, godną polecenia zwłaszcza artystom (tym, którzy chcą uzyskać wgląd w Istotę Wszechrzeczy). Jest migotliwie schizofreniczna i daje namiastkę spokojnej ekstazy umierania, a także uczucie deformacji przestrzennej związanej z wielowymiarowością ludzkiego ciała. Jej głębokie oblicze rozpościera się na nieskończenie wiele podprzestrzeni wewnętrznych umysłów, które posiadam.

Tak ogólnie, to naprzód była gałeczka, jogurcik i spora śmiechawa, a grzybki pojawiły się dopiero potem, pod sam koniec uczty i poszły na tak zwany drugi ogień. Teraz wszystko stawało się proste, życie było łatwe i przyjemne, a czerwonawe z kropeczkami wystarczyło tylko pogryźć, pogryźć, popić, jak w tej reklamie tabletek na ból głowy, z podłożonym głosem Krystyny Czubówny, o ile dobrze pamiętam. Durnowate anegdoty umilały wspólne wędrowanie: raz nawijał Adaś, raz ja. On zaczął. Zawsze zaczynał. Zawsze miał dużo do powiedzenia, tak jak dzisiaj:

– Facet odśnieża ulicę i zaczyna na mnie wrzeszczeć: „Halo! A coś ty mi, Wacuś, tyle śniegu nawalił, co?”. No to ja do niego: „Panie, to nie ja, to Bóg we własnej osobie! Zima miała być sroga, tak czy nie? No tak! I jest! A wiesz pan, że Bóg nigdy, przenigdy nie nawala?”. Rozumiesz? Nie nawala, ha! Dobre, co?

– Dobre. A posłuchaj tego. Mówi mi jedna, napotkana na szlaku babka: „Uważaj na dziki, leśniczy ostrzegał”. „Okej, będę ostrożny”… i idę dalej. W ciągu godziny wdrapuję się na, jak mu tam, Gronia. Patrzę, kurna. Oczom nie wierzę. A tam stoi ta tak zwana niespodzianka. Ale, w mordę jeża, coś mi się nie zgadza: kolorek jakby nie ten i w ogóle. Okazuje się, że to wietnamska zwisłobrzucha. Zagrodziła drogę. Koszmar! Muszę klaskać, ażeby łaskawie mnie przepuściła. A to świnia!

I tak miluśko czas płynął, a my wraz z nim; gadka, szmatka. Niedawno przechadzaliśmy się tu gdzieś w pobliżu – pamiętam dokładnie. Pora wiosennych roztopów, śniegu w pytę, a nam zachciało się wędrować wzdłuż oraz jednocześnie w górę Jesionki – jednego z tutejszych cieków wodnych. „Źródełko Szczęścia” – tak się nazywało – to był nasz cel ostateczny, cel dnia, dekady, a nawet miesiąca. Po drodze napotykaliśmy salamandry plamiste – urzekające stworzonka, widzieliśmy rzeczy niezwykłe, nieomal magiczne, o których się filozofom nie śniło. Co i rusz wydawało się, że cel nasz znajduje się tuż-tuż, gdy tymczasem otwierały się wciąż nowe i kolejne półki-łąki albo tarasy-polanki, zalane co prawda wodą, ale niestanowiące tego właściwego źródła, źródła prawdziwego. Pamiętam, jak Adaś, widząc zajęcze bobki skąpane w krystalicznie czystej (na pierwszy rzut oka) wodzie, zauważył, że zwierzątkom jest w zasadzie wszystko jedno, gdzie się załatwiają. A przecież myśmy tę nieuzdatnioną ciecz pili, wędrując i podziwiając płazy. Przeżyliśmy, nie struliśmy się, a co więcej – dane nam było w końcu odnaleźć docelowe źródełko. I teraz zobaczymy, czy któremuś z nas przyniesie ono szczęście.

Tymczasem Górki są już za nami. Wstępujemy w wilgotną, cichą otchłań lasu, niczym wchodzi się w niezbadane głębie tajemniczej groty, i żegnamy z zachodzącym z wolna słońcem, pozostawiając za sobą, niby Cieśninę Nadziei, niewielką poświatę w miejscu, w którym normalnie, przy ładnej pogodzie winna się owa gwiazdka na niebie znajdować. Idziemy gęsiego, gdyż wąska ścieżka, z gęstym baldachimem utkanym z krzewów i drzew, nie pozwala nam na zbyt wiele. Wonne rośliny… nie tyle nie drapią, co raczej muskają delikatnie i jakby z uczuciem nasze twarze i dłonie. Nie kaleczą nas. Cóż za wspaniałe doznanie! Pięknie jest. Nawet ziemia zdaje się oddychać pełną piersią, co czyni powoli i rytmicznie, a my – wraz z nią. Następują – kolejno – wdech i wydech. Wdech i wydech. Dopiero teraz – tak naprawdę – rozpoczyna się leśna przygoda, aventura, swoisty taniec modrookich wędrowców z oceanem zieleni na tle kipiących wściekle mgieł, które układają się w potężne i rozbuchane nurty zdradzieckie. Czy potrafisz to sobie wyobrazić?

Przedstaw sobie, że jesteś Adamem albo Maćkiem. Brodzisz wśród najprzeróżniejszych odcieni barw złamanych, bieli, czerni, szarości, kolorów Ziemi. Ty – idziesz jako pierwszy. Kolega pozostaje z tyłu, zaraz za tobą. Będziecie się posuwali naprzód, żwawo przy tym maszerując i podśpiewując. Dobry nastrój nie opuści was jeszcze przez pół godziny. Co stanie się potem? Lepiej nie mówić. Po drodze natkniecie się na kilka osobliwości (nie, nie przyrodniczych: salamandry plamistej z całą pewnością nie ujrzycie). Pierwszą – będzie stara, zardzewiała tabliczka z napisem: „Zakaz wstępu” w języku niemieckim. Zignorujecie ją. Pomaszerujecie dalej. Drugą osobliwostką – będzie monumentalna ambona myśliwska z drabiną o trzydziestu siedmiu szczeblach. Trzydzieści siedem – fajna liczba. Nie sądzę, aby mogła przynieść któremuś z was szczęście, za późno na to. Weszliście na ziemie dla żywych zakazane, pilnowane przez samego diabła, na których strach tylko panuje i mrok, a jedyną wierną towarzyszką smutku jest śmierć.

Ale ciekawość silniejsza jest od lęku, kiedy się widzi to, co ty teraz. Wchodzisz więc, bohaterze, na ambonę, na sam jej czub. Wchodzicie jak najlepsiejszy z najlepsiejszym, razem, jak na przyjaciół przystało. Ty – znajdujesz się z tyłu, kolega – kilka szczebli przed, a właściwie nad. Spoglądasz w górę, ale go nie widzisz. Mgła połknęła „mięcho” albo niefortunnie spadł w czeluść piekła, gdy ty zajmowałeś się niepatrzeniem i niewidzeniem. A być może wszystko ci się pomieszało i wcale nie właził. Czyżby pozostał na ziemi i czekał tam na ciebie? Przekonasz się, jak będziesz na samym szczycie. Albo na samym dole. I tu pojawia się problem – idziesz i idziesz, droga się wciąż wydłuża, a celu jak nie było, tak nie ma. Sen to jest czy jawa?

(Czytałem kiedyś opowiadanie o człowieku, który jeździł koleją dla samej przyjemności podróżowania, ot tak, bez celu. Dosłownie wpadał w trans i – niczego nie pamiętając – wsiadał na jednej, a wysiadał na innej, dalekiej stacji, kompletnie przy tym nie rejestrując momentu wybycia z domu. Nie myślał, skąd ani dokąd, ani za co jedzie. Ale jedno wiedział na pewno: to mianowicie, iż chce uczestniczyć w podróży, ruchu z punktu A do punktu B właśnie w imię tegoż ruchu. Marzył, by takowa voyage, journey, viaggio, Reise trwała całą wieczność).

Ale to była tylko zmyślona opowiastka, jakaś kolejarska gawęda. Tymczasem sytuacja z nieskończenie wysoką amboną, wybujałą jak toskańska winorośl, stawała się z wolna rzeczywistością – dziwną, przerażającą, zaskakującą, nieprawdopodobną, ale jednak rzeczywistością. Można by nawet zaryzykować twierdzenie: „to twoja własna historia, twoje życie i twój problem”.

Spoglądasz tymczasem w dół. Pod przerzedzającą się z wolna zasłoną, która spowiła ziemię gęstą melancholią, na moment zwraca na siebie uwagę ruch. Ciekawe. Dwa cienie, z których jeden wygląda na widziadło kobiety, drugi zaś – tak jakoś bardziej znajomo, zeszły się w jeden, potrwały w ten sposób przez chwilę, a następnie razem gdzieś odpłynęły w grobowym milczeniu, pozostawiwszy na pastwę rozczapierzonego lasu ciebie i tę twoją wyniosłą ambonę.

Zbiegasz. Zstępujesz. Z drabinki złazisz. Stopą glebę wymacałeś. Drżenie rąk i nóg starasz się opanować i sytuację chcesz zrozumieć. Rozglądasz się bacznie. Nikogo naokoło, nic, tylko ta bezczelnie rozwrzeszczana, rozdarta na całą japę mgła, z morduchną przecudnie zrytą jak u mumii. Chce ci się wyć, ale cisza jest – bo być musi – bezwzględna, bardziej lękotwórcza i świetnie nadaje się do konwencji horroru. Co tu dużo gadać – ta dojmująca aura stała się teraz jeszcze bardziej dojmująca.

W ciemnościach odnalazłeś wąską, błotnistą ścieżkę, na którą wstąpiłeś, aby odszukać Adama lub jego namiastkę, surogat najlepsiejszego czy choćby jego cień. W ten sposób natrafiłeś na te niby widmowe ruiny łaźni, całkiem zresztą realne, materialne, namacalne, do poziomu półpiętra w ziemi zakopane, zagrzebane. Otworzyłeś zardzewiały właz i wszedłeś do środka, schodami w dół – pierwsze drzwi na lewo.

Twym oczom ukazał się widok kilku żałosnych kabin z natryskami i coś jeszcze. Światła. Wiele świateł. Zamigotały tak potwornie i złowieszczo. Nastraszyłeś się. Struchlałeś. Zwątpiłeś. Teraz się zastanawiasz, skąd, u licha, w tym czarnym lesie halogeny, hologramy, zwodnicze omamy. Oto dane są zimne, szpitalne żarówy, jak w zaułkach pipidówki. Ach, i jeszcze całe okrągłe zero obecności tego, którego szukałeś.

Przez głowę przelatuje ci szalona myśl, lotem błyskawicy, runy sig, a ty zaczynasz postępować co najmniej dziwacznie. Wchodzisz do jednej z kabin i odkręcasz kurek z wodą, w ubraniu! Zamykasz oczy. Łepetynę zadarłeś. Orzeźwienia oczekujesz. Relaksu. Chwili ciszy w dziwnej ciszy, pełnej napięcia i wyczekiwania, ciszy dookolnej, piekielnej, cmentarnej, grobowej, która tu panuje, króluje. Jest albo jej nie ma.

Bam! Właz trzasnął, hałasnął. Zatrzasnął się. Z tobą w środku! A woda? Co z nią? Gaz jest za to. Leci. Ulatnia się. Uchodzi. Ach, to ci źli ludzie w mundurach! Fałszywy prysznic dostałeś od nieludzi! Taki ci prysznic zafundować raczyli. Ale ktoś za to zapłaci, oj, zapłaci! A kto? Hitler? On nie żyje. Zapłaciłby, gdyby żył? Nie wiem. A za wodę? Tak, za gaz i wodę…

W kabinach obok zamigotały tymczasem widziadła poharatanych osobników płci męskiej, trochę przypominające zombiaków, ale ty, na szczęście, nie zdołałeś tego zauważyć, więc ci o tym mówię, uświadamiam cię. Niby się to ichniejsze pokiereszowanie jątrzące wyczuwało na kilometr albo i dwa, a jednak, gdy spoglądało się pod światło pełgających halogenów, nie było tam nikogo. Rozumiesz? Nikogo!

Nagle potężna, kosmata, umorusana czymś lepkim łapa pociągnęła cię mocno za ramię i prawie na siłę wydobyła z zaświatów. Tak zwana Opatrzność… Tym razem ręka Boga okazała się mieć ziemskiego właściciela i należeć do Adama, którego szukałeś.

– Stary – mówisz mu – tak się cieszę, że to ty! Opowiedz mi coś, ażebym przestał się bać.

– Lasek Snowaniec. W miejscu, w którym droga łączy się z wąską ścieżką coś na mnie lezie. Myślę sobie: „oho; nie wiem, co to jest, ale dupą kręci fest”. Okazuje się, że zaskoczyłem borsuka. Ja jego, a on mnie. Odszedł bez słowa i żalu, kręcąc zadkiem jak Beyonce. A teraz twoja kolej, Maćku.

– „Przepraszam, szukam ustronnej drogi, zna pan taką?” – zagajam pewnego turystę. „A co, chcesz się zabić?” – pyta zaintrygowany. „Dziś nie, za ładnie jest.” A on mi na to: „Fajny masz ten pojemnik na gorzałę”. „Ee, to tylko futerał na skrzypce, pusty, na dodatek”.

Ty i Adaś znowu razem! Wspólnie wyskoczyliście na zewnątrz, zziajani, zmasakrowani, zamroczeni, a gaz szczęśliwie pozostał w gazowni, Tauronie i pod prysznicami, tymi pod ziemią (mój Boże, jest taki drogi i mało kaloryczny, o wiele za drogi).

A tymczasem na dziedzińcu trwa właśnie apel. Esesmani prężą się jak indory: wciągnięte i schowane brzuchy, głowy lekko odchylone do tyłu, oczy skierowane ku niebu, czapki założone przepisowo i starannie, a mundury – schludne jak cholera. Słowem: typowo niemiecki Ordnung. Wszystkim znany jest taki obrazek już choćby z samych filmów: polskich i zagranicznych, dokumentalnych i fabularnych.

Spóźnialscy otrzymują cięgi oraz baty: spodem karabinu w łeb, ale nie za mocno, tak tylko, ku przestrodze pozostałych. Trzeba być punktualnym! Apel to apel, nie jakieś „Party przy świecach”. Nie musiałeś się spóźniać.

Tracisz przytomność i lądujesz na pryczy w jednym z baraków, gdzie śnią ci się muchomory oraz to, jak pewien internauta o nich nawija (to jego pierwszy raz, właśnie wtedy stracił dziewictwo, zagrzybił się):

W pracy się okazało, że skończyły się materiały i już o dwunastej byłem wolny. Od razu przez myśl mi przeleciały muchomorki, ale sam jeść nie będę, a kumpel zajęty. Jakiś czas potem dostaję esemesa: Jo ziom, i jak tam, wysuszyły się, bo ja już w domu, i mam na nie ochotę.

Na chacie u kumpla… Rodzice i młodszy brat w pobliżu. Siadamy przed kompa. Trochę muzyczki, gadamy, partyjka w q-trzy. Jedno, drugie spojrzenie.

– Masz te grzyby?

– Mam.

– Jemy?

Po zjedzeniu mogą wystąpić nudności – mówię mu o rzeczach, które przeczytałem na hyperrealu i erowidzie. Nie obchodzi nas to! Wchrzaniamy, a potem postanawiamy jechać rowerami do mnie. Do mnie nie dojeżdżamy. Jako że obaj bardzo lubimy kosza, widząc znajomych koszykarzy na boisku podbijamy do nich z chęcią gry dwóch na dwóch. Rozgrzewka i startujemy. Raz i dwa, mecz wygrywamy!

Po jakimś czasie… Dookoła tyle rzeczy, które tylko są, istnieją i zupełnie jakoś nas nie obchodzą, próbujemy na czymś się skupić, ale nic z tego nie wychodzi. A jednak coś przykuwa naszą uwagę, coś, co leży na ławce, ma kulisty kształt, jest małe i mokre. Kumpel dotyka i mówi:

– Co to?

– Nie wiem, mokre jakieś.

– O kurwa! To żyje!

Po około dwudziestu minutach:

– O! Już wiem! To jest pestka po brzoskwini!

Nagle słyszysz hałas. Ktoś cię budzi. Musisz wstawać. Schnell! Wybuchł bunt. Więźniowie starają się uciec z obozu, a ty – wraz z nimi. Wybiegasz na zewnątrz i lecisz z głównym nurtem uciekinierów w kierunku wyłomu w naszpikowanej kolcami siatce. Po sekundzie znajdujesz się na wolności, ale jej zewu nie poczułeś, nie zaznałeś. Może nigdy nie zaznasz?

Niknąc w mroku, pośrodku lasu widziadeł i w morzu szumiących złowieszczo limb, zauważasz Jagę, tę nawiedzoną, wiejską zielarkę. Pamiętasz starowinę? Ty spostrzegasz ją, a ona – ciebie, w ciemnościach, a jakże. Stoi i rozmawia z jednym z esesmanów. Stoją razem. To chyba ktoś ważny, bo wygląda groźnie i ma dużo medali oraz oficerski naramiennik. Nie jest dobrze, skoro Baba zdążyła cię już wyniuchać swym haczykowatym i długaśnym kulfonem. Musi coś do ciebie mieć, intruzie, gdyż palcem wskazała dokładnie to miejsce, w którym skryłeś się za drzewami. Ale co może mieć? Ona, czarownica o imieniu Jaga, i ci tam, okrutni naziści z obozu, stoją i się naradzają. Wspólnie! Okultyzm, psiakrew, nazistowskie abrakadabra, szwabskie strachy na Lachy – dlaczego mnie to nie dziwi?

Wreszcie esesmani się zorganizowali (są nieźli, szybcy jak nie wiem co). Ty uciekasz z resztą obozowych upiorów, chłopaków z jenieckiej ferajny, ale coś jest nie tak, tak ogólnie.

W jednym z baraków znajdowały się zombiaki – efekt nieudanego eksperymentu, jego najbrzydsze, niechciane, niekochane dzieci. Ktoś nieopatrznie musiał je stamtąd wypuścić, z zerowej zony. Teraz zaczęły błąkać się po leśnych ostępach i żywym deptać po piętach. Niewielu tutaj żywych, ale paru by się znalazło, na przykład taki Adaś, którego właśnie dorwały, a niech to! Ciebie dopadną lada moment, zanim zdążysz cokolwiek pisnąć, możesz być tego pewny.

I tak oto znalazłeś się na samym przodzie nocnego peletonu (jest szansa na ucieczkę). Dlatego też odnosisz wrażenie, że wszyscy cię teraz gonią: żywi i nieżywi, upiory i mary, zombie i esesmani. Po drodze zauważyłeś ambonę, którą już raz dzisiaj mijałeś. To znak, że zmierzasz w dobrym kierunku. Szkoda, że ta leśna konstrukcja przeistoczyła się w okamgnieniu w coś na kształt piernikowej chatki na kurzej łapce. Może to tylko sen? Chyba nie myślisz tego sprawdzać i się wdrapywać?

Ot, i koniec, wielki finał, prawda prawd, morał nad morały! Chcesz coś jeszcze dorzucić, zanim kurtyna opadnie? Zrób to, ale bardzo, bardzo głośno, na tyle głośno, żeby wszyscy usłyszeli, a wypowiedziane słowa weź sobie do serca: „nigdy więcej grzybowych mikstur; jeśli już, to sama gałeczka: maksymalnie pięć orzeszków”.

Oznacz jako: przeczytane ulubione chcę przeczytać

Komentarze

Tym razem, taka trochę na wesoło pasta...
Odpowiedz
Tak zwany bad trip! Nic dodać, nic ująć.
Odpowiedz
Zaloguj się, aby dodać komentarz.

Inne od tego autora

Archiwum

Najnowsze i warte uwagi

Artykuły i recenzje