Recenzja

Candyman

Candyman 0 4 lata temu 4 346 odsłon Czas czytania: ~4 minuty

„Jeśli spojrzysz w lustro i pięciokrotnie wymówisz jego imię, pojawi się dysząc za twoimi plecami” - Candyman, tajemniczy duch-zabójca, z hakiem zamiast prawej dłoni i rojem pszczół wypełniającym jego trzewia. Jedna z wielu miejskich legend, przedmiot plotek opowiadanych półgłosem przez podekscytowanych studentów i znużone codziennym trudem gospodynie. Oficjalnie nikt rozsądny nie przyzna, że w niego wierzy. Dlaczego więc nawet wykształcone doktorantki uniwersytetu w Chicago odczuwają lęk przed piątym powtórzeniem tego słowa? Fakt, to na pewno tylko bajka... Ale czy warto kusić los?

Film Bernarda Rose, stworzony na motywach opowiadania Clive'a Barkera – tego samego, który obdarował nas charyzmatycznym Pinheadem z „Hellraisera” (1987) – to ekstrakt wszystkiego, co najlepsze w kinie grozy. Obraz, który ze smakiem przełamuje makabrę liryzmem i poetycką zadumą. Brutalny, ale w granicach spójnej, estetycznej wizji, porażający surowością i dbałością o szczegóły. Przemyślany od pierwszej do ostatniej sceny, umiejętnie dawkujący widzowi strach, wzruszenie i refleksję. Do jego seansu wracam zawsze, gdy zatęsknię za horrorem, który z jednej strony nie epatuje prostackimi jump-scare'ami, a z drugiej, potrafi skutecznie pozbawić apetytu stawiając na realistyczną dosadność w miejsce kuglarskich sztuczek CGI.

Przede wszystkim jednak „Candyman” to film, w którym cały czas czuć autorską koncepcję i chęć emocjonalnego zaangażowania widza na każdej płaszczyźnie – od sugestywnych sekwencji zdjęć po zapadający w pamięć motyw muzyczny. Już samo otwarcie należy do niezwykle intrygujących. Zobrazowana z lotu ptaka metropolia, kanciaste budowle brutalnie poprzecinane asfaltowymi ulicami i zagubione w ich gąszczu auta, szukające nieporadnie swego miejsca niczym pszczoły w przepełnionym ulu. Zaraz potem zaś - zapowiedź erupcji przemocy, która prędzej czy później musi znaleźć ujście, rozsadzając skostniałe formy wielkomiejskiej rutyny w jakich sami się jako społeczeństwo zamknęliśmy. To krótkie nakreślenie przewodniego tematu całego filmu, zaglądającego do wnętrza duszy nowoczesnego miasta. Jak się okazuje, za fasadą wielkich, betonowych osiedli, zaprojektowanych wedle wskazań pragmatycznego rozumu, kłębią się lęki oraz zabobony, przybierające formy „urban legends”, przekazywanych za pomocą plotek, bulwarowych sensacji i napisów na murach. Mieszkańcy Chicago to nie „młodzi, wykształceni, z wielkich ośrodków”, jakby tego chciał pewien znany polski dziennikarz. To przede wszystkim ludzie zagubieni w odhumanizowanym labiryncie stalowo-betonowych konstrukcji, karmieni codziennymi doniesieniami o morderstwach, wypadkach i ofiarach, czujący być może do miejskiego molocha ten sam strach, jaki w dawnych czasach żywiono wobec nieokiełznanego świata przyrody. W podobny sposób próbują też sobie z nim radzić – w miejsce historii o wilkołakach i zamieszkujących leśne chaty czarownicach tworzą opowieści o mścicielu z hakiem zamiast ręki. Sam Candyman mówi o sobie: „jestem napisem na ścianie i szeptem w klasie. Bez nich byłbym niczym więc teraz muszę przelać niewinną krew”.

Warto dostrzec w tym miejscu głęboką refleksję nad naturą ludzką, która potrzebuje i zawsze potrzebować będzie wiary – jeśli nie w formie uporządkowanej religii (sądzę, że nieprzypadkowo w całym filmie nie widzimy ani jednego kościoła), to w formie chaotycznych mitów. Co więcej, mimo iż film powstał prawie 30 lat temu, dziś, w dobie internetu, „fake newsów” i „copypast” wydaje się niezwykle aktualny. Wystarczy choćby wspomnieć jakże popularną do niedawna w mediach społecznościowych historię o grze „błękitny wieloryb”, mającej rzekomo prowadzić do samobójstw setek dorastających dzieci. Wprawdzie cała afera okazała się typową kaczką dziennikarską i wyolbrzymieniem jakichś pojedynczych przypadków, ale mimo to spędziła sen z powiek wielu zatroskanym matkom – bo co jeśli jednak okazałaby się prawdą...?

Pisząc o „Candymanie” nie sposób pominąć kwestii muzyki oraz zdjęć. Film może posłużyć za szkolny przykład tego, jak język kina może i powinien eksploatować te dwa potężne narzędzia wpływania na odbiór opowiadanej historii. Melancholijny wątek fortepianowy, przeplatany prostą i wyrazistą linią elektronicznych organów już od pierwszych minut budzi w widzu poczucie, że kluczem do właściwego zrozumienia dzieła nie będzie podejście do niego jak do kolejnego slashera, mającego jedynie wywoływać niekontrolowane skoki adrenaliny. Eksponowanie zaś przez kamerę wyraźnych, geometrycznych kształtów blokowisk, ulic i betonowych konstrukcji daje poczucie zamknięcia w pułapce chłodnej kalkulacji i wypranych z emocji praw rozumu. Wielka metropolia to miejsce, gdzie nie liczy się jednostka, a statystyka. Dlatego jej mieszkańcy w przedziwny sposób nie tylko boją się opowieści o duchach czy monstrach zamieszkujących kanały, ale także chcą ich słuchać, chcą w nie wierzyć, potrzebują ich jak podmuchu świeżego powietrza wśród miejskich spalin. Wędrówka po Chicago jest jak zwiedzanie zakamarków umęczonego cywilizacyjną pogonią umysłu – na zewnątrz reguły, proste i zrozumiałe jak konstrukcja wieżowca, w środku – ukryty po piwnicach i ciemnych klatkach schodowych świat symboli, lęków i nadziei.

„Candyman” ma jeszcze jedną cechę, która zalicza go niewątpliwie w poczet horrorów z wyższej półki. Opowiadając historię o duchu, tak naprawdę ukazuje rzeczywiste zło w ludzkich działaniach, w złych postępkach zwykłych Kowalskich, naszych bliskich, sąsiadów, nas samych. Morderstwa jednorękiego mściciela to jedynie pretekst – metafora sytuacji kryzysowej, zagrożenia któremu musimy stawić czoła. Prawdziwym potworem nie jest Candyman – jest nim mąż, który odwraca się od swojej żony gdy ta najbardziej go potrzebuje, okrutny arystokrata gardzący bliźnimi z niższych sfer, czy wreszcie skrzywdzona ofiara, tak bardzo opętana chęcią zemsty, że staje się jeszcze gorsza od swego oprawcy. Zło tkwi zatem w naszych wyborach i nie stawimy mu czoła, dopóki nie uświadomimy sobie tego faktu. To trudna nauka, ale zawierająca też pierwiastek optymizmu – skoro mamy wolną wolę, to nie musimy stoczyć się w otchłań nienawiści do świata i ludzi, choćby ci nie wiadomo jak nas skrzywdzili. Wzorem badającej mit Candymana Hellen, zamiast zemsty możemy zawsze wybrać drogę poświęcenia, a nasze czyny mogą inspirować, a nie przerażać. W końcu nie każda „urban legend” jest horrorem.

Nasza ocena 8
W kilku słowach Horror w starym stylu z ciekawym zgłębieniem tematu "miejskich legend".
Plusy + wciągająca fabuła + charakterystyczny wątek muzyczny + świetna praca kamery
Minusy - kilka tandetnych jump-scare'ów
Oznacz jako: przeczytane ulubione chcę przeczytać

Komentarze

Zaloguj się, aby dodać komentarz.

Inne od tego autora

Archiwum

Najnowsze i warte uwagi

Artykuły i recenzje