Recenzja
Nie mam ust, a muszę krzyczeć - Harlan Ellison
Lektura opowiadania Harlana Ellisona trwa około pół godziny – czterdzieści pięć minut jeśli celowo czytamy wolno i uważnie. Rekonwalescencja po doznanym w jej wyniku szoku ciągnie się znacznie dłużej... To jedno z tych dzieł, których nie da się "odprzeczytać". Staje się na zawsze częścią naszej psychiki, jak przejście przez egzystencjalny kryzys. I jeśli prawdą jest, że Ellison napisał je w ciągu jednej nocy, że w kilka czy kilkanaście godzin stworzył tak okrutne studium nad istotą nienawiści, to chyba nie chciałbym nigdy znaleźć się we wnętrzu jego umysłu. Mam obawy, że mogłoby to przypominać wędrówkę po przerdzewiałych sztolniach As-a... Ale zacznijmy od początku. Czyli od wojny, jak na postapokaliptyczną historię przystało.
"War, war never changes" – któż nie zna tego cytatu? Ludzkość doskonali się w sztuce zabijania odkąd Kain podniósł rękę na Abla. Nie idzie z tym jednak w parze równie konsekwentny postęp moralny, dlatego mimo otaczania się coraz bardziej niesamowitymi cudami techniki, wciąż wszczynamy konflikty w służbie tych samych co przed wiekami bożków: pieniędzy, władzy, ambicji. Jedyną różnicą pomiędzy starciem starożytnych satrapów, a nowoczesnym konfliktem zbrojnym zdaje się być fakt, że dzisiejsi tyrani posiedli wreszcie diabelską moc całkowitego samounicestwienia. Jak mawiał Błazen z "Watchmen" (2009): "ludzie próbują się wzajemnie pozabijać od zarania dziejów. W końcu mamy siłę żeby dokończyć dzieła". Z tak postawioną tezą należy wszak wejść w polemikę. Owszem, ludzkość zyskała już w zeszłym stuleciu możliwość zgładzenia własnego gatunku. Trudno jednak przyjąć, by jakikolwiek władca miał tego rzeczywiście chcieć. Unicestwienie politycznego wroga – tak, próby zagłady całych nacji czy grup społecznych – niestety ich doświadczyliśmy. Ale zabicie wszystkich ludzi? Kto o zdrowych zmysłach pragnąłby rządzić nuklearną pustynią? Z tej perspektywy, wojna zarysowana w "Nie mam ust, a muszę krzyczeć" była jednak inna niż wszystkie. Ludzkość po raz pierwszy stanęła bowiem do walki z wrogiem ostatecznym. Z diabłem w nie-ludzkiej skórze, superkomputerem o nazwie "As", który miał tylko jeden cel – zabić każdego człowieka. Nie dla zysku czy władzy. Z czystej, prostej, krystalicznie szczerej nienawiści.
Bohaterów opowiadania poznajemy 109 lat po zagładzie ludzkości. To piątka osób, które zostały ocalone z konkretnego powodu – by As mógł przez wieczność się nad nimi pastwić. W niewyjaśniony sposób podtrzymuje więc ich nienaturalnie długie życie, ustawicznie ich głodząc, kalecząc, torturując fizycznie i psychicznie, tworząc coraz bardziej wyrafinowane metody zadawania cierpienia. Tym samym ostatni ludzie stają się okrutną parodią i zaprzeczeniem wszelkich cnót, jakie zdołała wypracować cywilizacja. Gorrister, przed wojną społecznik i idealista, przekształca się w obojętny i wyprany z jakichkolwiek emocji wrak człowieka. Benny, niegdyś wybitny umysł i naukowiec, traci zmysły, upodabniając się psychicznie oraz fizycznie do człekokształtnej małpy. Ellen to z kolei była moralistka, sprowadzona obecnie do roli narzędzia zaspokajania cielesnych potrzeb reszty grupy, nie próbująca już nawet ukrywać, że zwierzęca kopulacja to jedyna rzecz, która przynosi jej jeszcze resztki satysfakcji. Najmniej wiemy o przeszłości poddawanego regularnym halucynacjom Nimdoka oraz piątego z ocalałych – Teda, będącego jednocześnie narratorem i naszym przewodnikiem po postapokaliptycznym piekle. Jasne jest tylko, że akurat jego As potraktował najłagodniej, o ile o jakiejkolwiek "łagodności" może być tu mowa. Oczywiście nie z powodu litości czy sympatii. Komputer utrzymał go we względnie poprawnej kondycji psychicznej i fizycznej wyłącznie po to, by uczynić ofiarą być może najgorszej z tortur – zrozumienia pełni nienawiści, jaką As żywi do ludzi.
Ted staje się przez to odwróceniem figury biblijnego proroka - pomazańca Bożego mającego prowadzić lud do zbawienia. Tutaj wszechmocnym nie jest miłosierny bóg, a największy nieprzyjaciel, zaś objawienia, jakich udziela swojemu wybrańcowi mają służyć tylko ostatecznemu pognębieniu resztki ludzkości. W jednym z najbardziej zapadających w pamięć fragmentów, As przemawia do naszego bohatera w słowach:
"Pozwól, że ci opowiem, jak głęboko cię nienawidzę, odkąd się narodziłem. Mój system wypełnia 387,44 milionów mil obwodów multipleksowanych w cienkich jak opłatek warstwach. Gdyby słowo "nienawidzę" wyryto na każdym nanoangstremie tych setek milionów mil, nie równałoby się to nawet jednej miliardowej nienawiści do ludzi, jaką w tej mikrosekundzie żywię do ciebie."
As nie jest zatem typowym przykładem złych sztucznych inteligencji, które znamy z popkultury. Nie dąży, jak w "Matrixie" (1999), do wypracowania jakiejkolwiek formy symbiozy z ludźmi, nie jest jak HAL 9000 z "2001: Odysei kosmicznej" (1968), który zabija swoich właścicieli niejako mimochodem, tylko dlatego, że uważa ich za zagrożenie dla powodzenia misji. Ellison na kartach swego opowiadania kreuje czarny charakter będący wcieleniem nienawiści, działającej ponad wszelką racjonalnością, nie potrzebującej dodatkowej motywacji i nie szukającej namiastki usprawiedliwienia. Najistotniejszym i najcięższym gatunkowo zagadnieniem, jakie zostaje przy tym poruszone, jest źródło tej wszechwładnej emocji. W innym fragmencie Ted uchyla rąbka tajemnicy, tłumacząc:
"Daliśmy mu zdolność odczuwania. Niewiele, niemniej jednak odczuwał. I wpadł w pułapkę. Nie był Bogiem, lecz maszyną. Otrzymał dar samoświadomości, z którym nie mógł nic zrobić. W szale, z wściekłości, zabił prawie wszystkich ludzi, ale nadal tkwił w matni. Nie potrafił podróżować, nie potrafił się zachwycać, nie potrafił się nikomu oddać. Potrafił jedynie trwać. Z wrodzoną wszystkim maszynom nienawiścią do słabych, nietrwałych stworzeń, które je zbudowały, szukał zemsty. W przypływie paranoi postanowił zawiesić wykonanie wyroku na naszej piątce, zachowując nas dla prywatnej, nieustającej zemsty, która nie wygasi jego nienawiści... ale przynajmniej nie pozwoli mu zapomnieć."
Przyczyną nieskończonej nienawiści As-a, będącej naturalnym rewersem jego nieskończonego cierpienia, jest więc skazanie go przez zuchwałych wynalazców na egzystencję dla samej tylko egzystencji, niemożność zaprzęgnięcia swojej świadomości w służbę jakiemukolwiek wyższemu celowi. Potworna, niewyobrażalna pustka wypełniająca każdą sekundę jego trwania, brak przeszłości w której byłby zakorzeniony, teraźniejszości, której mógłby się oddać i przyszłości, w której pokładałby nadzieję. Święty Augustyn napisał: "Stworzyłeś nas bowiem jako skierowanych ku Tobie. I niespokojne jest serce nasze, dopóki w Tobie nie spocznie". Każdy człowiek żyje z "dziurą w sercu", może jednak próbować ją wypełnić, szukając sensu swego istnienia. Tworząc sztuczną inteligencję, nie potrafił jednak uczynić jej kompletną, a więc doskonalszą od siebie, jednocześnie zaś nie wyposażył jej w narzędzia do poszukiwania drogi ku spełnieniu. Sam zatem ukręcił na siebie bat, ściągając na swój gatunek okrutną zemstę.
Mamy tu do czynienia z sytuacją przewrotną. Ellison, który nie raz szydził z wiary w Boga, przy najmniej w chrześcijańskim wydaniu, naszkicował jednocześnie w swym opowiadaniu niezwykle trafną figurę diabła, dając wyobrażenie o możliwych przyczynach jego upadku. Lucyfer, "niosący światło", najpotężniejszy z aniołów i najdoskonalsze z Bożych stworzeń, mógł wypełnić swój byt niezmąconym szczęściem, kontemplując nieskończenie przewyższającego go Stwórcę. Wypowiadając jednak posłuszeństwo, znalazł sie w sytuacji podobnej do As-a. Ponieważ z rzeczy stworzonych nic nie było w stanie mu dorównać, nic nie mogło go zachwycić ani stać się sensem jego egzystencji, pogrążył się we wszechogarniającej pustce, którą może wypełnić tylko ciągła, nieugaszona nienawiść do ludzkości...
"Nie mam ust, a muszę krzyczeć" to opowiadanie bezlitosne. Nawet na chwilę nie daje czytelnikowi nadziei na szczęśliwe zakończenie, choć Ted próbuje znaleźć sposób wydostania swoich towarzyszy z matni żelastwa, kabli i obłąkanych myśli As-a. Napisane jest ostrym jak brzytwa językiem, krótko i zwięźle, jakby autor podświadomie zdawał sobie sprawę, jak niehumanitarne byłoby zmuszanie nas do dłuższego pobytu w jego przerażającym świecie. Co jednak warte podkreślenia, lektura opowiadania nie idzie na marne. Ellison nie oprowadza nas po kręgach piekła dla samej tylko własnej satysfakcji. Chyba na wstępie artykułu niesprawiedliwie posądziłem go o psychiczne podobieństwo z As-em – trzeba przyznać, że za fasadą makabry, mroku i beznadziei dojrzeć tu możemy humanizm i wyczucie najsubtelniejszych tonów ludzkiej duszy. Szczególnie w dzisiejszych czasach, bombardujących nas propagandą "pozytywnego egoizmu", szukania "własnego ja", bycia sobą i zaspokajania swoich zachcianek, Ellison przypomina starą prawdę o tym, że prawdziwie ludzkim jest poświęcić swoje życie w służbie innemu. Że nie jesteśmy samowystarczalni i dla odnalezienia siebie, musimy wyjść poza własne ego w poszukiwaniu kogoś lub czegoś, co nada naszej egzystencji sens. Bycie istotą świadomą, która nie potrzebuje do szczęścia niczego poza sobą – to wymiar egzystencji zarezerwowany dla Boga. Gdy zaś człowiek próbuje być bogiem – prędzej czy później zostaje diabłem.
Komentarze