Historia

Post Apo 2

nieprawicz 0 4 lata temu 853 odsłon Czas czytania: ~8 minut

Cześć tu Mateusz Kaprowski. Od ostatniego vlogu upłynęło trochę czasu. Wiele w moim życiu się zmieniło. Zaciągnąłem się jako ochotnik do Straży Miejskiej Poznania. Od ponad dwóch miesięcy pełnię rolę niby-najemnika. Pensja jest może nie wymarzona ale starcza mi na podstawowe potrzeby. Trudno określić pracę w której się znalazłem. Amerykanie określili by mnie mianem Scavengera. Ten przydomek nadawany jest wszystkim tym co przeszukują opuszczone ruiny w poszukiwaniu czegokolwiek użytecznego. Przy okazji pełnię służbę na kształt i modłę wojskowego-ochroniarza gdy wymaga tego sytuacja. Stałem się integralną częścią wioski, porzuciwszy zwykły status mieszczanina. Otrzymałem stosowne, wojskowe ubranie, maskę z świeżym filtrem, naramienny licznik Geigera oraz karabin AK-47 z zapasem amunicji plus tabletki na chorobę popromienną gdybym zapędził się w obszary wysoko napromieniowane.

Odbyłem też krótkie aczkolwiek przydatne szkolenie pierwszej pomocy i obchodzenia się z nową bronią. Po tych dwóch miesiącach mogę powiedzieć że jakoś sobie radzę. Już zdarzyło mi się chronić konwój z prowiantem i zapasem świeżej wody, parę razy wysyłano mnie na misje rozpoznawcze w których to przeszukiwałem ruiny opuszczonych miast i wsi w poszukiwaniu pożywienia i "przydatnych" rzeczy. To jednak co wydarzyło się trzy dni temu ponownie wstrząsnęło moim jestestwem.

Historia zaczęła się niewinnie. Dostałem zadanie od władz miasta Poznania, reprezentowanych przez czterech wojewodów betonowych wiosek aby pojechać do Kalisza i wywiedzieć się o stanie tam nowo powstałej osady.

Ile osada ma ludności? Jaki jest stan higieny? Czy mają zapasy? Kto przewodzi? Na tą okoliczność zostałem wyposażony w motor z wystarczającą ilością paliwa by pojechać tam i z powrotem.

Mając mapę dróg wielkopolski szybko obrałem najkrótszą trasę i wyruszyłem. Kierowałem się drogą w kierunku Jarocina przemierzając nieużytki rolne i zachwaszczone pola uprawne. Droga była popękana, niekiedy miała dziury. Omijałem je bez problemu jednak głównym zmartwieniem jakie kołatało się po mojej głowie był strach przed ponownym spotkaniem się z tą niewymowną, plugawą i dalece niebezpieczną istotą która potrafiła rozerwać człowieka na strzępy a sama nie wydawała nawet jednego pisku. Nazwałem ją wtedy w myślach Bebokiem, na wzór słowiańskiego demona którymi straszyło się kiedyś dzieci.

Kiedy dojechałem przed obszar miasta Kalisza zorientowałem się że licznik Geigera niebezpiecznie wskazuje strzałką promieniowanie w wysokości 5 sivertów. Nie była to tragiczna wiadomość ale mimo wszystko łyknąłem tabletkę przeciw chorobom popromiennym i wyruszyłem ku mojemu przeznaczeniu. Czułem żar słońca na swoich plecach, widziałem opuszczone bloki mieszkalne i zastanawiałem się jak rozpoznać jakiekolwiek ślady bytności człowieka. W końcu po przemierzeniu sporej części miasta zobaczyłem w okolicach Galerii Tęcza jakiś ruch. Zobaczyłem Scavengerów przeszukujących wraki zardzewiałych samochodów prawdopodobnie w poszukiwaniu akumulatorów. Widząc mnie jeden z nich wypalił ze swojej strzelby w powietrze po czym w dość wulgarny sposób spytał:

-Czego kurwo ty tu chcesz!?

Ucieszony z jakiejkolwiek wypowiedzi zatrzymałem się przed nim i pokazałem glejt miasta poznania. Ten splunął w bok i odparł nieco bardziej kulturalnie bym zmierzał na Główny Rynek, tam też znajdę "Barona".

Zdziwiony tym tytułem pojechałem do rynku i tam przeżyłem zaskoczenie. Miejsce było uzbrojone po zęby.

Ulice zostały zakleszczone wielometrowymi blachami i zasiekami na których to wartę pełnili strażnicy. Całość przypominała Wielki Fort. Zdziwiony taką scenerią podjechałem powoli do bramy. Po wymianie paru zdań

wpuszczono mnie i skierowano od razu do miejsca gdzie przebywał "Baron".

Okazał się być całkiem młodym człowiekiem, być może starszym ode mnie od parę lat. Był wychudły zdawałoby się umierający. Posiadał też maskę z dwoma sporymi, walcowatymi filtrami i szare niemalże siwe włosy.

-Czego chcesz wędrowcze? -spytał przyglądając mi się uważnie, badając każdy detal mojego ekwipunku.

Wyłuszczyłem mu że przyjeżdżam z Poznania i że chciałbym znać stan tej wioski.

-Przymieramy głodem - uciął moje wywody Baron - by mieć co jeść zdecydowaliśmy zrobić z zmarłych prowiant. Poćwiartowaliśmy ich ciała zagrzebując w ziemi tylko ich głowy ze względu na szacunek jaki chcieliśmy im oddać. Moją osadę toczą choroby, głównie gangrena i choroba popromienna, większość ludzi nie ma nawet masek gazowych. Dzieci, jeżeli jakieś jeszcze są, nie dożywają nawet 10 roku życia a co dopiero noworodki. Czy taka odpowiedź pana satysfakcjonuje?

Milczałem. Ukradkowo spojrzałem na swój licznik Geigera. Promieniowanie w miejscu w którym się znajdowałem wynosiło 4 siverty. Po momencie niezręcznej ciszy spytałem:

-Dlaczego rynek jest tak dobrze chroniony? Obawiacie się gangów motorowych?

-He he he! Gangów? Nie. Obawiamy się czegoś o wiele bardziej złowieszczego. Bezgłośnych Istot które wynurzają się z kanałów nocą. Nie wydają dźwięku, mają czarne jak kleks ciała pokryte gęstą sierścią, owalne otwory gębowe i obrzydliwe trójkątne zęby. I aż cztery oczy.

-Beboki -wybełkotałem z przerażeniem

-Nazywaj sobie te kreatury jak chcesz. Wybiły połowę moich ludzi którzy mieli trzymać bezpieczeństwo, pieczę nad tym miejscem. Trudno je ukatrupić. Wydają się być niezgrabne ale są szybkie jak niedźwiedzie.

Jeżeli ci życie miłe opuścisz Pan tą sodomę i gomorę jeszcze dziś.

-Zadbam by i tu wysyłano konwoje z prowiantem. -odparłem choć wiedziałem że nie do mnie należy o tym decyzja. Odpowiedział mi przeciągły śmiech barona, który zdawał się być naprawdę rozbawiony tym co powiedziałem.

-Nie mogę panu zaoferować niczego poza noclegiem. Ufam że ma pan swoje racje żywnościowe. Nasza gościnność jest jak najbardziej oszczędna ale proszę się nie martwić będzie pan mógł udowodnić swoje męstwo gdy nastanie zmierzch a to już za godzinę.

Spojrzawszy przez okno zorientowałem się że słońce chyli się ku zachodowi. Wychodząc z ratusza rozejrzałem się wokół. Wszędzie biło od nędzy i miernoty. Strażnicy blaszanych murów nie mieli nawet broni palnej. Ich głównym orężem były maczety i dość skrzętnie skonstruowane kosy których ostrza postawione były na sztorc. Prawdziwi kosynierzy. Zorientowałem się że nie zdążę opuścić na czas miasta toteż postanowiłem zostać tu na noc i spróbować swojego szczęścia z moim uzbrojeniem.

Pozwolono wejść mi na mury fortu. Wszędzie jak okiem sięgnąć rozciągały się budynki. Spojrzałem ponownie na licznik Geigera a potem na wartowników. Byli praktycznie łysi, nosili ślady chorób skórnych a co drugi z nich żuł gumę.

-Zara nadejdą te ścierwojady.

Usłyszałem komentarz jednego z wartowników i z trwogą patrzyłem jak słońce zachodzi za horyzont. Po chwili zrobiło się ciemno. W końcu zobaczyłem jak na szarej scenerii dachów i uliczek wypełzły Beboki. Przeładowałem karabin i złożyłem się do pozycji strzeleckiej. Kreatury poczęły przemykać ulicami, szybko i złowieszczo. Jak można przypuszczać nie wydawały ani jednego odgłosu ani jednego charkotu czy skrzeknięcia.

W końcu parę osobników okazało się na dachach kamienic. Zbliżały się. Odbezpieczyłem karabin i przełączyłem w tryb strzelania pojedynczego. Poczekałem aż się zbliżą. Patrzyłem jak skaczą i przemieszczają swoje opasłe podobne do otyłego rosomaka cielska aż wreszcie gdy były nie bliżej jak 50 metrów od baszty wystrzeliłem. Pocisk zdjął jednego z nich. Czarna kulka spadła i rozpłaszczyła się na ulicy. Usłyszałem jak ktoś z boku również strzelił choć myślałem, że nikt z tu obecnych nie ma broni palnej.

Beboki zobaczywszy co spotkało jednego znich wycofały się tylko po to by później wychynąć w jeszcze liczniejszej hordzie. Dopiero teraz zmieniłem tryb karabinu na ogień ciągły. Poczekałem a potem wypaliłem w kłębiące się kleksy, które rozpierzchły się lecz parę osobników padło martwych. Krótkimi seriami opróżniłem powoli pierwszy magazynek. Już miałem zamiar wymienić go na pełny gdy jeden z beboków wyskoczył wprost na mnie ale na szczęście nadział się na ostrze kosy jednego z wartowników.

-Naści piesku kiełbaski -zakasłał wartownik zamaszystym ruchem dobijając kreaturę. Ta padła martwa.

Sytuacja była jednak nienajlepsza. Wokół fortu poczęły się formować coraz gęstsze watahy czarnych jak węgiel kreatur. Zobaczyłem jak wartownicy rozpalają pochodnie i usiłują odstraszyć poczwary. Te jednak niewiele sobie z tego robiły. Wystrzelałem do końca drogi magazynek i uświadomiłem sobie że nie mam więcej amunicji. Ktoś szybko podał mi maczetę mówiąc:

-Teraz zaczyna się prawdziwa robota...

Nim zdążył dokończyć swoją kwestię ogromny Bebok zwalił się na niego i swym zachłannym językiem rozszarpał krtań. Zamachnąłem się i rozpłatałem potworowi głowę. Cielsko osunęło się bezwładnie na drewniane deski. Usłyszałem jak ktoś zarządza odwrót:

-Do kasztelu!!! -krzyczał ktoś w oddali. Zobaczyłem wartowników wycofujących się ze swoich stanowisk pędzących co tchu do ratusza. Pobiegłem za nimi i już miałem wpaść do bezpiecznego wnętrza budynku gdy tuż przed moją twarzą zamknięto i zaryglowano drzwi. Znalazłem się w pułapce.

Z jednej strony ludzie którzy wystawili mnie na pastwę losu z drugiej kreatury nie wydające dźwięku. Przerzuciłem pusty karabin na plecy i ściskając maczetę w prawej ręce zamachnąłem się na pierwszego bliższego, czarnego kleksa który na mnie naskoczył. Odciąłem kreaturze łeb zaś z jej wnętrza trysnęły soki o nienaturalnej zielonej barwie. Jakie prawa natury stworzyły te istoty, tego nie wiedziałem. Rozejrzawszy się wkoło dostrzegłem jak chorda wtacza się do fortu zeskakując z dachów i lądując miękko niczym koty na swoich plugawych łapach. Ogarnęła mnie beznadzieja. Myślałem że już po mnie aż w pewnym momencie spojrzałem

w niebo. Tam na granatowym sklepieniu dojrzałem światła latającej maszyny ktora zrzuciwszy coś ze swojego metalowego podbrzusza spuściła coś w sam środek czarnej zawieruchy. Ogień ogarnął poczwary zaś ja padłem w pozycji bezpiecznej na ziemię chroniąc się jak umiałem od płomiennej pożogi. Istoty te z pewnością nie bały się ognia ale ogień trawił ich skórę i ciała. Dopiero w tej chwili usłyszałem bezbożny, napawający trwogą skowyt palących się maszkar. Beboki padały jak muchy. Ich sierść płonęła jasnym ogniem. Ja zaś zemdlałem.

Obudziłem się w szpitalu, miałem tu i ówdzie poparzenia pierwszego i drugiego stopnia ale lekarze wojskowi

powiedzieli że szybko wyzdrowieję. Okazało się, że Baron od dłuższego czasu negocjował z Polską Armią Krajową by ci przybyli w obszar Kalisza zbrojnie. Wielokrotne prośby w końcu poskutkowały. Zdziwienie żołnierzy było niewypowiedzialne gdy zobaczyli zgliszcza i martwe okazy tych istot. Beboki zostały pokonane zaś ja zmuszony byłem powrócić do Poznania. Nie zamierzałem wspominać Baronowi że zostałem wystawiony jak kaczka przez jego ludzi. Takich sytuacji należało się spodziewać po wymizerniałych i spaczonych osobnikach. Okazało się także że nasza armia zamierza osiąść w Kaliszu a to oznaczało dostawy żywności, wodę jakąś formę nadziei.

Opuszczając miasto na trzeci dzień, w kondycji "znośnej", powróciłem do Poznania. Zdałem szczegółowy raport i na dowód przywiozłem niespalone cielsko Beboka, które choć martwe nadal tłumiło wszelki dźwięk jaki mógł się z niego dobyć. Zdziwione tym odkryciem władze miasta przekazali martwy okaz garstce uczonych którzy odkryli iż łatwopalna sierść Beboka pochłania wszelki słyszalny dźwięk. Ale to już wiedziałem. Mimo że odnieśliśmy zwycięstwo nadal się obawiam, że te kreatury przypełzną i do naszego miasta. Póki co na szczęście jesteśmy bezpieczni.

[THE END]


Oznacz jako: przeczytane ulubione chcę przeczytać

Komentarze

Zaloguj się, aby dodać komentarz.

Inne od tego autora

Archiwum

Najnowsze i warte uwagi

Artykuły i recenzje