Historia

Bone Breaker

bemyukulele 0 4 lata temu 700 odsłon Czas czytania: ~18 minut

Szum liści za oknem go dezorientował. Za każdym razem, gdy przykładał ołówek do kartki, momentalnie tracił wizję tego, co chciał narysować. Coraz bardziej zaczął nienawidzić mieszkania w lesie. Teoretycznie było to bardzo inspirujące, lecz rysując setny raz tłum wysokich, otoczonych liściastym wieńcem drzew zapomina się o pięknie tego miejsca.

Chłopak zrezygnowany włożył grube kartki do szuflady dębowego, masywnego biurka i spojrzał na nią zirytowanym wzrokiem.

Martin O'Brien, bo tak nazywał się owy młodzieniec, osiemnastoletni uczeń liceum mieszkający w małej chatce w górach miał ciężkie życie. Pomijając dwóch starszych braci i młodszą siostrę, których kochał, nienawidził swojej sytuacji. Życie w takim miejscu może wydać się ciekawe i odświeżające, lecz długi dojazd wszędzie, odcięcie od ludzi i częste samobójstwa w lesie zmieniają poglądy. Nie miał znajomych, ani kolegów ze względu na to, że rzadko bywał w szkole. Gdy pomyślał o trzech godzinach pieszo, które musiałby przejść, by się tam dostać, wolał pójść w góry, zdrzemnąć się pod drzewem czy popływać w jeziorze.

Jego rodzice mieli samochód, jednak on służył tacie jako dojazd do pracy. Mama opiekowała się najmłodszą w ich rodzinie- Susan, która pojawiła się na świecie rok temu. Była aktualnie ich największym szczęściem. Szczerze, Martin wolał ją od dwóch leniwych, dorosłych braci, którym nie chce się chodzić do pracy i samodzielnie utrzymywać.

Chłopak często spotykał się z opiniami, że wygląda jak jego ojciec. Był tak samo chudy, wysoki i miał jego czarne jak noc włosy. Nie przeszkadzało mu to, gdyż bardzo kochał tatę.

Rozmyślając, Martin przyłapał się na gapieniu na zdjęcie swojej cioci, które było przypięte pinezką do tablicy korkowej powieszonej nad biurkiem. Siostra taty - Caroline, została zamordowana ponad rok wcześniej. Miała wtedy trzydzieści pięć lat, mieszkała w miasteczku obok wraz z mężem Patrickiem i córką Ann. Zginęła w drodze do domu brata. Prawdopodobnie po drodze złapał ją morderca, zaciągnął w głąb lasu i udusił. Ojciec Martina ciągle tym się obwiniał, co chłopak uznawał za bezsensowne. Jak można obwiniać się za coś, do czego się nie przyczyniło?

Nagle Martin usłyszał pukanie do drzwi. Spojrzał przez ramię i zobaczył swojego brata - Ricka, stojącego w drzwiach. Jego jasne włosy były w kompletnym nieładzie. Kosmyki sterczały mu na wszystkie strony. Wyglądał, jakby dopiero się obudził pomimo, iż była już czwarta popołudniu.

"Mama prosi, abyś poszedł do sklepu" powiedział.

"Tu masz listę. Ona nie może, bo opiekuje się Susan" westchnął, po czym podszedł i podał Martinowi małą karteczkę wyrwaną z zeszytu ze spisanymi produktami, które trzeba kupić. Chłopak przytaknął i wstał, by ubrać szarą bluzę z kapturem. W między czasie Rick opuścił jego pokój.

Zanim Martin opuścił dom, pokonał schody na dół i przeleciał przez salon jednym susem. W przedsionku ubrał buty. Listę zakupów schował do kieszeni, a na głowę założył kaptur. Czekało go pół godziny drogi w jedną stronę, z czego niezbyt się cieszył.

Przez góry zawsze robiło się u nich ciemno wcześniej, więc podejrzewał, że zanim wróci, zacznie się ściemniać.

Liście szumiały lekko kołysane przez wiatr. Wydeptana, leśna ścieżka była nierówna, przez co jakiś czas Martin potykał się o większe, wystające kamienie. Im mocniej wiało, tym bardziej chłopak się rozglądał. Gdy usłyszał kroki, uznał, że to kolejny samobójca i przyśpieszył w kroku. Sowa na jednym z drzew zaczęła huczeć, co przyprawiło osiemnastolatka o ciarki.

To nie tak, że Martin się bał. Był realistą i nie wierzył w duchy, czy demony. Był chrześcijaninem, jednak mało angażował się w swoją wiarę. Zwłaszcza, że najbliższy kościół był dwadzieścia kilometrów od jego domu. Chłopak po prostu nie chciał zostać uduszony jak jego ciotka. Spacery po lesie, nawet w dzień mogą być niebezpieczne.

Tak jak się spodziewał, po pół godziny doszedł na miejsce. Sklepik był bardzo mały. Jego właścicielką, a także jedyną pracownicą była pani Corps, stara przyjaciółka ze szkoły mamy. Czasami odwiedzała ich, ale ze względu na pracę zdażało się to bardzo rzadko.

Martin wszedł do środka. "Dzień dobry" rzucił do czarnoskórej kobiety znikając przy tym między regałami. Wyciągnął zmiętą listę zakupów i zaczął szukać produktów na półkach.

Nagle po pomieszczeniu rozległ się dźwięk dzwonka. Świadczyło to o tym, że ktoś wszedł do sklepu.

"Witaj, Meg" odezwał się żeński głos. Kobieta odpowiedziała radosnym "Och, Maryse, dawno Cię nie widziałam".

Martin znał tą kobietę. Pracowała w lokalnej prasie i zawsze wiedziała wszystko na bieżąco. Chłopak pomyślał, że skoro tu jest, to może dowie się czegoś ciekawego.

"Powinnaś uważać" odezwała się Maryse "Pamiętasz Caroline Wang?" spytała.

" To była siostra Dana O'Briena, prawda?"

"Tak. Podobno w lesie znowu grasuje facet, który ją udusił"

"Co?" wydusił z siebie Martin wychodząc zza regału "On? Ten, który zabił moją ciocię?"

Maryse spojrzała na niego początkowo zaskoczona, lecz po chwili na jej twarzy pojawiło się współczucie. "Niestety, ale tak. Martin, kochanie, nie powinieneś sam tu chodzić. Twoi rodzice załamaliby się, gdyby coś Ci się stało"

Chłopak zacisnął pięści. Nie lubił tego miejsca, gór, lasu, ale najbardziej nie cierpiał tego psychola, który zabił jego ciocię. Była ona mu jak druga matka.

"Powiedz mi więcej. Jak długo jest w lesie?"

"Widziano go wczoraj. Podobno rozglądał się, jakby czegoś szukał. Martin, obiecaj, że wrócisz prosto do domu i ostrzeżesz rodziców" poprosiła Maryse.

"Dobrze" przytaknął chłopak udając spokój. Nienawiść wręcz gotowała się w nim. Skończył szukać produktów, o które prosiła go mama i podszedł do kasy, by zapłacić.

Maryse kupiła papierosy i wyszła współczująco zerkając na Martina.

"Wszystko w porządku?" spytała Meg patrząc na twarz chłopca zastygłą w lekkim grymasie.

"Tak" odpowiedział spokojnie i podał kobiecie banknot.

Gdy wyszedł ze sklepu z siatką pełną produktów, Maryse już nie było. Martin miał nadzieję wypytać ją o coś jeszcze, więc się zawiódł. Ruszył więc w stronę domu. Tym razem jednak nie czuł niepokoju, czy strachu. Nie przeszkadzał mu cichy szloch samobójcy dochodzący zza drzew, czy też ta sama wstrętna, hucząca sowa. Gniew budował się w nim z każdą myślą o cioci. Jak można zabić niewinną kobietę? To wszystko nie mieściło się w jego głowie.

Zaczął słyszeć niezrozumiały szum, który wydawał się być tylko w jego umyśle. Zmarszczył brwi i potrząsnął głową, by dogonić dźwięk. Niestety zniknął on dopiero wtedy, gdy Martin znalazł się pod drzwiami swojego domu. Zrobiło się już dość ciemno, więc szybko wszedł do środka.

W przedsionku ściągnął buty i w samych skarpetkach poszedł do kuchni. Położył siatkę na stole i ruszył do swojego pokoju.

Gdy znalazł się w swojej jaskini podszedł do okna i wyjrzał przez nie. Widział tylko góry i powoli znikający w ciemności las. Nagle jednak jego uwagę przykuła biała twarz, bez ust i oczu. Przez chwilę jego tętno niebezpiecznie podskoczyło, lecz gdy zamrugał, postać zniknęła. Obwinił za to swoją wybujałą wyobraźnię i zaczął szykować się do snu.

W nocy miał koszmary. Śniło mu się, jak morderca zabija jego ciocię. Widział jej siniejącą twarz, spoglądał na jej ostatni dech. Miał ochotę połamać temu mężczyźnie kości, lecz ciało Martina we śnie było zrobione z kamienia i nie mógł się ruszyć. Dlatego krzyczał ile sił w płucach, by ktoś pomógł Caroline. Niestety byli za głęboko w lesie i nikt go nie słyszał. Zdesperowany próbował się ruszyć, na marne. Morderca bo puszczeniu bezwładnego ciała pięknej kobiety, tak bardzo podobnej do chłopca i jego ojca, odwrócił się i spojrzał pustymi, zepsutymi oczyma na Martina. Zaczął się zbliżać krok po kroku. Gdy ich twarze dzieliły już centymetry, sen się skończył.

Chłopak obudził się zlany potem. Dodatkowo w jego pokoju świeciło się światło, co drażniło go w oczy. Gdy przyzwyczaił się to panującej jasności, ujrzał nad sobą twarz drugiego brata - Stevena. Był bardzo podobny do Ricka z taką tylko różnicą, że miał lekki zarost i był bardziej zadbany.

Minę miał zmartwioną. Ubrany był w piżamę, a oczy miał podkrążone, jakby ktoś przerwał mu sen.

"Co się stało?" spytał zdezorientowany Martin. Koszulka przykleiła się do jego ciała. Ręce mu drżały, a skóra była lepka.

"Krzyczałeś przez sen. Wszystko w porządku?" spytał zmartwiony brat.

"Tak, to nic takiego" westchnął Martin "Powiem Ci coś, ale obiecaj, że nikomu nie powiesz. Zwłaszcza rodzicom"

"Jasne, nie wygadam, że ćpasz"

Młodszy westchnął i przewrócił oczami.

"Nie o to chodzi" machnął ręką, by zmienić temat "W lesie grasuje morderca Caroline" powiedział szeptem, by nikt ich nie usłyszał.

"Co?!" krzyknął półgłosem Steven otwierając szeroko zaspane oczy.

"Cicho!" syknął Martin i spojrzał nerwowo na drzwi od swojego pokoju.

Opowiedział mu w skrócie to, co usłyszał w sklepiku Meg. Brat siedział i słuchał skupiony nie odwracając wzroku od Martina. Na jego czole pojawiały się małe kropelki potu. W rodzinie każdy dobrze wiedział, że śmierć cioci krąży tu jak tabu. Wszyscy obciążali się tym i gdyby tylko nadarzyła się okazja, chcieliby się zemścić. Utrata kogoś bliskiego to za wiele.

Dlatego, gdy Martin przedstawił swój plan bratu, ten nie powstrzymał go od razu. Zaczął nerwowo bawić się sznurkiem od spodni, patrząc gdzieś w głąb pokoju. Dopiero po chwili odezwał się cicho "Nie wiem, czy to dobry pomysł"

"To jest jedyny sposób, by się go pozbyć. Policja nic tu nie zadziała. Trzeba wziąć sprawy w swoje ręce" odpowiedział mu Martin.

Steven zmarszczył brwi i chwilę jeszcze stawiał się bratu, lecz widząc brak postępu w jakąkolwiek stronę, westchnął zrezygnowany i przytaknął na jego pomysł.

Rano Martin obudził się z odmiennie miłego snu. Znowu widział ciocię, lecz teraz miłe chwile z nią, jej uśmiech, radość. Ten dzień zapowiadał się bardzo dobrze. Pomijając oczywiście fakt, że dzisiaj postanowił zrealizować swój plan. Potrzebował do tego jednak kilku przedmiotów.

Wstał, wziął prysznic, ubrał się w łazience i zszedł na dół na śniadanie. Jego mama ze spiętymi, długimi, jasnymi włosami stała przy blacie i robiła kanapki. Cała rodzina zebrała się przy stole. Mała Susan siedziała na specjalnym, dziecięcym krzesełku machając nóżkami i śmiejąc się. Trwał przy niej tata z lekko roztrzepaną fryzurą i starymi kapciami na stopach. Bracia siedzieli obok siebie i spierali się o to, kto dostanie większe śniadanie.

Martin dołączył do stołu i usiadł na końcu blatu. Mama powitała go ciepłym uśmiechem i położyła wielki talerz pełen kanapek na środku stołu. Rodzina zaczęła jeść.

Martin nie był szczególnie głodny, lecz z grzeczności trochę zjadł. Czekał na odpowiedni moment, by przekazać coś mamie.

Gdy śniadanie się skończyło, rodzina siedziała i rozmawiała. O szkole, o pracy, o planach na przyszłość. Wtedy nadszedł właściwy moment.

"Mamo" zaczął Martin "Dzisiaj idę na noc do kolegi" oznajmił. Spojrzał kątem oka na Stevena, który momentalnie pobladł, a na jego czole pojawił się pot.

"Dobrze" odpowiedziała niczego nieświadoma.

Po śniadaniu Martin postanowił zebrać wszystko, co będzie mu potrzebne. Linę znalazł w piwnicy, stary łom leżał z tyłu domu. Był lekko zardzewiały, lecz to nie przeszkadzało w zrealizowaniu planu. Szeroką taśmę klejącą miał zawsze w biurku, więc z nią nie było problemu. Schował wszystko do plecaka, a ten zaś do szafy, by nikogo nie korciło, by go sprawdzić.

Martin poświęcił resztę dnia na dokładne opracowanie planu. Jak go znajdzie? Gdzie on może się chować? Czy na pewno nikt go nie przyłapie?

Na wszystkie pytania powoli odpowiadał, aż plan stał się kompletny, bez niedociągnięć. To musi być idealne zagranie.

Gdy wybiła szósta popołudniu, Martin wyciągnął plecak z szafy i zszedł na dół. Wcześniej już ubrał strój odpowiedni do tego, co chciał zrobić, czyli czarną bluzę z kapturem i ciemne jeansy. Przechodząc przez salon pożegnał się z mamą. W przedsionku ubrał buty i wyszedł.

Było jeszcze dość jasno. Słońce już chowało się za górami, lecz zanim zniknie, Martin miał dość czasu, by znaleźć mordercę. Początkowo szedł wydeptaną ścieżką na wszelki wypadek, gdyby na przykład mama postanowiła wyjrzeć przez okno. Musiał być ostrożny.

Gdy znalazł się dość daleko, by nikt go nie widział, skręcił w głąb lasu. Wyciągnął z plecaka łom, by mieć czym się bronić, gdyby mężczyzna go zaatakował.

Ptaki jeszcze cicho ćwierkały przed snem. Każdy krok Martina wydawał głośny szelest, co go irytowało. Założył kaptur na głowę, i zaczął się rozglądać. Nie zastanawiał się, czy robi dobrze. Powrócił tamten szum, który słyszał wcześniej. Tym razem jednak Martin zdał sobie sprawę, że to miliony szeptów, które krzyczały w jego głowie "Zrób to! Zrób to!".

Próbował je odgonić, lecz po chwili dał sobie spokój. Te głosy pomagały mu się skupić na celu.

Następną godzinę zajęło mu szukanie. Miał wrażenie, że przeszedł już cały las, lecz wiedział, że to zaledwie ćwiartka. Gdy już zaczął tracić wiarę w to, że go znajdzie, w jego głowie odezwał się głośny głos "TU JEST".

Momentalnie zaczął się rozglądać. I rzeczywiście, kilkadziesiąt metrów dalej dojrzał sylwetkę mężczyzny. Martin schował się za najbliższym drzewem najciszej jak potrafił. Mężczyzna jednak stał wpatrzony w jakiś punkt i się nie ruszał. Chłopak postanowił więc podejść bliżej i zrealizować plan. Zacisnął dłonie mocniej na łomie i na palcach podszedł do szerokiego dębu, który znajdował się za mordercą. Martin zastanawiał się, jakim cudem mężczyzna go nie usłyszał, ale postanowił to zignorować. Już miał wyjść z ukrycia i zaatakować, gdy nagle morderca, który okazał się wysokim, kasztanowo-włosym na oko czterdziestolatkiem, odezwał się z rosyjskim akcentem "Przyszłaś po mnie" głos drżał mu, jakby płakał "Weź mnie Carol, zasłużyłem sobie"

Martin się zawahał. Morderca uznał go za jego ciocię. Nie zmieniało to jednak faktu, że to ten facet ją zabił. Chłopak napiął wszystkie mięśnie swojego ciała i natarł na Rosjanina. Uderzył zardzewiałym łomem w tył jego głowy, przez co mężczyzna stracił przytomność. Upadł bezwładnie na ziemię.

Tętno Martina było tak szybkie, że pewnie już trzykrotnie przekroczył normę. Oddech miał niespokojny, a ręce mu się trzęsły. Nie zrezygnował jednak z planu.

Chwycił mordercę za ramiona i przyciągnął go do dwóch drzew, które były wystarczająco blisko siebie. Przywiązanie każdej ręki do innego pnia było trudne i pracochłonne, lecz Martinowi udało się to, zanim mężczyzna się obudził. Przykleił mu też taśmę klejącą na usta, by nie krzyczał.

Teraz pozostało tylko czekać, aż się obudzi. W końcu jednak uznał, że nie ma na to czasu i pogrzebał w torbie. Przypomniał sobie, że wziął ze sobą wodę. Wyciągnął ją, odkręcił i wylał na głowę Rosjanina. Mężczyzna się ocknął i zaczął nerwowo rozglądać. Było już bardzo ciemno, więc chłopak wątpił, by morderca cokolwiek zobaczył.

"Pożałujesz, za to co zrobiłeś" powiedział Martin zaciskając palce na łomie "Musisz ponieść karę" oznajmił i uderzył pierwszy raz. Trafiło na rękę. Pod naporem łomu kość się złamała. Rosjanin wydał płaczliwy jęk z gardła i zaczął się wiercić.

"Nie ruszaj się, bo zaboli bardziej"

Zamachnął się znowu. Przez ciszę panującą w lesie przebijał się tylko dźwięk łamanych kości. Mężczyzna szlochał i jęczał, lecz nie mógł krzyczeć. Gdy jego ciało stało się niezdatne do użytku, połamane żebra, miednica, wszystkie członki, Martin zaśmiał się i przyłożył czubek łomu do jego serca.

"Chcesz umrzeć?" spytał rozbawiony.

Facet zaczął zdesperowany przytakiwać, lecz widocznie to też sprawiało mu ból. Martin nie musiał go dobijać. Mógł zostawić go, by jeszcze pocierpiał i uciec. Po kilku godzinach i tak mężczyzna by się wykrwawił przez ogromną ilość złamań otwartych na jego ciele. Chłopak jednak miał w sobie trochę litości.

"To będzie pierwsza i ostatnia rzecz, jaką dla ciebie zrobię, skurwysynie". Chwycił łom mocniej i wbił go prosto w serce nieudacznika, który wydał z siebie ostatni jęk ulgi i skonał.

Martin umył łom w pobliskim strumyku i skierował się w stronę domu. Tak długo zajęło mu torturowanie faceta, że już świtało. Szepty ucichły w chwili, gdy Rosjanin umarł. Las ponownie budził się do życia. Martin zabrał sznury i wszystko, co mogłoby wskazywać na to, że to on go zabił. Starał się jak najszybciej oddalić od martwego ciała swojego największego wroga.

Chłopak czuł się wolny. W końcu pozbył się swojego największego zmartwienia. Teraz znowu mógł być normalnym chłopcem, który bardzo nie lubi tego lasu i gór. Tylko, czy po tym co zrobił, mógł być normalny?

Gdy wrócił do domu, było już całkiem jasno. Ojciec pojechał do pracy, a mama zajmowała się Susan. Bracia byli w szkole. Na szczęście jego rodzicielka nie zwracała uwagi na to, czy Martin się uczy. Nie wtrącała się i cenił ją za to.

Przywitał się z nią i poszedł do swojego pokoju. Schował plecak do szafy i przebrał się w świeże ubrania. Nagle adrenalina mu spadła i poczuł ogromne zmęczenie. Położył się do łóżka i od razu zasnął.

Kilka tygodni później sytuacja w ich rodzinie się pogorszyła. Ojciec coraz później wracał z pracy i robił awantury z byle powodu. Może to przez to, że znaleziono ciało Rosjanina, ale Martin nie był pewny. Oczywiście mordercy nie znaleziono i nawet specjalnie go nie szukano, w końcu sprawiedliwość została wymierzona.

Mama podejrzewała, że tata ją zdradza. Chodziła cała zestresowana i nawet Susan to odczuwała. Ciągle płakała i była niespokojna. Bracia wyprowadzili się tymczasowo do znajomych, by im nie przeszkadzać. Martin też o tym myślał, lecz mama powiedziała mu, że gdyby nie on, już dawno by się tu pozabijali, więc został. Nie lubił słuchać ich kłótni, lecz nic z tym nie mógł zrobić.

Pewnego wieczoru, tata wrócił pijany z pracy. Martin wtedy siedział w salonie i oglądał telewizję. Gdy drzwi otwarły się z hukiem, chłopak zaskoczony podniósł wzrok na spitego ojca. Mężczyzna spojrzał na niego i ryknął "Gdzie jest twoja matka?!". Martin poczuł nagłe przerażenie.

"To nie twoja sprawa" odparł.

"Gadaj skurwysynie!" chwiejnym krokiem podszedł do syna i podniósł go z kanapy ciągnąc za kołnierz. Śmierdział wódką pomieszaną z piwem. Martin odruchowo chciał się cofnąć, lecz ojciec kurczowo trzymał go przy sobie.

Nagle z rogu pokoju doszedł krzyk. Stała tam mama trzymając obronnie Susan. Nogi trzęsły jej się pod sukienką.

"Zostaw go, Dan!" błagała "To twój syn, nie rób mu krzywdy!"

Ojciec spojrzał na Martina i go puścił. Przeniósł wzrok na żonę.

"Elizabeth" zaczął "Nie mamy pieniędzy"

Mama wyglądała, jakby kopnął ją w brzuch.

"Co?" spytała, jakby nie wierzyła własnym uszom.

"Przegrałem" wzruszył ramionami, jakby to było nic takiego.

"Nie" jęknęła mama "Nie mów, że wróciłeś do hazardu"

"A jakie to ma znaczenie?!" ryknął" Musisz iść do pracy. Teraz"

Temperatura w pokoju spadła o kilka stopni. Wszyscy wiedzieli, że mama musi się opiekować Susan i praca nie wchodzi w grę. Żłobek był za daleko, by zawieźć tam małą. Niestety tłumaczenie temu ojcu, gdy jest pijany, na nic się nie zda.

Martin bardzo się bał. Bał się bardziej niż kiedykolwiek w lesie. Nigdy nie czuł takiego paraliżującego przerażenia. Patrzył na tatę nie wierząc, że to ten sam facet, którego kochał.

"Hazard?" spytał chłopak marszcząc brwi "Grasz w hazard? I przegrałeś wszystko? Dlaczego?" spytał roztrzęsiony.

"Bo was nienawidzę" odparł Dan "Ten mężczyzna miał zabić ciebie, Elizabeth. Kurwa, że Caroline akurat tam była" syknął.

Susan jakby w odpowiedzi zaczęła płakać. Mama stała bezruchu. W kącikach jej oczu pojawiły się łzy.

"Wynoś się" powiedziała zduszonym głosem "Wyjdź z tego domu!"

Ojciec zaśmiał się splunął na podłogę.

"Z przyjemnością, suko". Odwrócił się i chwiejnym krokiem wyszedł.

Gdy tylko zniknął z pomieszczenia, Martin przytulił się do mamy, która teraz nie powstrzymywała łez. Szlochała tak długo, aż ramię chłopaka stało się mokre.

Życie bez taty było ciężkie. Oczywiście bez pieniędzy było bardzo trudno, lecz z pomocą Meg udało im się jakoś podnieść z dna. Steven i Rick wyprowadzili na stałe, by nie obciążać mamy. Martin zaczął chodzić do szkoły. Był na każdej lekcji i nadrabiał wszystko, co go ominęło. Już nawet zapomniał o zabiciu mordercy. Nie czuł już wyrzutów sumienia, które wcześniej mu dokuczały. Szepty też zniknęły. Był nawet trochę szczęśliwy.

***

Susan miała już dwa latka. Była najsłodszym skarbem, jaki posiadał. Nie wyobrażał sobie utraty jej.

Pewnego dnia, gdy wracał że szkoły, zauważył ślad krwi na wydeptanej ścieżce. Wydało mu się to dziwne, ale pomyślał, że może to tylko jakieś ranne zwierzę. Szedł więc dalej, aż doszedł do domu. Drzwi były wyrwane z zawiasów i leżały oparte o barierkę. Koło wejścia leżała koza z poderżniętym gardłem. Martin przełknął nerwowo ślinę. Tylko jedna osoba przychodziła mu na myśl.

Jego ojciec był myśliwym. Miał wprawę w zabijaniu. W swoim gabinecie na ścianie miał kolekcje czaszek. Niektóre były jego, inne sprowadzone z dalekich krajów. Chłopak poczuł, jak jego serce staje. Wbiegł szybko do domu, lecz było za późno. Jego ojciec klęczał przy nieruchomym ciele jego matki w kałuże krwi. Kobieta miała tak samo jak koza- poderżnięte gardło. Obok na ziemi znajdowało się małe, bezwładne ciałko Susan.

Ojciec go nie usłyszał. Był odwrócony tyłem do niego. Oddychał nierównomiernie.

"Tato, co ty zrobiłeś?" spytał Martin zastanawiając się, czy to jest jeszcze jego ojciec.

Mężczyzna odwrócił się w jego stronę. Oczy miał puste i pozbawione życia.

"Pozbyłem się moich zmartwień" westchnął "Ale zostałeś jeszcze ty". Wstał i wyprostował się. Tym razem nie był pijany. W ręce trzymał nóż splamiony szkarłatną cieczą.

"Kocham cię, synku" uśmiechnął się i natarł na chłopaka. Na szczęście Martin, jako iż był zwinny, uniknął ciosu. Gdy jego ojciec był zdezorientowany, ruszył biegiem do swojego pokoju. Wyciągnął z szafy plecak, zabrał łom i wziął kilka głębokich wdechów.

W tej właśnie chwili mężczyzna pojawił się w drzwiach. Zbliżał się coraz bardziej. Krwiste plamy na jego koszuli wprawiały Martina w zawroty głowy.

I wtedy znowu usłyszał szepty. Były tak głośne, że nie rozumiał, co mówi do niego ojciec. Po prostu zacisnął dłonie na broni i natarł. Uderzył w jego kolano jednocześnie pozbawiając go równowagi i łamiąc kość. Mężczyzna ryknął z bólu i upadł na podłogę machając nożem. Martin uderzył w jego rękę, pozbawiając go broni i sprawności. Usiadł na nim i z zimną krwią walnął łomem w jego czaszkę. Szepty zagłuszyły odgłos łamanej kości. Krew wylewała się wszystkimi możliwymi otworami w twarzy ojca. Ten widok był obrzydliwy, jednak pod napływem adrenaliny Martin nie czuł nic. Wstał i rozeznał się w sytuacji. Cokolwiek by powiedział policji, wszystko wskazuje na niego. Zostanie posądzony o zamordowanie całej rodziny. Musiał uciekać.

Kiedyś, gdy Martin miał siedem lat, tata postanowił nastraszyć go w Halloween. Wiedział, że chłopak bał się jego kolekcji zwierzęcych czaszek, dlatego to wykorzystał. Ubrał czarny obrus, kupił maskę wyglądającą czaszka antylopy z bardzo długimi rogami i ją włożył. Zakradł się do pokoju siedmiolatka i nastraszył go tak, że Martin nie wychodził spod kołdry przez kilka godzin.

Teraz, dwanaście lat od tego wydarzenia, chłopak wpadł na pomysł. Szybko pobiegł do gabinetu i ściągnął ze ściany maskę, która teraz robiła jako ozdoba. Ubrał ją na twarz i założył kaptur.

Wybiegł z domu najszybciej, jak się dało. Wiedział, że zanim ktokolwiek się dowie o masakrze, jaka się tam stała, minie kilka dni. Sam jednak czuł duszącą chęć znalezienia się jak najdalej.

Mknął przed siebie czując języki wiatru. Co jakiś czas potykał się i przewracał, co obudziło w nim uczucie frustracji i zaczął płakać. Szlochał cicho, bo był z natury skromny, lecz jego łzy były pełne cierpienia, smutku i rozpaczy.

Gdy usłyszał głosy kłócące się w jego głowie, złapał się za nią i zaczął krzyczeć. Czuł gniew tak ogromny, że gdyby mógł, udusił by tego kogoś, kto odzywa się w jego umyśle.

I pomimo wszystkiego, w co cokolwiek wierzył, czego się bał, czy nie bał, poczuł czyjąś dłoń na ramieniu. Spojrzał na nią. Była blada, chuda i koścista. A jego właścicielem była ta sama postać w pustą twarzą.

"Witaj, Bone Breakerze."

Zza pleców postaci wyłoniły się macki.

"Jestem Slender Man." - to był jedyny wyraźny szept w jego głowie. 

Oznacz jako: przeczytane ulubione chcę przeczytać

Komentarze

Zaloguj się, aby dodać komentarz.

Archiwum

Najnowsze i warte uwagi

Artykuły i recenzje