Historia

Gadzie oczy

Fikcyjna Felicja 0 5 lat temu 2 638 odsłon Czas czytania: ~6 minut

Urodziłem się w największym mieście na świecie. Ja, rodzice i sześcioro rodzeństwa mieszkaliśmy nad Wielką Rzeką, w której łowiliśmy ryby. Później matka sprzedawała je na targu, albo wymieniała na coś, co właśnie było potrzebne. Za każdym razem, gdy wracała, starała się zaoszczędzić przynajmniej odrobinę pieniędzy na posagi dla córek, lecz nigdy jej się to nie udawało. Przy tak dużej gromadce jak nasza, problemy nie miały końca.

Któregoś roku, tuż po tym gdy Wielka Rzeka wylała, by nawodnić pola, moja siostra, Aiya, zachorowała. Nie opuszczała posłania i płakała z bólu, gdy bąble na jej twarzy pękały i wypuszczały cuchnącą ropę. Aiya była z nas najstarsza i zawsze bardzo się jej bałem, ale mimo to poszedłem do świątyni, by pomodlić się za jej zdrowie. Bogowie okazali się jednak mieć inny plan dla Aiyi, bo nim rzeka wróciła na miejsce, ona zdążyła umrzeć. Niewiele pamiętam z tego okresu, ale kilka dni później matka odkryła, że bliźnięta również są chore. Czerwone plamy, które pokryły ich twarze, stały się brązowe i niebawem stosy pogrzebowe znów zapłonęły.

Później zachorowałem i ja. Nie wiem, co się ze mną działo. Czy krzyczałem z bólu? Mam nadzieję, że nie. Matka i tak miała z nami za dużo kłopotów. Moim pierwszym wspomnieniem był deszcz świateł i twarde, lodowate łóżko z błyszczącego kamienia. Ocknąłem się w Okrągłej Świątyni na drugim skraju miasta. Znałem to miejsce tylko ze strasznych historii, które nocami opowiadała nam Aiya. Pomyślałem, że musiała zajść okropna pomyłka i błagałem wszystkich Kapłanów, by natychmiast mnie wypuścili.

Ci jednak kazali mi leżeć spokojnie. Przyrządzali gorzkie mikstury, po których nie mogłem zasnąć. Minęły trzy noce i byłem zupełnie zdrowy, lecz wciąż zabraniano mi wstawać z kamiennego łoża. Zadbano jednak, bym miał towarzystwo. W ten sposób na mojej ścieżce stanął Luvo.

– Widziałem, jak cię tu przynosili – powiedział.

– Kto?

– Kobieta z takimi... – To mówiąc, wykonał serię dziwnych ruchów przy głowie. Domyśliłem się, że chodzi o moją matkę. Nawet najbiedniejsi przedstawiciele rodu Timah nosili specyficznie zaplecione włosy.

– Oddała mnie? – zapytałem tylko.

– Później zawróciła. Uderzała w drzwi naszej świątyni, tylko że nikt jej nie wpuścił. Wyrzuciła nawet woreczek z pieniędzmi. W końcu jednak je zebrała.

– To dobrze – odparłem i pomyślałem o posagach. – Kiedy będę mógł stąd wyjść? Nic mi już nie jest. – Na dowód pokazałem mu czystą, zdrową skórę na rękach.

– Wyjść? – powtórzył Luvo. – Głupi. Stąd się nie wychodzi. W Okrągłej Świątyni zostaje się na zawsze.

Musiało minąć wiele czasu, nim pojąłem, że nie żartował.

Do Okrągłej Świątyni można było trafić na dwa sposoby. Albo dobrowolnie, abo wówczas, gdy zostawało się sprzedanym. Kapłani chętnie przyjmowali chore dzieci. Obiecywali, że nie ma zarazy, z którą nie mogliby wygrać. To tak stałem się jednym z nich. Historia Luva była zupełnie inna. Jego matka umarła i został sam na świecie. Przez wiele dni chodził głodny, a gdy zasłabł, ukazała mu się postać w białej szacie. Uniosła go i zabrała do świątyni. Gdy Luvo zupełnie się ocknął, stał przy stole pełnym jedzenia, którego nie wolno było mu tknąć, jeżeli nie zgodzi się zostać. Tamtego wieczoru po raz pierwszy od bardzo dawna najadł się do syta.

Nasze dni zaczynały się od przyjęcia mikstury. Kapłani, którzy ją rozdawali, mieli nienaturalnie długie twarze, lecz w końcu do nich przywykliśmy i przestały być nienaturalne. Ja i Luvo byliśmy w trakcie etapu pierwszego. Dzięki bogom, że mogłem przechodzić przez to razem z przyjacielem. Mikstura była słodka, a skutki jej działania przychodziły bardzo szybko.

Uczucie gorąca, później paraliż nóg, następnie silny ból głowy: trzy koszmary. Trzy punkty, z których składał się dzień, dopóki nie ukończyło się etapu pierwszego.

Ja i Luvo wyszliśmy z niego niemal równocześnie. Objawem, który mówił, że tortury dobiegają końca, było swędzenie skóry. Wkrótce zaczynała odchodzić całymi płatami, a nasze pościele były upstrzone plamami krwi. Trzeba dodać, że spaliśmy w jedwabiu, jak książęta.

Gdy Kapłanka, która kazała nazywać się Anuai (mnóstwo dziewcząt w naszym rejonie nosiło to imię, więc wątpię, by było prawdziwe), pilnowała dzieci odpowiedzialnych za pranie i zobaczyła nasze łóżka, uśmiechnęła się szeroko.

– Wzorowo – powiedziała. Było to jedno z jej ulubionych słów.

W ten sposób rozpoczęliśmy etap drugi. Ja i Luvo nie musieliśmy już pić mikstury. W ogóle, po kilku dniach okazało się, że nie musimy już ani pić, ani jeść. Anuai bardzo nas za to pochwaliła. Mogliśmy nawet otrzymać nagrodę, taką, jaką chcemy.

Najpierw pomyślałem o odwiedzeniu domu, ale na szczęście, nim zdążyłem się odezwać, przyszło otrzeźwienie. Wcale nie tęskniłem za matką, ani za Wielką Rzeką. Stały się jedynie punktami z przeszłości, prawdziwymi, lecz nieistotnymi.

– Chcę zobaczyć, co jest pod świątynią – odezwałem się jednocześnie z Luvo.

Anuai pogłaskała nas po łysych głowach i pozwoliła, byśmy zeszli korytarzem ukrytym za ścianą z białego marmuru. Każdy wiedział, że jest tam coś ciekawego, lecz nikt nie był pewien, co właściwie może kryć się w głębi świątyni. Kapłani, nim zdecydowali się na wędrówkę ciemnym korytarzem, czekali na burzę. Mówili, że jest konieczna. Podczas pierwszych tygodni mojego pobytu, zawsze, gdy widzieliśmy pioruny, modliliśmy się do naszego boga. Najpierw prosiliśmy go o rychły koniec nawałnicy a z czasem o to, by wyjawił nam wszystkie sekrety Okrągłej Świątyni.

Szliśmy w ciemności bardzo długo, lecz nasze oczy dobrze sobie z tym radziły. Anuai, która schodziła korytarzem pierwsza, nagle się odwróciła. Zamarliśmy. Jej źrenice stały się pionowe jak u gada.

– Wzorowo – wyszeptała, patrząc na nas.

Po chwili ruszyła dalej.

– Daleko jeszcze, Anuai? – zapytał Luvo.

– Tylko kawałek.

Wkrótce po tym, znaleźliśmy się w idealnie okrągłej sali. Było to największe i najjaśniejsze pomieszczenie, jakie widziałem w życiu, choć znajdowało się przecież głęboko pod ziemią. W jego centralnej części stała podłużna... rzecz. Coś dziwnego, ustawionego na trzech podporach, wyposażone w okrągłe okna z matowego szkła. Irracjonalnie wyczułem, że można tym podróżować. Myśl ta, choć szalona, nagle zrodziła się w mojej głowie i za nic nie chciała jej opuścić.

– Dokąd tym latacie? – zapytał Luvo, który był śmielszy.

Do ostatniego, trzeciego etapu, konieczne były lustra. Do tej pory wiedziałem jak wyglądam, tylko dzięki życiu nad rzeką. Woda płynęła w niej niezwykle wolno, toteż, gdy człowiek się pochylił, miał szansę dobrze się sobie przyjrzeć. W ten sposób utopił się jeden z moich braci. Ześlizgnął się z grobli i zniknął w toni. Nigdy go nie znaleźliśmy, a gdy było nam smutno, Aiya mówiła, że został rybim królem i teraz włada podwodą krainą.

Gdy Anuai przyniosła nam lustra, przez chwilę patrzyliśmy w nie w milczeniu. To my byliśmy rybimi królami. To nasze oczy były martwe i okrągłe, to naszą skórę porastała łuska.

– Pomyślcie o kimś, kim chcielibyście być – nakazała Anuai, nim wyszła.

Po wielu dniach, nasze twarze wyglądały nieco inaczej. Część łuski zniknęła. Minęły jednak całe tygodnie, nim nasze policzki nie stały się zupełnie gładkie. A trzeba było miesięcy, by zupełnie ujarzmić rybie rysy. Był to najwspanialszy czas w Świątyni. Anuai przynosiła nam owoce w miodzie, by wabiły muchy. To one stały się naszym przysmakiem. Łapaliśmy je na długie, wąskie języki.

 Po mniej więcej trzech latach, ja i Luvo umieliśmy zmieniać swój wygląd na zawołanie. Wtedy też okazało się, że możemy opuszczać Okrągłą Świątynię.

Anuai dawała nam proste zadania. Oblicz, ilu ludzi mieszka za pagórkiem. Dowiedz się, co jest im potrzebne. Rusz dalej, wsyp do studni coś, co sprawi, że zaczną nas odwiedzać. Nie nabiorą podejrzeń, jeśli przebierzesz się za wędrownego mnicha. Namawiaj ich do bluźnierczych modlitw. I tak nie rozumieją słów, które wypowiadają.

Mijały wieki. Starzy bogowie, których czcili moi rodzice, ustąpili miejsca nowym. Do Okrągłej Świątyni wstawiono wielki krzyż, a ulice naszego miasta spłynęły krwią niewiernych. Świat stał się zupełnie innym miejscem.

 Tylko jedno się nie zmieniało. Wciąż otrzymywaliśmy zadania. Anuai i jej przyjaciele nie próżnowali. Czasem sprowadzali nas korytarzem do okrągłej sali i razem lecieliśmy bardzo, bardzo daleko. Luvo nienawidził tych podróży. Ja je kochałem.

Patrzyliśmy na Ziemię. Była tylko kulką, tak małą, że Anuai udawała, że trzyma ją w palcach. Ja wolałem sobie wyobrażać, że to mucha, apetyczna mucha, która przykleja mi się do języka, bym mógł ją pożreć.

Oznacz jako: przeczytane ulubione chcę przeczytać

Komentarze

Zaloguj się, aby dodać komentarz.

Inne od tego autora

Archiwum

Najnowsze i warte uwagi

Artykuły i recenzje