Historia

Wciąż męczy się i trudzi - Panopticum

P->K 1 4 lata temu 9 217 odsłon Czas czytania: ~66 minut

Sala powoli się wypełniała. Drzwi otwierały się raz za razem, a nowe osoby, równie nieśmiałe i przestraszone co poprzednie, wchodziły do środka. Drętwa atmosfera udzieliła się wszystkim zebranym. Ludzie stawali pod ścianami, spoglądali na ekrany telefonów i popijali wodę z plastikowych kubeczków, byleby mieć jakieś zajęcie. 

  Na środku pomieszczenia stało kilkanaście krzeseł ustawionych w okrąg, tak, by każdy z siedzących był skierowany do wewnątrz. Przy głównym wejściu stał Marcin, świeżo upieczony psycholog, który witał wchodzących. Cieszył się, nie spodziewał się zobaczyć aż tylu osób chętnych do wzięcia udziału w spotkaniu. Jeżeli dalsza część zgromadzenia przebiegłaby równie pomyślnie, byłby to dla niego dobry start. Pierwsze zebranie po skończeniu studiów, do tego udane!

 Przed drzwiami wejściowymi wisiał kolorowy plakat, informujący o spotkaniu. Kilkadziesiąt podobnych Marcin rozwiesił w całym mieście i, patrząc po zebranych, trud się opłacił. 

 „Nie radzisz sobie z lękiem?”, głosił duży napis na szczycie afiszu, „masz fobię, ale nie potrafisz nad nią zapanować? Darmowe grupowe spotkanie z psychologiem w sobotę, 30 września o godzinie 12:00 w”… I tak dalej.

 Psycholog spojrzał na zegarek i wyjrzał na zewnątrz, aby upewnić się, że nikt więcej nie przyjdzie. Zamknął drzwi i poprosił grupę o zajęcie miejsc. Zebrani odlepili się od ścian i stołu z przekąskami, niektórzy z kubeczkami oraz kawałkami ciast w rękach, zajęli przypadkowe miejsca w kręgu. Marcin podszedł do pustego krzesła, ale nie usiadł na nim. Stanął obok, przesuwając zadowolonym wzrokiem po ludziach. Ręce lekko mu się pociły, jednak szybko powstrzymał stres. To nie była właściwa pora na nerwy.

 – Witam wszystkich zgromadzonych! – obwieścił na tyle głośno, by każdy mógł go usłyszeć. Na sali znajdowało się około dwudziestu osób. – Bardzo mi miło, że zechcieli państwo wziąć udział w naszym spotkaniu i podzielić się swoimi historiami – ostrożnie ważył słowa. – Na świecie są dziesiątki tysięcy ludzi podobnych do nas. Ludzi, którzy mają fobie, obawiają się rzeczy i zjawisk, które dla innych są „zwyczajne”, „normalne”. Ale to nie czyni ich gorszymi! I nikt nie powinien się tak czuć! Grunt to się nie poddawać, zachować zimną krew i spróbować zapanować nad swoim lękiem! Dlatego właśnie spotkaliśmy się, by porozmawiać o swoich obawach, spróbować znaleźć ich przyczynę i pomóc sobie nawzajem. Bowiem nie ma takiego strachu, którego nie można pokonać.

 Milczał przez kilka sekund. Ktoś nieśmiało zaklaskał, a za nim ruszyła reszta, wypełniając salę donośnymi oklaskami. Marcin podziękował i kontynuował:

 – Z racji tego, że pewnie wszyscy czujemy się trochę nieswojo w nowym towarzystwie, opowiem o swojej fobii jako pierwszy. Tak, to prawda – powiedział, gdy usłyszał pomruk zdziwienia. – Mimo że jestem psychologiem, sam miałem problem z fobią. Uwierzcie, nie ma się czego wstydzić! Cierpiałem na hemofobię. Czy ta nazwa jest komuś znana? Czy ktoś jeszcze boi się tutaj krwi?

 Nikt z zebranych nie podniósł ręki. 

 – To dobrze.

 Wyciągnął spod koszuli, wiszący na szyi medalionik, na który składał się pozłacany okrąg, a w nim plastikowy zbiorniczek. W środku widoczna była brunatna substancja.

 – Noszę to dla pamięci, jaki kiedyś byłem. Jej widok powodował we mnie niemożliwy do powstrzymania, irracjonalny lęk. Każde szczepienie, pobranie krwi i tak dalej były dla mnie koszmarem. W końcu udało mi się zwyciężyć w tej walce. Osiągnąłem to dzięki nietraceniu nadziei w powodzenie. I państwo też nie powinni jej tracić, bo każdą fobię można pokonać. I skoro jesteśmy tu z własnej, nieprzymuszonej woli, to jestem pewien, że dadzą państwo radę pokonać swój lęk. Tyle słowem wstępu. Teraz prosiłbym o pozwolenie, by przejść na bardziej bezpośrednią formę. Zniweluje to dystans między mną a państwem. Tak więc: czy jest kolejna osoba, która chciałby się przedstawić?

 Tylko jeden mężczyzna podniósł rękę. Był duży i umięśniony, siedział parę krzeseł od Marcina. Na głowie miał niebieską bejsbolówkę z nazwą jakiejś zagranicznej drużyny. Dalej, ubrany był w znoszoną skórzaną kurtkę i granatowe jeansy. Nie wyróżniał się garderobą, ale po wielkich szorstkich dłoniach i zmęczonej twarzy można było stwierdzić, że pracował fizycznie. Marcin skierował do niego otwartą dłoń i poprosił, żeby wstał. Mężczyzna podniósł się i zaczął:

 – Cześć! – Niezdarnie machnął ręką na powitanie. – Mam na imię Artur i mam arha… aran… no, lęk przed tymi, pająkami.

 Po wypowiedzeniu tego nastąpiła głucha przerwa. Chyba wszyscy odnieśli wrażenie, jakby mężczyzna się skurczył. Marcin z uśmiechem zachęcił go gestem, by mówił dalej. 

 – Ja wiem, że to może być dziwne, że taki chłop jak ja, a boi się pająków, no ale nic na to nie poradzę. – Wzruszył ramionami. – Mam tak od dziecka, no i mi zostało. Wszystko wzięło się stąd, że kiedyś, gdy byłem mały i z moim starszym bratem byłem w domu u moich świętej pamięci dziadków, poszliśmy na strych no i… Było tam dużo różnych pudeł i innych rzeczy, no i w jednym miejscu było gniazdo pająków, wpadłem w nie przypadkiem. Oblazły mnie, strasznie się wtedy przestraszyłem, próbowałem je z siebie strząsnąć, ale było ich za dużo. – Jego ciałem wstrząsnął potężny dreszcz, ale mimo to kontynuował. – Obłaziły mnie z każdej strony, a ja nie mogłem nic zrobić. No i od tego czasu strasznie się ich boję. Nie wiem, jak bym się nie starał, to jak widzę jakiegoś pająka, paraliżuje mnie strach i nie mogę nic zrobić. – Zwiesił głowę. – Próbuję się z tym mierzyć, no ale jakoś nie mogę, strach zawsze wygrywa.

 – Nie martw się, Arturze – powiedział uspokajająco Marcin. – Nie masz się czego wstydzić, lęk jest normalnym zjawiskiem. Należy do tego podchodzić spokojniej. Poproś kogoś, żeby złapał dla ciebie pająka i zamknął w pojemniku, próbuj przeciwstawiać się lękowi i systematycznie się do niego zbliżać. Rób to bez pośpiechu, ale przede wszystkim nie zrażaj się. Będziemy o tym jeszcze rozmawiać. Dziękuję ci za podzielenie się swoją historią.

 Artur zdawał się odzyskać część wiary w siebie, przedstawiając swój wstydliwy, jak sądził, strach. Usiadł na miejscu zauważalnie pocieszony, że wyrzucił to z siebie. Zanim Marcin zadał pytanie o to, kto jako następny chciałby się przedstawić, kilka rąk wystrzeliło w górę. Zaskoczony psycholog wybrał jedyną przedstawicielkę płci pięknej, która akurat się zgłosiła. Ta podziękowała i podniosła się z miejsca.

 – Hej, jestem Łucja i tak samo jak Artur, mam fobię od dziecka. – Skierowała na niego wzrok i uśmiechnęła się ciepło. Mężczyzna nieśmiało odwzajemnił uśmiech. – Boję się ciemności i chociaż staram się z tym walczyć, wciąż nie jestem w stanie przebywać w pełnym mroku bez żadnego światła. Zawsze, gdy zbliża się noc, mam przygotowaną latarkę. Włączam w całym domu specjalne energooszczędne lampki, żeby łatwiej móc dotrzeć do głównych włączników. Wydaje mi się, że strach przed ciemnością mam od dziecka. – Przebiegła wzrokiem po zgromadzonych.

 – Kiedyś obejrzałam z rodzicami horror mimo protestów mojej mamy. Później okazało się, że jej obawy były słuszne. Przez całą noc nie zmrużyłam oka. Tak bardzo się bałam, że coś czyha na mnie w ciemności. W następnych dniach często budziłam się w nocy. Krzyczałam ze strachu, a przestraszeni rodzice od razu przybiegali sprawdzić, co się stało. Jedynym rozwiązaniem okazała się niewielka lampka nocna, która dawała trochę światła i pozwalała mi spać w spokoju. I chociaż mój strach nie jest już tak duży jak kiedyś, to im bliżej nocy, tym bardziej zaniepokojona jestem. Bez wyraźnego uzasadnienia – zmieszała się.

 Ludzie w zrozumieniu pokiwali głowami. Marcin wstał i podziękował jej za przemowę, po czym wybrał kolejną osobę z tłumu uniesionych rąk. Tym razem był to chudy mężczyzna, ubrany w wełniany sweter o nieokreślonym odcieniu szarości. Zachowywał się co najmniej niepokojąco. Jego wzrok zdawał się błądzić po całej sali, nie skupiając się na żadnym konkretnym punkcie, przechodził z jednej rzeczy na drugą. Ręce i nogi lekko drżały, a kiedy się podnosił, widać było, że przyszło mu to z trudnością. Psycholog był gotów zapytać czy wszystko w porządku, ale zanim zadał pytanie, mężczyzna uspokoił się i zaczął opowiadać.

 – Dzień dobry. – Uśmiechnął się niezręcznie. Ani ładnie, ani brzydko. – Moje imię Gustaw i mam… – urwał, słysząc głos po swojej prawej. Odwrócił się, by zobaczyć, kto mu przerwał, ale wszyscy milczeli. Kontynuował:

 – Mam fobię przed byciem ocenianym przez innych, tak zwaną socjofobię. Nie wiem, dlaczego ten lęk jest u mnie tak silny. Niełatwo się żyje z czymś takim, oj niełatwo. Wciąż jestem w strachu, za każdym razem, gdy wychodzę z domu. Przyjście tutaj było dla mnie dużym przedsięwzięciem i mało brakowało, żebym z tego zrezygnował. 

Potarł kościstymi palcami ramię. Znowu usłyszał czyjś szept, mówiący: „po co on tu w ogóle przychodził?”, ale nigdzie nie widział osoby mówiącej. Przejechał dłońmi po udach, zostawiając na spodniach ślady potu. 

 – Ale postanowiłem tu przyjść, żeby… Żeby opowiedzieć o swoim problemie i… I żeby nikt mnie nie… oceniał – ostatnie słowo wymówił z trudem, jak gdyby zmuszał się do wypowiedzenia go. „Nie miał ładniejszego swetra?” – usłyszał gdzieś w oddali. Zaczął nerwowo mrużyć oczy, co nie umknęło uwadze Marcina. Coś było stanowczo nie tak. 

 – Przepraszam. – Usiadł podenerwowany. – Już skończyłem.

 Ludzie spojrzeli po sobie zmieszani. Marcin podziękował Gustawowi za przedstawienie się. Coraz więcej osób było chętnych do opowiadania.

 Następna była Julia i jej lęk przed wysokościami, później Krzysztof, bojący się zwierząt, a dalej Mateusz i jego strach przed lalkami. I tak dalej, i tak dalej. Historie, podziękowania, kolejne ręce w górze. Minęła godzina od rozpoczęcia zgromadzenia. Marcin zarządził krótką przerwę na rozprostowanie się, napicie wody i zjedzenie kilku przekąsek, którymi zastawiony był podłużny stół w rogu pomieszczenia. Zebrani mieli o wiele lepsze humory niż na początku, co cieszyło psychologa.

 W tłumie zebranych dostrzegł niewielką postać Gustawa, sięgającego właśnie po jeden z plastikowych kubeczków. 

 – Cześć Gustawie, jak się masz? – zapytał ciepło, kładąc mu rękę na plecach. 

 – Dobrze, dobrze… – odrzekł sucho, nie mając widocznie ochoty na rozmowy. Marcin zignorował to jednak i kontynuował:

 – W porządku, nie ma się czym martwić. Spójrz na tych ludzi, widzisz żeby ktokolwiek tu był doskonały? Chcemy sobie tylko pomóc – uśmiechnął się. 

 Gustaw jednak wpatrywał się w zamyśleniu w wodę, wypełniającą plastikowe naczynie.

 Mężczyzna w swetrze, mimo że nie zareagował na te słowa, poczuł się lepiej, spokojniej. Już miał podziękować odchodzącemu Marcinowi, kiedy usłyszał ciche: „idiota”, dochodzące ze strony, w którą oddalał się psycholog. Zamarł w bezruchu, a odrobina wody wylała się z kubka, trzymanego w roztrzęsionej dłoni.

 Przerwa skończyła się i wszyscy znów zajęli swoje miejsca, czekając na dalsze historie i zwierzenia. Następna była Amelia, opowiadająca o jej lęku przed burzą:

 – Wszystko zaczęło się od tego, że kiedy byłam mała, często zostawałam wieczorami sama w domu. Nie lubiłam tego, ale wiedziałam, że rodzice nie mogą się zwolnić z pracy ani zatrudnić dla mnie niani. Tak czy siak, zostawałam sama i pewnej nocy rozpętała się okropna burza. Pioruny trzaskały jeden za drugim, a ja zapłakana siedziałam w oknie, patrząc na krople na szybie i…

 – Dosyć! – przerwał głośny, załamujący się głos.

 Każdy zwrócił się ku Gustawowi, który stał, mierząc wszystkich obłąkanym, przerażonym wzrokiem. W swoich bladych, rozdygotanych dłoniach trzymał pistolet.

 – Dosyć! – krzyknął znowu, bardziej dobitnie. – Już mam dość tych waszych gier.

 Marcin ostrożnie wstał z krzesła, unosząc ręce w uspokajającym geście. Nie dawał po sobie poznać, jak bardzo się bał.

 – Mam dość tego waszego wsparcia – kontynuował Gustaw, opluwając się przy tym. – „Chcemy sobie tylko pomóc”, tak?! – Wycelował w psychologa. – Nikt tu nie jest przeciwko mnie?! To skąd te pieprzone komentarze, które cały czas słyszę?

 – Nie ma potrzeby tak krzyczeć, Gustawie – mówił Marcin. – Wyjaśnimy to, tylko, proszę, odłóż broń.

 – Nie mam zamiaru – wycedził przez zaciśnięte zęby. – Powiedziałem kilka słów, a wy już mnie atakujecie. Szepczecie, obgadujecie.

 Wszyscy siedzieli jak sparaliżowani, bojąc się, że jeśli wykonają chociażby najmniejszy ruch, lufa zostanie zwrócona w ich stronę. 

 – Jakie słyszałeś komentarze, Gustawie? – próbował przemówić mu do rozsądku Marcin, ostrożnie się zbliżając. – Nie będziemy mogli się dogadać, jeśli nie odłożysz broni.

 – Nie mam z tobą o czym rozmawiać – odparł załamującym się głosem. Spocone dłonie ledwo utrzymywały pistolet. Palec wskazujący ześlizgnął się z osłony zamka i uderzył o spust. Nastąpił wystrzał, sekundę później podniósł się paniczny krzyk zebranych.

 Marcin złapał się za brzuch i spuścił wzrok. Szkarłatna ciecz, której niegdyś panicznie się bał, powoli wydobywała się z rany. Medalion z zakrzepniętymi kroplami własnej krwi zaczął mu ciążyć na szyi, a może to cała głowa stawała się cięższa? Spoglądał na posokę, szybko zalewającą parkiet pod nim i przypomniał sobie o niedawno pokonanej hemofobii. Jakie to miało znaczenie teraz, kiedy brakło mu powietrza, a przed oczami robiło się ciemniej? Przestawał się bać, czuł coraz większą pustkę. Pomieszczenie zaczęło wypełniać się mgłą, a może to po prostu obraz stawał się coraz mniej wyraźny? Z oddali dobiegł go czyjś krzyk lub raczej żałosne zawodzenie. Stał zgięty, obserwując wszechobecną panikę. Wymienił z Gustawem spojrzenia. Nie zdążył niczego wyczytać z oczu mordercy, ponieważ nogi się pod nim ugięły i padł jak długi, nie reagując na żadne bodźce.

 Gustaw spojrzał na padającego psychologa, a później na dłonie, w których wciąż kurczowo ściskał pistolet. Mięśnie rozkurczyły się i broń uderzyła o podłogę. Uniosło się kilka bryzgów z kałuży. A może tylko tak mu się wydawało? Mężczyzna nie wiedział już, co jest prawdą, a co nie. W głowie wciąż słyszał obwiniające go głosy: „głupiec!”, krzyczały, „głupiec!”

 – Nie, nie. Nie – powtarzał Gustaw, padając na kolana i chowając głowę w ramionach. Podbiegł do niego Artur i wykopnął broń jak najdalej od mężczyzny. Ale ten nie próbował po nią sięgnąć. Siedział, kiwając się w tył i w przód.

 – Cicho! Cicho! Zamknijcie się! – krzyczał. – Nie chcę! Nie chcę!

 Słyszał, jak przerażeni ludzie wybiegają z sali, po chwili zobaczył sanitariuszy i policjantów, którzy wbiegli do środka. Rozbrzmiały syreny. Czyjeś silne ręce złapały go za nadgarstki i z niemałym trudem odciągnęły je od huśtającej się głowy. Metalowe obręcze zacisnęły się na jego przegubach.

 – Nie, nie, nie – powtarzał przez cały czas, kiedy wsadzali go do radiowozu. A głosy wciąż szeptały i oceniały.


***


 Koła wózka leniwie przetaczały się po długich, jasnych korytarzach, w których unosił się zapach chloru. Mijani pensjonariusze uśmiechali się, kiedy przechodzili obok, ale on nie reagował. Nie widział w tym sensu. Podkrążone oczy i blada twarz skierowane były przed siebie, na sam koniec śnieżnobiałego tunelu szpitala. Pielęgniarz, który go wiózł, coś do niego mówił, lecz to nie miało znaczenia. Czy cokolwiek miało jeszcze znaczenie? Spojrzał na medalion, wiszący na jego szyi, który nie rozbił się mimo upadku. A powinien, plastikowy zbiorniczek był kruchutki.

 Zamiast tego, pękło coś innego. Coś w środku Marcina, świeżo upieczonego psychologa. A teraz świeżo upieczonego inwalidy z uszkodzonym odcinkiem krzyżowym. Przykuty do wózka, niezdolny do samodzielnego poruszania się. A to wszystko dlatego, że chciał pomóc. Miał pomysł, miał plan i wszystko szło po jego myśli. Miał zostać pełnoprawnym psychologiem, otworzyć własny gabinet, przyjmować pacjentów. Pomagać ludziom.

 Obecnie ludzie musieli pomagać jemu. A wszystko przez jednego, zabłąkanego we własnym szaleństwie schizofrenika.

Wózek dotoczył się do szerokich drzwi, za którymi znajdował się ogromny ogród pełen zieleni, kwiatów i drzew. Istny raj dla kogoś, kto czuje, że ma po co żyć.

 Sanitariusz zjechał wózkiem po rampie i wjechali na nierówną, kamienną dróżkę. Piękne miejsce było prawie puste. Większość pensjonariuszy miała teraz badania, zajęcia rekreacyjne albo zwyczajnie odpoczywała w pokojach. Jedno spojrzenie na Marcina wystarczyło, by stwierdzić, że chłopak potrzebuje pomocy. Zdarzenie ze spotkania, z którego tak się cieszył, wyniszczyło go psychicznie, nie wspominając o stanie fizycznym. 

 Jego obsesja wróciła. Zdał sobie sprawę z tego dopiero kilka dni po wypadku. Niekontrolowane dreszcze i wzdryganie się na myśl o strzykawkach i na widok krwi nie mogły być przypadkiem. Wszystko o co walczył, jego kamień milowy został właśnie rozbity. I jedynie talizman, wiszący na jego szyi, pomagał mu nie popaść w całkowitą panikę. Przypominał o tym, że fobię da się przezwyciężyć, że jest to osiągalne. Dzięki niemu obsesja nie była w stanie uderzyć z pełną mocą.

 – Za chwilę wrócę, proszę poczekać – powiedział ciepło pielęgniarz, uśmiechając się do milczącego Marcina.

 Mężczyzna siedział sam w ogrodzie, odwrócony w stronę dwóch dorodnych jabłoni. Obserwował świat wokół siebie, ale nie odczuwał żadnej fascynacji. Może z wyjątkiem jednego – ptaków. Spoglądał w niebo i widział czarne punkciki, które swobodnie latały pomiędzy obłokami. Zamarzył o tym, żeby mieć skrzydła i odlecieć stąd gdzieś daleko, gdzie nikt go nie znajdzie, nie zrobi mu krzywdy. Chciał być wolny, móc szybować po błękitnym nieboskłonie bez żadnych ograniczeń. Senne marzenia jednak szybko się rozwiały, kiedy usłyszał za sobą kroki sanitariusza.

 Ten złapał za uchwyty wózka i popchnął, może zbyt gwałtownie, ale Marcin na to nie zareagował. Było mu wszystko jedno. Opiekun przewiózł go przez ogród, wokół budynku, kilka razy zawracał pomiędzy wysokimi żywopłotami, nie zjeżdżając jednak z nierównej, kamiennej dróżki. Wózek podskakiwał na wybojach, ale byłego psychologa to też nie ruszało. Cały czas myślał o tym, jak przyjemnie byłoby mieć skrzydła i odlecieć do gwiazd. Jak najdalej stąd.

 Wózek okrążył budynek i kierował się do bocznej bramy, która prowadziła na parking. 

– Dokąd jedziemy? – zapytał zmęczonym głosem Marcin. Mężczyzna nie odpowiedział.

 Znajdowali się coraz bliżej płotu, za którym widać było samochody należące do odwiedzających i personelu. A wśród nich wielki czarny van. Marcin przekręcił głowę i spojrzał na pielęgniarza… Ale to nie był on. Dojrzał osobę o złocistej bródce, poznaczoną bruzdami podłużną twarzą i czystymi, ale chaotycznie ułożonymi blond włosami. Między tym wszystkim błękitne oczy, strzelające iskierkami. Podejrzany człowiek spojrzał na niego i uśmiechnął się. Psycholog skądś kojarzył tę twarz, ale nie mógł sobie przypomnieć skąd.

 – Spokojnie, Henryku, niedługo będziesz w domu – powiedział nieznajomy, wciąż pchając wózek w stronę parkingu.

 – Ja… Ja nie jestem Henryk! – wypalił, próbując uspokoić narastający w nim strach. 

 Mężczyzna nie odpowiedział. Minęli bramkę i kółka wózka zetknęły się z gładką powierzchnią. Marcin otworzył usta, żeby zawołać pomoc; nie zdążył. Szorstka dłoń mu to uniemożliwiła. Złapał ją i próbował odciągnąć od twarzy, ale był zbyt słaby. Złapał rękami za poręcze, starając się wyskoczyć z wózka. Brodacz, wciąż zatykając mu usta, przyciągnął go do siebie i usadowił. Czarny van znajdował się coraz bliżej.

 Marcin ugryzł napastnika, lecz ten zdawał się to kompletnie ignorować. Zagwizdał, a z samochodu wyszedł ktoś inny, ale bardzo podobny do nieznajomego. Brakowało mu bródki, a włosy były ładnie ułożone, ale twarz… Identyczna. Na widok Marcina uśmiechnął się ciepło i szczerze, jakby pozbawiony złych intencji.

 – Pomóż mi, ciężki ten wózek – powiedział podmieniony pielęgniarz.

 Drzwi vana odsunęły się. Wewnątrz było specjalne siedzenie, umiejscowione tuż za fotelem kierowcy i pasażera, obok niego zaś kilka pasów. Mężczyźni wnieśli Marcina, zapięli i zatkali usta kneblem.

 – Spokojnie, Henryku, spokojnie – powtarzał cały czas. – Nie robimy ci nic złego, przecież widzisz. Niedługo będziesz w domu.

 Marcinowi zrobiło się gorąco i czuł, że zaraz zemdleje. Porywają go. Właśnie go porywają, a on nie może nic zrobić. „Boże, proszę” – modlił się w duchu, „niech pielęgniarz, który mnie wiózł, zobaczy że mnie nie ma. Niech coś zrobi. Niech ktoś mi pomoże!” Ostatnie zdanie próbował wykrzyczeć, ale knebel skutecznie blokował mu usta. Dotarła do niego groza całej sytuacji. Rzucał się, próbował oswobodzić, uciec, ale pasy trzymały mocno zarówno jego tułów, jak i ręce. Mógł poruszać tylko głową.

 Mężczyźni zajęli miejsca, van ociężale wydostał się z parkingu. Brat bez bródki prowadził. Drugi odwrócił się w stronę Marcina i popatrzył na niego troskliwie. Zobaczył jego załzawione oczy i czerwoną, przerażoną twarz.

 – Henryku. – Spokojnie pogładził psychologa po twarzy. – Wszystko jest w porządku. Nie bój się.

 Nic nie było w porządku i Marcin dobrze o tym wiedział. Usta bliźniaka wykrzywiły się w uśmiechu, który byłby miły dla oka w każdej innej sytuacji. Odwrócił się w kierunku jazdy i nic już nie powiedział. Włączył radio i szukał stacji, aż zostawił jakiś nieznany Marcinowi popowy utwór.

 Było mu gorąco jak nigdy. Słone krople potu dostawały się do oczu, a te piekły niemiłosiernie. Oddychał z trudem przez nos, próbując wypluć twardy knebel. Czuł duchotę, a bezwładne nogi ułożone były w tak niewygodnej pozycji, że gdyby miał w nich jakiekolwiek czucie, nie wytrzymałby nawet minuty. Bracia o czymś rozmawiali, ale dźwięk ich głosów jedynie obijał się o uszy psychologa. Uczucie omdlenia narastało. Marcin nie wytrzymał, oparł się o miękki fotel i odpłynął.

 – Zasnął? – zapytał kierowca, spoglądając w tylne lusterko.

 Drugi z sobowtórów zbadał puls nieprzytomnego mężczyzny. 

 – Chyba zemdlał. Jest cały spocony, ledwo oddycha. – Włączył klimatyzację i wyjął z ust Marcina knebel. – Biedny Henryk, jeszcze nas nie poznaje. Mam nadzieję, że kiedy wrócimy do domu, to wszystko mu się rozjaśni.

 – Mam nadzieję, że jesteś pewien…

 – Tak – przerwał mu. – To pewnie szok spowodowany tym wszystkim, ale, gdybyś słyszał, jak on mówi, Alan. Jestem pewien, że to Henryk. Trzeba mu tylko dać trochę czasu.

 Alan nie odpowiedział.

 Jechali długo. Marcin budził się raz na jakiś czas, kompletnie otępiony i zamglonym wzrokiem spoglądał przez przednią szybę vana na prostą, niekończącą się szosę. Jednak mieszanka przerażenia i zmęczenia znowu go nokautowała i wracał do sennych marzeń o skrzydłach i szybowaniu w przestworzach. Bliźniak z bródką co jakiś czas sprawdzał jego stan, upewniał się czy wszystko w porządku, poprawiał pasy. Mimo że psycholog nie mógł tego usłyszeć przez sen, mężczyzna mówił do niego, wciąż uspokajał. Gładził po twarzy i spokojnie opowiadał o tym, jak rodzice się ucieszą, gdy go zobaczą. A później odwracał się i spoglądał na drogę, oddalającą się dziesiątki kilometrów od miejsc, które Marcin znał. 

 Zatrzymali się na stacji, żeby zatankować. Alan poszedł zapłacić za paliwo i kupić po butelce wody dla każdego z nich.  

Marcin był w stanie chwilowego uśpienia, gdzieś pomiędzy prawdziwym snem a jawą. Oddychał ustami, obśliniony knebel wisiał na jego szyi. Był znacznie spokojniejszy niż na początku.

 Obudziło go ciche nucenie Aleksandra, który czekał na powrót brata. Psycholog przebudził się i zorientował, że stoją w miejscu, oraz że ma puste usta. Kiedy zobaczył za oknem jakąś nieznajomą postać, momentalnie zawołał o pomoc. A raczej spróbował zawołać, bo wysuszone gardło wydało z siebie tylko zachrypnięty, cichy jęk. Mężczyzna zorientował się, co inwalida próbuje zrobić i wsadził mu do ust knebel, powtarzając uspokajające kwestie. Marcin zamknął oczy, z których ponownie poleciały łzy. Odchylił głowę z poczuciem kompletnej beznadziei. Aleksander mówił coś do niego, ale nie słuchał nawet. Wiedział, że go uspokaja i zapewnia, że niedługo będą w domu. Jak dotąd było to jedyne, co od niego usłyszał.

 Po chwili wrócił Alan z butelkami wody, napił się i ponownie ruszyli. 

 – Henryku, teraz dam ci się napić – powiedział spokojnie Aleksander do Marcina. – Proszę cię, nie szarp się. Jak się napijesz, to zrobi ci się lepiej. W porządku? 

 Psycholog pokiwał głową. Odetchnął głęboko, kiedy knebel został wyjęty z jego ust i po chwili poczuł w gardle chłodny strumień wody. Odzyskał część sił, które utracił podczas niewygodnej, pełnej krótkich, przerywanych snów jazdy. 

 – Nie będziesz już krzyczał? – zapytał surowym tonem Aleksander, obserwując go uważnie. 

 Marcin pokiwał potwierdzająco głową, chciwie wdychając powietrze ustami. Do końca drogi nie zatrzymywali się ani razu. Po paru godzinach zjechali z głównej trasy w jakieś wąskie, wyboiste, leśne ścieżki. Porwanemu przyszło na myśl, że mężczyźni chcą go tu zabić i zakopać. Myśl była odrobinę irracjonalna – jeżeli chcieli jego śmierci, nie wieźliby go tak daleko i nie byli dla niego tacy mili, chyba. Pobudziło to szare komórki chłopaka, który zaczął się zastanawiać, w jakim celu został porwany. Żądanie okupu nie wchodziło w grę, psycholog nie był znany na tyle, żeby ktokolwiek zapłacił za niego jakąkolwiek sumę. 

 Zastanawiało go także, kim są bliźniacy i dlaczego, do jasnej cholery, zwracają się do niego imieniem Henryk? Z ich nielicznych rozmów zdołał się zorientować, że ten z bródką, który prowadził jego wózek, ma na imię Aleksander, drugi zaś Alan. Mówili bardzo górnolotnie, sztywno i rzeczowo – jak gdyby dokładnie ważyli każde słowo, jakie wydostanie się z ich ust. 

 – Dokąd mnie wieziecie? – zapytał Marcin. Głos wciąż miał zachrypnięty, ale już nie tak bardzo jak wcześniej.

 – Do domu – odrzekł zdawkowo Alan, zerkając na niego przez tylne lusterko.

 – W takim razie, gdzie jest dom?

 – Oj, Henryku. Naprawdę niczego nie pamiętasz?

 – Dlaczego nazywacie mnie Henrykiem? – zapytał po chwili przerwy.

 Alan odwrócił wzrok od błotnistej drogi i spojrzał wymownie na Aleksandra. Ten kiwnął głową, mrużąc oczy i szepnął:

 – Tak. Zaufaj mi – kontynuował głośniej. – Nie zaprzątaj sobie tym głowy i nie martw się o nic. Niedługo sam sobie przypomnisz.

 Ich odpowiedzi jak zwykle nie mówiły Marcinowi niczego. Wciąż nie miał pojęcia, dokąd go wiozą, po co i skąd się wziął ten cały Henryk. Próbował protestować i ponownie pytać, ale bracia zbywali go niejasnymi odpowiedziami.

 Prosił także, aby go uwolnili, rozpięli pasy, wypuścili go. Błagał o wolność, obiecywał wszystko w zamian. Ale oni nie słuchali, byli głusi na jego prośby. Kiedy Aleksander znów się do niego odwrócił i wymienili spojrzenia, Marcin doznał przebłysku. Pamiętał, że już gdzieś widział tego mężczyznę, ale gdzie konkretnie? Na spotkaniu, które organizował? Tak, to był on, bez wątpienia. Jak mógł go nie zapamiętać? Czyżby tragiczne wydarzenie aż tak zatarło wspomnienia z niedalekiej przeszłości? Chłopak próbował przypomnieć sobie wszystkie szczegóły dotyczące osoby porywacza. „Czy coś mówił? Opowiadał o fobiach? Myśl, Marcin, myśl! Przypomnij to sobie! Przecież to może być jedyna szansa na uratowanie się z tej sytuacji”.

 Gdyby miał pod ręką przedmiot fobii mężczyzny, ten mógłby wpaść w panikę, a wtedy… No właśnie, co wtedy? Alan zatrzymałby samochód, żeby uspokoić brata, pewnie knebel znów wylądowałby w ustach i co dalej? Pojechaliby do domu, o którym tyle mówią. Marcin był ciasno przypięty do fotela, bez żadnej możliwości ruchu, ponadto nie był w stanie chodzić. Jak miał niby samodzielnie stąd uciec? Jęknął cicho, wiedząc, w jak tragicznej sytuacji się znalazł.

 Wkrótce drzewa przerzedziły się i po prawej stronie błotnistej drogi zobaczył duży, drewniany dom z ogródkiem. Liczył parter i jedno piętro. Przypominał jedną z góralskich chat, jakie można zobaczyć w górach. „Nie, nie może być…” – pomyślał Marcin i poczuł, jak na jego czole występują kropelki potu. – „Czyżbyśmy dojechali aż tak daleko?”

 Van zatrzymał się przed budynkiem. Bracia wyszli na zewnątrz i otworzyli tylne drzwi. Odpięli Marcina i posadzili go na wózku. Chłopak zachłysnął się chłodnym górskim powietrzem, które go otaczało. Dopiero teraz zobaczył, że horyzont strzepią wysokie szczyty gór. Nie miał pojęcia, jak mogło mu to umknąć podczas jazdy. Ogarnęło go jednak poczucie izolacji. Chata stała na uboczu, daleko od głównej drogi i jakiejkolwiek cywilizacji. Kiedy bliźniacy wieźli go w stronę głównych drzwi, rozglądał się wokoło, ale nie zauważył żadnego innego budynku. Nikogo. Byli tu kompletnie sami.

 Zanim dotarli do wejścia, drzwi otworzyły się. Z wnętrza wyszła pulchna starsza kobieta o przeciętnej urodzie. Ubrana była w prostą, wzorzystą suknię. Uśmiechnęła się, kiedy zobaczyła braci, ale jej twarz zastygła na widok Marcina, siedzącego na wózku. Spojrzała wymownie na Alana i Aleksandra, domagając się wyjaśnień.

 – Mamo – powiedział jeden z nich – odnaleźliśmy Henryka.

 Drżącą ręką zatkała usta, żeby nie krzyknąć i prawie zemdlała. Alan podbiegł do niej i złapał ją w locie, chroniąc przed upadkiem.

 – Już mamo, już dobrze. – Pomógł jej stanąć na nogi.

 Kobiecie wciąż ciężko było się opanować. Wyciągnęła z kieszeni sukienki chusteczkę i przetarła załzawione oczy. Na jej twarzy gościł miły uśmiech, który za nic w świecie nie miał zamiaru z niej schodzić. Ostrożnie, asekurowana przez synów, podeszła do Marcina. Nogi miała jak z waty, lada chwila mogła się wywrócić. Stanęła przez chłopakiem i ostrożnie, jak gdyby bała się, że ten okaże się tylko złudzeniem, pogładziła jego policzek.

 – Henryku – wyszeptała przez łzy. – Wróciłeś. – Padła mu w ramiona i objęła mocno. Nie odwzajemnił gestu. Na jego twarzy wciąż malowało się zmieszanie, zdziwienie i przerażenie.

 – Mamo, spokojnie, Henryk jest zmęczony po długiej podróży – stwierdził spokojnie Aleksander, stojący za wózkiem.

 – Tak, tak. Zmęczony. Po podróży – powtórzyła kobieta, wstając i ponownie otarła łzy. – Po długiej podróży. Bardzo długiej.


***


 Wózek przejechał przez próg, skręcił w prawo, minął przytulnie urządzony salon i wjechał do sporej łazienki. Bliźniacy, mimo żywych protestów Marcina, rozebrali go i wsadzili do wanny osadzonej w rogu. Dokładnie umyli, wytarli i ubrali w czystą koszulę i ciemnozielone, luźne spodnie. Wyczyścili także jego cewnik, zbiornik zaś opróżnili i umieścili w specjalnym uchwycie na udzie. 

 Mimo tego, że go porwali i wywieźli do nieznajomego miejsca, byli dla niego wyjątkowo mili i uczynni. Nie podnosili głosu, nie bili, nie ganili. Co prawda pozostawiali wiele do życzenia jeżeli chodzi o pytania, na które Marcin chciał znać odpowiedzi, ale poza tym traktowali go jak… rodzinę. 

 Psycholog przez chwilę żałował, że nie jest Henrykiem, za którego go uważają, ale szybko odrzucił od siebie te myśli. Przebywał tam wbrew swojej woli i, mimo że porwanie nie wyglądało jak we wszystkich filmach akcji: przepełnione brutalnością, strachem, to fakt pozostawał faktem. Uprowadzili go i nie chcieli wypuścić, a także uważali za człowieka, którym nie był. I nie przyjmowali odmowy.

 Pewnie wieść o tajemniczym zniknięciu jednego z pacjentów szpitala szybko się rozniosła i Marcin był poszukiwany. Tylko kto podejrzewał znaleźć go aż tutaj? Przecież nie będą go szukać w całym kraju, a już na pewno nie w tej zapomnianej przez wszystkich dziurze w lesie. Pewnie za kilka tygodni zostanie uznany za zaginionego i świat o nim zapomni.

 „Nie. Nie może tak się stać” – pomyślał Marcin – „Nie mogę się poddać. Wymyślę coś i ucieknę albo chociaż dam komuś znać, że tu jestem. A teraz będę sprawiał wrażenie, że wszystko jest w porządku. Grunt to wzbudzić ich zaufanie. Tak, to dobry pomysł”.

 Przypomniał sobie o powieści Stephena Kinga, którą niegdyś czytał. Nosiła tytuł Misery lub coś podobnego. Pamiętał tylko, że bohater tamtej książki był w bardzo podobnej sytuacji co on teraz, tyle że Marcina nikt nie torturował. Pocieszyło go to odrobinę, bowiem skoro książka mimo tak fatalnych akcji skończyła się pozytywnie, to jego przygoda też powinna. Wystarczy tylko zachowywać się tak, jak należy, potem zrobić krok i zwiać. To nie powinno być trudne. Traktowano go w końcu jak kogoś ważnego. Kogoś, kim sam się nie czuł i nie był. Wystarczy przywdziać skórę Henryka, kimkolwiek jest. Albo był.

 Po kąpieli ponownie posadzili go na wózku i odwieźli do salonu. Przez cały czas nie odzywali się ani słowem, a na ich ustach ciągle gościły przyjazne i ciepłe uśmiechy. Marcin nie dostrzegał w nich ani krzty pogardy, kawałka złości, żadnej nienawiści. Tylko ciepło.

 Ale coś było nie tak. Marcinowi czegoś brakowało. Zdał sobie sprawę, że nie czuje na karku chłodnego, srebrnego łańcuszka, utrzymującego medalion. Sięgnął ręką w stronę szyi.

 – Gdzie jest mój medalion? – powiedział z narastającym niepokojem. Poczuł, jak robi mu się słabo. 

 – O czym mówisz, Henryku? – zapytał Alan, zdziwiony.

 – O moim medalionie! Gdzie on jest? – panikował coraz bardziej, zaczął rzucać się w wózku, rozglądać wokoło, szukając talizmanu. Aleksander zwolnił kroku, jego twarz zbladła, dłonie zaczęły nieznacznie drgać.

 – To był pogański symbol, Henryku – stwierdził, załamującym się głosem. – Przecież wiesz, że nie praktykujemy tu takich rzeczy.

 Chłopak nie chciał słuchać. Krzyczał, sięgał ręką do szyi, próbując wymacać jego medalion. Był jego skarbem, sądził że tylko on mógł pokonać fobię. Jak gdyby tych kilka kropli własnej zaschniętej krwi w zbiorniczku było w stanie powstrzymać panikę i uratować go od strachu. Aleksander szybkim krokiem wrócił do łazienki, omal nie biegnąc.

 – Uspokój się, Henryku! – głośno nakazał Alan, przytrzymując szarpiącego się chłopaka. – Musisz wyzbyć się swoich nowo nabytych, pogańskich przyzwyczajeń! Spokojnie!

 Psycholog spróbował wyrwać się z żelaznego uścisku, ale nie był w stanie. Drgał bezsilnie, a z jego oczu pociekły łzy.

 – Gdzie jest mój medalion? – wyszeptał żałośnie.

 Nikt nie odpowiedział. Alan poprowadził wózek w stronę schodów, na dole których widniał specjalny, przyłączony do ściany fotel.

 – Musisz odpocząć, Henryku. Jesteś zmęczony, stąd ten atak. Niedługo zrobi ci się lepiej.

 Fotel był przymocowany do specjalnych szyn, w których przesuwał się w górę i w dół schodów. Jego przeznaczenie zdawało się oczywiste – pomagać osobom takim jak Marcin, które nie mogły samodzielnie dostać się na sam szczyt. Alan ostrożnie go posadził i przemieścił niewielką wajchę na prawym podłokietniku. Tryby przesunęły się i mechanizm rozpoczął pracę, wprowadzając psychologa na górę. Ten zdawał się nie dostrzegać piękna wynalazku. Siedział z głową skierowaną ku górze, na twarzy miał tylko smutek i rozpacz. Gorzkie łzy frustracji kapały na miękkie obicia fotela.

 Bliźniak ruszył za sunącym krzesłem i, kiedy znaleźli się na szczycie schodów, zniknął w jednym z korytarzy. Marcin zobaczył w tym swoją szansę na ucieczkę. Szybko odwrócił dźwigienkę w drugą stronę i powoli ruszył w dół. Nie dotarł nawet do połowy, kiedy Alan wrócił, prowadząc przed sobą kolejny wózek inwalidzki. Ten wyglądał na dość stary, ale widocznie nienagannie spełniał swoje funkcje. Podczas jazdy nie wydawał żadnych dźwięków, świadczących o defektach, sprawiał wrażenie sprawnego i dobrze utrzymanego.

 Kiedy mężczyzna zobaczył zjeżdżającego Marcina, w dwóch długich susach znalazł się przy nim. Zmienił tor jazdy i „uspokoił” go tymi samymi kwestiami, które zawsze powtarzał. Psycholog nie próbował nawet protestować. Siedział zrezygnowany i czekał na dalszy rozwój wydarzeń. Posadzono go w nowym wózku i przewieziono wzdłuż korytarza do niewielkiej sypialni z pochyłym sufitem. Łóżko stało przy oknie, umożliwiając leżącemu obserwację niewielkiego ogródka, znajdującego się z tyłu chaty. 

 Alan położył Marcina i okrył go ciepłym, wełnianym kocem. Pogładził wierzchem dłoni policzek podopiecznego, życzył mu miłych snów i wyszedł z pomieszczenia, przekręcając kluczyk w zamku. 

 Porwany rozejrzał się po wnętrzu. Zobaczył, że przy równoległym końcu ściany stał wysoki regał, prawie w całości wypełniony książkami. Leżąc, nie był w stanie dostrzec konkretnych tytułów, widział jednak, że opasłe tomy były stare, o czym świadczyły pożółkłe okładki. Na tym samym regale stało także kilka zdjęć oprawionych w ramki, ale to co przedstawiały, pozostawało w sferze domysłów. Słoneczne promienie wpadały przez okno i odbijały się w szklanych oprawach, uniemożliwiając zobaczenie na nich czegokolwiek. Obok regału stała równie wysoka szafa, której drzwiczki były uchylone. Marcin dostrzegł w środku zarysy jakichś złożonych ubrań, w tym koszulę podobną do tej, w którą był ubrany.

 Usiadł na łóżku i popatrzył przez okno, które znajdowało się na wysokości jego ramion. Poniżej znajdował się zadbany ogródek pełen kolorowych kwiatów, ułożonych w bliżej nieokreślone wzory. Pośrodku tej barwnej zbieraniny stał biały stoliczek z parasolką, obok niego zaś trzy krzesła tej samej barwy.

 Marcin sięgnął w stronę wózka, stojącego przy łóżku i odwrócił go w swoją stronę, chcąc swobodnie usiąść. Przesunął się na rękach i złapał za poręcze. Z niemałym trudem przeniósł swój bezwładny dół. Upewnił się, że wszystko jest w porządku i podjechał do regału, aby obejrzeć zdjęcia.

 Pierwsze z nich, do którego był w stanie dosięgnąć, okazało się typową rodzinną fotografią zrobioną przed domem. Zobaczył na nim kobietę, która przywitała go w progu, obok niej zaś stał wysoki mężczyzna z siwą brodą, obejmujący ją w pasie. Za nimi zobaczył dwóch uśmiechniętych bliźniaków, nieco młodszych, ale rozpoznał ich bez trudu po blond czuprynach. Aleksander, ten z kozią bródką, ściskał uchwyty wózka inwalidzkiego, na którym siedział szczupły mężczyzna. Marcin zmrużył oczy i przybliżył zdjęcie do twarzy, żeby dokładnie przyjrzeć się postaci.

 Nosił okrągłe okulary, jego brązowe włosy opadały na czoło. Miał na sobie koszulę, zupełnie jak ta, w którą ubrali Marcina. Oprócz tego ciemnozielone luźne spodnie. Uśmiechał się niemrawo. Na tyle ramki widniał napis sporządzony ładnym, okrągłym pismem: „Zdjęcie rodzinne. Mariusz, Zofia, Alan, Aleksander i Henryk”.

 Henryk. Serce Marcina zabiło mocniej, zrobiło mu się gorąco. Czyli to był ten Henryk, którym tak namiętnie go nazywano? Ale dlaczego? Co pozwala im sądzić, że człowiek z obrazka i psycholog to ta sama osoba? Marcin jeździł na wózku tak jak on, nosił podobne ubrania, ale na tym podobieństwa się kończyły. Dlaczego więc nazywano go Henrykiem? I, co najważniejsze, co się stało z prawdziwym członkiem tej rodziny?

 Reszta zdjęć nie odkryła przed nim niczego nowego, ot zwykłe, familijne fotografie w różnych miejscach i w innym składzie osób. Podpisy też nie mówiły niczego szczególnego: „wycieczka nad morze”, „rodzinna wigilia” i tak dalej. 

 W szafie znajdowały się tylko ubrania, w większości różnokolorowe koszule, jakieś swetry, kilka par najróżniejszych spodni. Nic więcej. Żadnych ukrytych kartek, zdjęć, notatek, czegokolwiek, co pomogłoby Marcinowi rozwiązać tajemnicę jego porwania. Z wyjątkiem regału, szafy i łóżka, pokój był całkowicie pusty, więc mężczyzna postanowił sprawdzić drzwi. Chociaż wiedział, że są zamknięte na klucz, spróbował nacisnąć klamkę. I stało się to, czego dokładnie się spodziewał. Drzwi nie drgnęły, przez dziurkę widoczna była jedynie ciemność, świadcząca o tym, że klucz wciąż jest w zamku. 

 Zatrzymał się przy łóżku i wytężył siły, by ponownie na nim usiąść. Spojrzał przez okno na ogród, ale ten pozostawał w identycznym stanie jak poprzednio. Marcin przesunął palcami po czystej szybie, sprawdził ramy, ale nigdzie nie było żadnego uchwytu, który umożliwiałby otwarcie. Spróbował przesunąć je do góry, złapawszy za sam spód, ale nie pozwoliło się ruszyć. Zamknięto go w tym pomieszczeniu bez żadnej drogi ucieczki.

 Położył się na łóżku i spojrzał w sufit, rozmyślając nad swoją sytuacją. Wciąż miał nadzieję, że chociaż częściowo uda mu się przekonać bliźniaków albo ich rodziców, że nie jest tym, za kogo go uważają. Tylko jak to zrobić? Dotychczasowe próby przemówienia im do rozsądku zawsze kończyły się fiaskiem, rodzeństwo wciąż obstawiało przy swoim i nie przyjmowało wyjaśnień. „Spokojnie, w domu wszystko sobie przypomnisz”, mówili za każdym razem. Drugim wyjściem było zacząć zachowywać się tak, jak powinien to robić Henryk. Największy problem stanowiło to, że Marcin nigdy nie znał nikogo o tym imieniu, a tym bardziej nim nie był.

 Jego myśli uporczywie przerywało zmęczenie i w końcu oddał się objęciom Morfeusza. Ciepłe, miękkie łóżko było znacznie wygodniejsze niż duszne wnętrze vana.


***


 Śnił mu się koszmar. Stał w korytarzu, na pierwszy rzut oka przypominający ten, który prowadził do jego sypialni. Jednak senny tunel był znacznie szerszy, a z sufitu co kilka metrów wisiały na kablach żarówki, łagodnie rozpraszające ciemność. Na końcu korytarza Marcin dostrzegł braci, stojących w bezruchu i trzymających się za ręce. Usłyszał ciche nucenie Aleksandra, takie samo jak wtedy w samochodzie, kiedy czekali na stacji benzynowej. 

 Bliźniacy nie zbliżali się. Stali z oczami skierowanymi w przestrzeń. W oddali Marcin dostrzegł jakąś czarną masę, zbliżającą się w jego stronę. Nie, nie czarną. Szkarłatną. To była krew. Odwrócił się przerażony i próbował uciec od fali, która była coraz bliżej, ale nie mógł biec. Przebierał nogami, ale te odmawiały posłuszeństwa i wciąż zostawał w tym samym miejscu. Nie minęła minuta, kiedy poczuł zalewającą go posokę, która wlewała się do ust, zostawiając nieprzyjemny, metaliczny posmak.


***


 Obudził się zlany potem, ledwo pamiętając, o czym śnił. Jak długo spał? Godzinę? Więcej? Sięgnął ręką w stronę szyi, ale szybko przypomniał sobie, że medalion został zabrany. Fobia wróciła i koszmar był dowodem na to, że odzyskała siły utracone w długotrwałej walce z Marcinem. Nie mógł przypomnieć sobie żadnych szczegółów związanych ze snem. Po jego głowie krążyło skojarzenie ze sceną z pewnego horroru, który kiedyś oglądał. Mimo że nie pamiętał koszmaru, poczucie przerażenia nie odstępowało go na krok przez następnych kilka minut. Leżał wpatrzony w sufit, próbując uspokoić zszargane nerwy, kiedy usłyszał kroki przy drzwiach. Spojrzał tam w momencie przekręcania klucza. Do pomieszczenia wszedł Alan.

 – Wszystko w porządku? Dobrze spałeś, Henryku? – zapytał, jak zwykle, uśmiechając się.

 – Marcinie – poprawił go psycholog, obierając nową taktykę.

 Bliźniak zmarszczył czoło, spoglądając na niego badawczo.

 – Jesteś pewien?

 – Tak – odpowiedział z przekonaniem.

 – W porządku. – Z jego ust zniknął miły uśmiech a twarz zastygła, wyrażając jakąś nieokreśloną emocję. Posadził psychologa na wózku i ponownie ruszyli korytarzem w stronę schodów. Później na dół i do kuchni połączonej z jadalnią, znajdującą się obok salonu. Przez całą jazdę Alan nie odezwał się ani słowem, a jego ruchy w stosunku do Marcina wciąż były delikatne. Twarz jednak nie zdradzała tych samych, miłych emocji.

 Przy szerokim stole siedział Aleksander i, wnioskując ze zdjęć, Mariusz. Jego broda i przerzedzone włosy były równie białe jak na zdjęciach. Zebrani przywitali go szerokimi uśmiechami i natychmiast wstali od stołu, by podejść do wózka. Mariusz wyciągnął swoją wielką rękę w kierunku chłopaka i, ze słowami powitania na ustach, uścisnął jego nieporównywalnie mniejszą, wątłą dłoń.

 – Witaj w domu, Henryku. Brakowało nam ciebie – powiedział, po czym ponownie zajął miejsce przy stole. Psycholog kiwnął tylko głową, postanawiając spróbować przemówić rodzinie do rozsądku dopiero, kiedy zbiorą się wszyscy razem. 

 Zofia krzątała się w kuchni, przygotowując jakieś mięso, które pachniało wyjątkowo ładnie. Marcin poczuł, jak jego brzuch domaga się jedzenia. W końcu nie jadł już od kilku, może kilkunastu godzin, tyle że poczucie głodu było jak dotąd skutecznie zabijane przez strach. Teraz, kiedy sytuacja stała się spokojniejsza, pusty żołądek uderzył z pełną siłą.

 Alan posadził chłopaka na krześle obok Aleksandra, sam zaś zajął miejsce naprzeciwko niego, po prawicy Mariusza. Wszyscy uśmiechali się ciepło, ale niczego nie mówili, o niczym nie rozmawiali. Widocznie mieli w tym jakiś cel. Może nie chcieli zaczynać rozmowy z Marcinem bez Zofii? 

 Stół był w pełni nakryty, przed każdym stanęła zastawa wraz ze złożoną w trójkąt serwetką. Dołączyła Zofia, niosąc ostatnie naczynie z parującym jedzeniem. Nałożyła każdemu, zaczynając od honorowego gościa. Duży kawałek mięsa w sosie razem z ziemniakami i pieczonymi warzywami. Wszyscy siedzieli wygłodniali i czekali, obserwując każdy ruch kobiety. 

 Kiedy wszystkie talerze się wypełniły, ta zaniosła pusty półmisek z powrotem do kuchni. Nikt nie śmiał zabrać się za jedzenie, więc chłopak, mimo narastającego głodu, nie pokusił się o spróbowanie smakowicie wyglądającego mięsa. Zofia usiadła na krańcu stołu, obok Mariusza i Marcina. Wszyscy złożyli ręce w modlitewnym geście, a inwalida poszedł w ich ślady. Mariusz zaczął modlitwę:

 – Pobłogosław, Boże, wszystkie dary, które będziemy spożywali z twojej świętej szczodrobliwości, przez jedynego i najwyższego Boga, Pana naszego, stojącego nad nami wszystkimi.

 – Amen – powiedzieli wszyscy.

 Marcin już myślał, że modlitwa się zakończyła i może zaczynać jeść, kiedy Alan zaczął przemawiać:

 – Dziękujemy Ci, dobry Boże, że okazałeś naszemu kochanemu bratu, Henrykowi, swoją najświętszą łaskę i pozwoliłeś nam go odnaleźć. Mimo najszczerszych modlitw, nigdy nie będziemy w stanie odwdzięczyć się Tobie za tak piękny gest. Dziękujemy Ci za Twoją nieskończoną dobroć i miłość. Tak jak mówiłeś do swoich uczniów: żyjcie życiem dobrym i uczynnym, a po śmierci dostąpicie najświętszej reinkarnacji, tak i nasz brat, Henryk, dzięki tobie jej dostąpił. Dziękujemy Ci wszyscy w jego imieniu za to, że okazałeś mu dobroć i pomogłeś nam go odnaleźć, aby nasza rodzina znów była pełna. Amen.

 Marcin nie był w stanie uwierzyć w to, co słyszy. Czy oni naprawdę uważali, że jest ich zmarłym bratem, synem, Henrykiem? Skąd te przypuszczenia? Bo jeździ na wózku? To nie miało żadnego sensu. Równie dobrze każdego mogliby przyjąć do swojej rodziny jako Henryka, byleby tylko był inwalidą! Dlaczego akurat on?!

 Po modlitwie przyszedł czas na jedzenie i Marcin od razu zabrał się za opróżnianie talerza. Skończył jako pierwszy, więc kiedy reszta dojadała swoje porcje, obserwował ich ruchy. Jego wzrok szybko utkwił w złotej obręczy medalionu, który leżał na stole pomiędzy nim a Aleksandrem. W środku zbiorniczka wciąż znajdowała się brunatna substancja, talizman wyglądał na nienaruszony.

 Głowę psychologa zaprzątały pytania: „Skąd medalion się tutaj wziął? Dlaczego nikt na niego nie reaguje? Skoro uważają go za «pogańskie przyzwyczajenie», to dlaczego go tu położyli?” Myśli szybko jednak zostały zagłuszone przez jedną, najbardziej upartą, która nie dawała mu spokoju. – „Odzyskać medalion. Sięgnąć po niego, zabrać, schować. Zapanować nad swoim lękiem”. 

 Obejrzał się na zebranych, żeby upewnić się, że każdy poświęca całkowitą uwagę jedzeniu. Powoli wyciągnął lewą rękę i sięgnął w stronę srebrnego łańcuszka, żeby ściągnąć wisior ze stołu. Co chwilę odwracał wzrok, żeby nikt nie zorientował się, co próbuje zrobić. Był już blisko. Bardzo blisko. Za chwilę złota obręcz znajdzie się w jego ręce, schowa ją i już nie odda. Nikomu.

 I właśnie wtedy ręka Aleksandra wylądowała na medalionie, rozpraszając nadzieję Marcina. Spojrzał na niego smutnym wzrokiem, na twarzy nie gościł już żaden uśmiech. Wszyscy spojrzeli w stronę psychologa z podobnym wyrazem twarzy.

 – Myślałem, Henryku, że zrozumiałeś swój błąd i nie zamierzasz już go więcej popełniać – westchnął głęboko. Wyrwał z jego ręki srebrny łańcuszek i uniósł go do góry. – Ale najwidoczniej musisz sobie jeszcze wiele przypomnieć.  

Zacisnął pięść i Marcin usłyszał, jak delikatny zbiorniczek pęka. Aleksander otworzył przed nim dłoń, na której leżały kawałki plastiku i skrzep. Marcinowi zrobiło się słabo, poczuł uderzenie paniki i gorąca. Bliźniak zobaczył jego reakcję, ale nie zabrał ręki.

 – Widzisz, do czego mnie zmusiłeś? – zapytał, ważąc każde słowo. – Henryku, czy ty naprawdę niczego nie pamiętasz?

 – Nie jestem Henrykiem – odparł Marcin słabym głosem. – Jestem Marcin. Zrozumcie to, proszę.

 – Nie próbuj kłamać! Byłem na tym spotkaniu, słyszałem twoje słowa! – Zbliżył swoją twarz do psychologa. – Usłyszałem swojego brata i wiedziałem, że nastąpił cud. I jakiś poganin, mieszkający w tym samym ciele, nie będzie robił ze mnie głupka.

 – Naprawdę, proszę was – jęknął. – Nie jestem żadnym Henrykiem, błagam, wypuśćcie mnie.

 – Nie kłam! – niemal krzyknął Aleksander. Jego twarz zrobiła się blada, otwarta ręka zadrgała. – Słyszałem Henryka i dobrze wiem, jak było. Zostaw go w spokoju i daj nam żyć.

 – Nie kłamię! Jestem Marcin, mylicie się wszyscy.

 Spojrzeli tępo w stronę inwalidy, ich twarze nie zdradzały żadnych emocji. I mimo że nie odzywali się słowem, Marcin dobrze wiedział, po czyjej są stronie. Bliźniak złapał domniemanego brata za rękę i siłą zmusił go do rozwarcia dłoni. Włożył do niej resztki medalionu i rzekł:

 – Połknij.

 Zofia wzburzyła się mówiąc, że to nieodpowiednie i żeby go nie zmuszał. Aleksander nie uginał się pod prośbami.

 – Nie. Wyzbycie się swoich pogańskich przyzwyczajeń będzie pierwszym krokiem do zbawienia. A skoro, jak sam twierdzi, nie jest Henrykiem… – Przetarł oczy. – To nie ma sensu traktować go jak rodzinę. Ma to połknąć.

 Mariusz spojrzał na otwartą dłoń, w której znajdowały się malutkie odłamki zabarwione krwią chłopaka oraz powyginana złocista obręcz. Jego czoło pokryło się potem. Spojrzał błagalnie na syna, ale jego twarz nie okazywała cienia skruchy. Sięgnął po szklankę z wodą, ale ta szybko została mu wyrwana.

 – Śmiało, Marcinie – wycedził przez zęby Aleksander. – Połknij.

 Widząc zawahanie ofiary, dodał:

 – Jeżeli tego nie zrobisz, sam wepchnę ci to do gardła.

 Marcin nie chciał sprawdzać, czy mężczyzna jest słowny. Coś w jego tonie mówiło mu, że ani jedno słowo, które wypowiedział, nie było kłamstwem. Dużo go to kosztowało, ale podniósł dłoń i jednym ruchem wrzucił odłamki do ust, prędko je połykając. Złapał się za gardło i tęsknym wzrokiem spojrzał na szklankę pełną wody, na której wciąż spoczywała ręka Aleksandra. Zakasłał, kiedy plastik rozpoczął podróż przez jego przełyk, a na dłoni, którą zakrył usta, pojawiły się kropelki krwi. Bolał go brzuch, głowa robiła się ciężka. Przestrzeń przed nim rozmywała się coraz bardziej, ale próbował z tym walczyć, próbował to pokonać.

 Kiedy bliźniak upewnił się, że tamten wykonał jego rozkaz, zdjął swój żelazny uścisk, umożliwiając mu napicie się. Marcin, mimo oczu zasnutych mdlącą mgłą, złapał za szklankę i wypił duszkiem całą zawartość. Zrobiło mu się odrobinę lepiej, wzrok wrócił do normalności. Położył dłoń na stole, wierzchem do dołu, żeby nie musieć patrzeć na krwawe ślady. Wciąż blady Aleksander spojrzał psychologowi głęboko w oczy, po czym uśmiechnął się lekko, szczerze, miło.

 – Jeżeli tam jesteś, Henryku, bądź spokojny. Nie damy ci umrzeć.


***


 Niedługo potem Alan odwiózł Marcina do sypialni i położył w łóżku. Ten odkaszlnął kilkukrotnie krwią, ale poza tym nie czuł żadnego dyskomfortu w gardle ani innych dolegliwości, powiązanych z połknięciem plastiku. Miał nadzieję, że cała nieprzyjemna sytuacja obejdzie się bez równie niepożądanych skutków. Trwał w ciemności i słuchał, jak bliźniak przekręca klucz w zamku, a kroki oddalają się.

 Leżał tak i leżał, czekając na sen, który jak na złość nie chciał nadejść. I nic w tym dziwnego – w końcu większość dnia spędził na spaniu. Dobiegały do niego przytłumione odgłosy zza drzwi, czyjeś ostrożne stąpanie, skrzypienie podłogi i głosy. Bardzo blisko jego sypialni odbywała się rozmowa, ale, niestety, znajdował się za daleko, by móc rozpoznać wypowiadane słowa, które zlewały się w jedno.

 Ostrożnie zwlekł się z łóżka i wsiadł na wózek. Najciszej jak potrafił, podjechał do drzwi. Przyłożył ucho do drewnianej powierzchni i nasłuchiwał.

 – Tak, jestem pewien – powiedział czyjś męski głos, chyba Aleksandra. – Wiem, że wspólny obiad zasiał wiele wątpliwości, ale… Gdybyś usłyszała, jak on pięknie mówił. W jego słowach był Henryk. I jeszcze ten wypadek kilka chwil potem, gdy rozpoznałem jego głos. To nie może być przypadek, matko. To znak od Boga, że to jest on. Ten sam.

 – Wierzę ci, kochanie, ale czy to naprawdę było konieczne? To całe połykanie plastiku. Nie powinieneś był go do tego zmuszać!

 – Wiem, matko. Ale dobrze na tym wyjdzie, zaufaj mi. Zerwanie z pogańskimi tradycjami, jakie praktykował w nowym życiu, jest pierwszym krokiem na drodze ku zbawieniu. Poza tym wydaje mi się, że ktoś przeszkadza naszemu Henrykowi w nowym życiu. Widziałaś jak się zachowywał?

 – Tak, widziałam. Stąd moje pytanie. Może to nie jest Henryk? Bardzo chciałabym ci wierzyć i wiem, że mnie nie okłamujesz, widzę to po tobie, ale… Nie zachowywał się jak on.

 – Wiem, matko, wiem. Dlatego musimy mu pomóc zawalczyć o swoje życie. Żeby pokonał to coś, co w nim siedzi i znów mógł być częścią naszej rodziny. Jutro zadzwonię do nestora i poproszę go, żeby przyjechał. Może on podpowie nam, co zrobić.

 Na tym głosy się urwały i Marcin już niczego więcej nie usłyszał. Siedział z uchem przy drzwiach i oczami rozszerzonymi z przerażenia. „Ktoś przeszkadza naszemu Henrykowi w nowym życiu”. Te słowa krążyły psychologowi po głowie i wywoływały dreszcze, wstrząsające całym ciałem. Czyżby chodziło im o Marcina samego w sobie? Czy ci ludzie naprawdę uważali, że mimo ciągłych zaprzeczeń był częścią ich rodziny? I co w takim wypadku mógł zrobić nestor, żeby pomóc Henrykowi „zawalczyć o swoje życie?”

 Musiał znaleźć jakiś sposób, żeby od nich uciec. Nie przypuszczał, żeby kapłan, o ile w ogóle przyjdzie, wysłuchał jego błagań o pomoc. Jeżeli rodzina była zdecydowana, żeby go tutaj sprowadzić, mógł być tak samo zaślepiony jak wszyscy i mimo zaprzeczeń Marcina, uznałby go za Henryka. Na to nie można było pozwolić. Przy konfrontacji psycholog musi zachowywać się jak najlepiej. Jeżeli mu się nie uda, będzie próbował – w tylko sobie znany sposób – pomóc Henrykowi, a to mogło się dla chłopaka skończyć tragicznie.

 Kolejną ważną kwestią była domniemana fobia Aleksandra, której przejawy Marcin zdążył kilkukrotnie zauważyć. Nie bez powodu bliźniak uciekł do toalety, kiedy psycholog dostał ataku agresji i paniki z powodu braku medalionu. Albo gdy zbladł i zaczął się trząść w trakcie rozmowy o pogańskim talizmanie. Tylko co mogło być dokładnym przedmiotem jego fobii? W grę wchodziła agresja sama w sobie, przesądy, amulety, magia, bałwochwalstwo. A może kradzież? Marcin w końcu próbował ukraść leżący na stole medalion. Albo kłamstwo, o które został oskarżony podczas błagalnych próśb o uwolnienie? Musiało być pomiędzy tym wszystkim jakieś połączenie i psycholog zdawał się je dostrzegać. Postanowił sprawdzić swoje przypuszczenia przy pierwszej okazji, kiedy zostanie z Aleksandrem sam na sam. W końcu, po długich godzinach rozmyślań, kiedy przez okno zaczęły wpadać pierwsze promienie słońca, zmorzył go sen.

 Gdy go zbudzono, miał trudności ze wstaniem. Mimo to Alan, który do niego przyszedł, był zdeterminowany i nie zważał na zbywające go senne pomruki. Posadził Marcina na wózku i zjechał z nim na dół i do toalety, gdzie już czekał Aleksander. Znowu uśmiechali się do niego, ciepło, miło; szczerze. Tak, jak gdyby wczorajsze połykanie plastiku nigdy nie miało miejsca.

 Umyli go i przebrali w podobne ubranie, jakie miał na sobie dnia poprzedniego. Z ust nie schodziły im uspokajające frazesy, niczym nieróżniące się od tych, które Marcin słyszał na początku porwania. Wkrótce zawieźli go do jadalni, gdzie stało przygotowane śniadanie, a raczej szwedzki stół.

 – Witaj, Henryku – powitała go zadowolona Zofia. – Dobrze spałeś?

 – Tak, dziękuję… – powiedział i dodał po chwili zastanowienia. – Matko.

 Starał się brzmieć jak najszczerzej, ale to słowo z trudem wypłynęło z jego ust. Miał nadzieję, że zebrani niczego nie dostrzegli i są zadowoleni z jego zachowania. Wkrótce jego przypuszczenia potwierdził uśmiech Zofii, który stał się jeszcze szerszy i cieplejszy.

 – Cieszę się, że do nas wróciłeś.

 Śniadanie przebiegło bez ekscesów, w miłej, rodzinnej atmosferze. Marcin starał się jak najmocniej, żeby spełniać oczekiwania bliźniaków i ich rodziców. „Skoro chcą Henryka, to będą go mieli” – myślał –„a kiedy nabiorą zaufania, to wtedy będę na ostatniej prostej do ucieczki”. Wierzył w powodzenie tego planu i miał nadzieję, że wizyta nestora utwierdzi rodzinę w tym, że wszystko jest z nim w porządku i nie potrzeba „Henrykowi” żadnej duchowej pomocy.

 Kiedy Marcin z Alanem opuścili jadalnię i wjeżdżali po schodach, mężczyzna odezwał się:

 – Dziś będziemy mieli specjalnego gościa, Henryku.

 – Naprawdę? Kogo? – udał zdziwienie.

 – Przybędzie do nas kapłan, żeby razem z nami świętować twój powrót.

 – Jestem z tego niezmiernie zadowolony – uśmiechnął się. Starał się brzmieć tak jak oni, trochę górnolotnie i sztywno, miał nadzieję, że nie przesadza.

 Alan ułożył psychologa w łóżku.

 – Chciałbyś coś poczytać, w oczekiwaniu na naszego gościa? 

 – Tak, chętnie.

  – Wolisz coś z romantyzmu czy…

 – Może być romantyzm.

 Alan sięgnął po jeden z tomów z pożółkłymi okładkami. Przeglądał go chwilę i spytał:

 – Pan Tadeusz?

 – Poproszę. 

 W Marcinie kotłowały się pytania: „Czy wybrałem właściwie? Czy po to właśnie sięgnąłby Henryk? Może mężczyzna sprawdza moje wybory i upewnia się, że go nie oszukuję?” Bez względu na to, czy decyzja okazała się właściwa, Alan widocznie się rozpromienił. Podał mu dzieło i opuścił pomieszczenie, życząc miłej lektury. Nie zapomniał też zamknąć drzwi.

 Zanim przybył nestor, Marcin zdążył już sporo przeczytać, odespać nieudaną noc i przemyśleć sytuację po raz kolejny. Drzwi jego pokoju otworzyły się i do środka weszli: Mariusz, Zofia, bracia i ubrany w szatę starzec. Rodzina ustawiła się przy ścianie, a nieznajomy podszedł do leżącego psychologa i usiadł na skraju łóżka. Spojrzał mu głęboko w oczy.

 – Witaj, Henryku – przywitał go ciężkim, niskim głosem. – Dobrze cię znów widzieć.

 – Mnie pana również. – brnął Marcin.

 – Pamiętasz mnie?

 – Jeszcze w pełni nie odzyskałem wspomnień, ale czuję, że ten czas niedługo nastąpi.

 – To świetna wiadomość. Powiedz mi, drogi Henryku, czy czujesz się w porządku?

 – Czuję się bardzo dobrze, dziękuję, że pan pyta.

 – Miło mi słyszeć, że twój stan jest dobry. Pamiętaj, żeby codziennie modlić się do najwyższego Boga i dziękować mu za łaskę, jaką ci okazał. - Mówił tak jak wszyscy tutaj – górnolotnie i sztywno, niemal nienaturalnie. – Nie każdemu udaje się znaleźć rodzinę po reinkarnacji. Teraz niestety muszę cię opuścić, Henryku. Pozostań zdrów i pamiętaj o modlitwie.

 – Nie zapomnę, dziękuję.

 Mężczyzna wstał, pożegnał się jeszcze raz i wyszedł ze wszystkimi. Drzwi zostały zamknięte i Marcin ponownie był sam w pomieszczeniu.

 „Co to, kurwa, było?” – zapytał sam siebie, nie wierząc w sytuację, która zaszła. Facet wszedł, przywitał się, zadał parę pytań i wyszedł, tyle. Nic więcej. „I jeszcze ta rozmowa” – myślał psycholog – „Dlaczego wszyscy są tacy sztywni? Dlaczego nie mówią normalnie, tylko cały czas używają tego poważnego stylu?” Chciał już wrócić do normalnego świata, gdzie ludzie rozmawiają normalnie i normalnie się zachowują, gdzie uznają go za Marcina.

Miał nadzieję, że spotkanie ze starcem wypadło pozytywnie w oczach zebranych. Czuł, że zachował się jak prawdziwy Henryk. Jeżeli tak było, to nikt nie będzie próbował „pomóc Henrykowi zawalczyć o jego życie”.

 Marcin podniósł się na rękach i wyjrzał na ogródek. Dostrzegł w nim Zofię i Mariusza, pogrążonych w rozmowie z nestorem. Siedzieli pod rozłożystą parasolką i o czymś żywo dyskutowali. Bliźniaków nie było nigdzie widać. Psycholog żałował, że nie jest w stanie otworzyć okna albo chociaż podsłuchać, o czym tak namiętnie rozmawiali. Położył się na wznak i ponownie spojrzał na gładki, blady sufit.

 Prawie cały dzień spędził w pokoju, czytając Pana Tadeusza, śpiąc i rozmyślając. W godzinach wieczornych przyszedł do niego Alan i zabrał na rodzinny obiad, w trakcie którego, na całe szczęście, nic złego nie wynikło. Zaczęło się od wspólnej modlitwy, tym razem bez wspominania o reinkarnacji i dobrym Bogu, który pomógł Henrykowi odnaleźć rodzinę. Przed rozpoczęciem posiłku jedynymi słowami, jakie padły, były puste frazesy: smacznego, dziękuję, proszę. Ot i cała rozmowa.

  Po późnym obiedzie Marcin został odwieziony do swojej sypialni. Aleksander, który tym razem go wiózł, życzył mu miłych snów. Wyszedł i przekręcił klucz w zamku. Coś jednak przeszkadzało chłopakowi. Leżał, próbując określić, na czym polegał problem i w końcu dotarło do niego. Oblał się potem, a ręce rozedrgały się z podniecenia – nie było słychać szczęknięcia. „Czyżby to mogła być prawda?”

 Być może był to tylko wybryk wyobraźni i zmęczonego umysłu, ale co jeśli się nie przesłyszał? Jeżeli drzwi były otwarte, wystarczyło tylko nacisnąć klamkę i sprawdzić, a wtedy droga ucieczki stanie otworem.

 Myśli odbijały się od twardych ścian jego czaszki, krzycząc i wrzeszcząc, żeby uciekał. Jeśli drzwi były otwarte, nie mógł tak po prostu wyjść. Nie teraz. Powinien poczekać aż wszyscy pójdą spać, a wtedy podjechać do schodów, zjechać, przesiąść się na drugi wózek, dotrzeć do drzwi wejściowych i… No właśnie, co dalej? Wyjedzie na zewnątrz i spróbuje pojechać po błotnistej drodze do jakiegoś miasta? Ulicy? Przecież to było niedorzeczne. Ucieczka stąd na wózku graniczyła z niemożliwością. Wiedział jednak, że będzie żałował, jeżeli nie podejmie próby. 

 Nie zmrużył oka przez następne parę godzin, obmyślając i planując, gorączkowo myśląc nad ucieczką. Kiedy wszystkie dźwięki za drzwiami ucichły, odczekał jeszcze jakiś czas, zyskując pewność, że wszyscy pogrążyli są we śnie. Ostrożnie przeniósł się na wózek i najciszej jak potrafił, podjechał do drzwi. Sięgnął drżącą dłonią w stronę klamki i zastygł, kiedy skóra zetknęła się z chłodną metalową powierzchnią. „Teraz albo nigdy” – pomyślał. Delikatnie nacisnął i pociągnął w swoją stronę. Drzwi nie stawiły oporu.

 Chwilę mu zajęło, żeby powstrzymać narastające podniecenie pomieszane z przerażeniem. Wstrzymał oddech i z wielką uwagą przejechał przez próg, delikatnie przesuwając rękami po kółkach. Przy każdym skrzypnięciu deski zastygał i obserwował kraniec korytarza, bojąc się, że lada chwila ktoś go zobaczy.

 Z duszą na ramieniu dojechał do schodów. Zajęło mu to kilka minut, ale miał wrażenie, jakby minęła przynajmniej godzina. Zważając na każdy ruch, wytężył siły i przeniósł się na przymocowany do wyciągu fotel. Zmęczyło go to bardziej niż przypuszczał, ale wiedział, że nie może się poddać. Szybkim ruchem przesunął dźwignię na podłokietniku i mechanizm ruszył. Miał wrażenie, jakby tuzin słoni przebiegł obok jego uszu. Kiedy jeździł po schodach wcześniej, wszystko wydawało się bardzo ciche i delikatne. Teraz zaś brzmiało to jak siedem trąb jerychońskich, zapowiadających klęskę. Przerażony zacisnął powieki i modlił się w duchu, żeby dźwięki nikogo nie obudziły. Był bliżej niż kiedykolwiek przedtem.

 Fotel zatrzymał się na dole schodów, gdzie czekał na niego kolejny wózek. Przeniósł się na niego. Trochę zahaczał nogami o schodki, ale koniec końców udało mu się usiąść i ruszyć ku drzwiom. Ostatnia prosta. I właśnie wtedy, z ciemności salonu usłyszał czyjś głos:

 – Dokąd się wybierasz? – zapytał Aleksander, wstając z kanapy.

 To był ten moment. Teraz albo nigdy. Marcin zrobił teatralny gest, jak gdyby uderzał zdenerwowany w uchwyt wózka i rzekł:

 – Cholera, masz mnie.

 Bliźniak zbladł i cofnął się o krok, jakby został poparzony. Jego twarz stężała, a ułożone wzdłuż tułowia dłonie zadrżały. Psycholog wykorzystał tę chwilę wahania i przemieścił się w stronę drzwi. Kiedy Aleksander chciał do niego podejść i złapać wózek, inwalida znów przeklął:

 – No nie, kurwa! Byłem tak blisko.

 Jak rażony piorunem odstąpił od swoich zamiarów. Tak! To było to! Marcin był zadowolony z siebie, że udało mu się połączyć fakty i znaleźć męczący mężczyznę lęk. Wszystko układało się w całość. Kradzież, kłamstwo, złość, bałwochwalstwo, magia, a teraz przekleństwa! Aleksander miał fobię przed grzechem! Ich religia była dziwna i nienaturalna, to prawda, ale jak widać miała sporo zapożyczeń z chrześcijaństwa. I uznawali chrześcijańskie grzechy!

 Ale to nie był czas na świętowanie. Psycholog wciąż miał cel do osiągnięcia, był już tak blisko drzwi wejściowych. Nacisnął klamkę i… nic. Zamknięte. Żadnego klucza w zamku, blokady, łańcucha, czegokolwiek. Było zamknięte, a on nie miał żadnego przedmiotu, który mógłby je otworzyć. Robiło mu się słabo.

 Czyjeś ręce złapały wózek i pociągnęły w tył.   

 – Zostaw mnie, kurwi synu – powiedział Marcin, próbując wyswobodzić się z żelaznego uścisku, ale napastnik nie zareagował na jego słowa.

 – Nie waż się tak odzywać do mojego brata – wycedził przez zęby Alan, odsuwając Marcina od drzwi, jedynej drogi ucieczki.


***


 Rankiem nikt go nie odwiedził. Nie umyto go i nie odwieziono na śniadanie. Nikt nie sprawdził, czy w ogóle żyje. Leżał, jak zwykle na wznak, sfrustrowany i załamany swoją sytuacją. Nie dość, że nie udało mu się uciec, to jeszcze udowodnił bliźniakom, że Henryk nie wrócił do nich w pełni. Czy to wszystko było próbą? Sprawdzianem, który miał na celu upewnić się, że spróbuje ucieczki? Jak on mógł być tak głupi?! Powinien był przewidzieć, po akcji z medalionem, że będą próbowali go sprowokować do tego, by przestał udawać Henryka. Żeby upewnić się, że ich zmarły brat i syn nie wrócił jeszcze w pełni. Teraz, po kolejnej porażce, pozostawało mu tylko czekać i przekonać się na własnej skórze, w jaki sposób będą chcieli pomóc Henrykowi zawalczyć o własne życie.

 Nikt do niego nie przychodził przez większość dnia i dopiero w porze obiadu, kiedy jego żołądek głośno i wyraźnie domagał się jedzenia, do pokoju wszedł Aleksander i zabrał Marcina do jadalni. Jedzenie zostało nałożone, modlitwa odmówiona. Jednak psycholog miał wrażenie, że coś jest nie w porządku. Jego porcja była znacznie mniejsza niż te bliźniaków i ich rodziców. Postanowił nie narzekać i po skończonych modłach, zabrał się za jedzenie. Skończył nieporównywalnie szybciej od innych i spytał, czy mógłby otrzymać dokładkę, ale nikt mu nie odpowiedział. Wciąż czuł ssanie w brzuchu. Sięgnął po talerz z mięsem, ale ten został mu prędko zabrany przez Aleksandra, który nałożył sobie całą pozostałość. Ręka Marcina powędrowała więc w stronę ziemniaków, ale te również szybko zostały mu odebrane. I tak w kółko. Kiedy złapał za naczynie pierwszy i nie zamierzał puścić, stalowy uścisk jednego z braci kazał rozewrzeć rękę i oddać trzymany przedmiot. 

 – Jestem głodny. Proszę, dajcie mi coś zjeść – błagał Marcin, ale został zignorowany. Stół powoli się opróżniał, a on siedział, patrząc na zajadających się ludzi, czując jak żołądek wywraca mu się na drugą stronę. 

 Po obiedzie nie został odwieziony do swojej sypialni. Przenieśli go do salonu i otworzyli niewielką szafkę, w której znajdował się stary telewizor. Rodzina zajęła miejsce na kanapie i fotelu, pomiędzy którymi stał wózek Marcina.

 Włączyli jakiś kanał, na którym puszczane były same tasiemce serialowe. Żadnych wiadomości, informacji, czegokolwiek wartościowego do wyniesienia. Tylko po kolei, odcinek 1456. serialu A, odcinek 3851. serialu B i tak dalej. Niektórzy dość szybko się wykruszyli i, życząc reszcie dobrej nocy, wracali do swoich sypialń. W końcu został sam Marcin i bliźniacy. Psychologa męczyło oglądanie telewizji, miał jej osobiście dość, więc spytał, czy mogliby go odwieźć do sypialni. Tak samo jak przy obiedzie, nie zareagowali.

 Kiedy spróbował samodzielnie odjechać, jeden z bliźniaków, pomiędzy którymi siedział, przysunął go bliżej, nie pozwalając na ucieczkę. „Jebać to” – pomyślał Marcin, „skoro nie chcą mi dać spać w sypialni, to będę spał tutaj”. Kiedy tylko zamknął oczy i zwiesił głowę, Aleksander potrząsnął nim gwałtownie i zakrzyknął:

 – Hej, Henryku! Nie zasypiaj! To twój ulubiony serial, nie możesz go ominąć!

 I tak za każdym razem, kiedy Marcin zamykał oczy na dłużej niż dwie sekundy. Potrząsali nim i szturchali go, zawsze pod pretekstem opuszczenia ulubionego serialu, sceny, momentu, czegokolwiek. Marcina średnio interesowały powody, wiedział że robią to z premedytacją. 

 – Zostawcie mnie w spokoju – jęczał cicho, kiedy kolejny raz go budzili. Oni jednak nie reagowali na jego prośby.

 W końcu Aleksander również poszedł do swojej sypialni i psycholog został sam na sam z Alanem, który również wyglądał na zmęczonego. Ponownie spróbował odjechać wózkiem do tyłu, ale żelazne ramię sprowadziło go z powrotem. Tego było już za wiele. Oczy same mu się kleiły i wiedział, że bez względu na to, jak mocno będzie szarpany, nie obudzi się. Sen w końcu wygra i będzie mógł zaznać chwili odpoczynku.

 Zwiesił głowę i oddał się w objęcia Morfeusza. Poczuł, jak Alan go szturcha, potrząsa nim, mówiąc o ulubionym serialu. Chłopak miał to głęboko w poważaniu. Liczył się tylko sen, który stawał się coraz głębszy i głębszy aż… Marcin zerwał się jak oparzony. Usłyszał ciche bzyknięcie i próbował ustalić, czy coś mu się nie przyśniło. Nagle dojrzał koniec elektrycznej pałki, który ukłuł go w bok. Przerażonymi oczami spojrzał w stronę Alana, który bez żadnych widocznych emocji, wciąż wpatrywał się w telewizor. W prawej ręce trzymał uchwyt narzędzia, pod kciukiem miał zaś regulator napięcia. Marcin nie był w stanie dostrzec, ile watów właśnie przepłynęło przez jego ciało, ale widział, że regulator ustawiony był wysoko.

 Walczył ze snem jak mógł najmocniej, nie chcąc ponownie poczuć elektryczności. Z każdą minutą uporczywego wpatrywania się w telewizor był coraz bardziej zmęczony. Powieki kleiły się i nie chciały otwierać po mrugnięciu. Coraz większy trud sprawiało mu utrzymywanie coraz cięższej głowy w pionie. Ponownie pogrążył się w świecie snu.

 Wolty zaatakowały, tym razem ze znacznie większą siłą. Alan wciąż siedział niewzruszony i Marcin mógł dostrzec, że ustawienia pałki są podwyższone. Nie chciał sobie wyobrażać, jak dużym ładunkiem dostanie przy następnej próbie zaśnięcia, ale był taki śpiący. Przecierał oczy rękami, próbował rozwierać powieki, ale słabł z każdą mijającą sekundą. A kiedy znów zasnął, ładunek potężniejszy niż poprzednio zmusił go do obudzenia się. I tak mijała noc. Wkrótce Alana zmienił Aleksander, później Mariusz, a Marcin coraz mniej reagował na bolesne ukłucia. Był po prostu zbyt zmęczony.


***


 Kiedy go obudzili, był kompletnie wycieńczony. Leżał w sypialni na łóżku i błagał ich, żeby dali mu spokój, ale nikt nie słuchał jego próśb. Włożyli go na wózek i zawieźli do jadalni, gdzie dostał niewielkie, skąpe śniadanie, które nie wystarczyło, by napełnić burczący brzuch. Kiedy trochę się rozbudził, ponownie zawieźli go do sypialni i pozwolili spać… A raczej zdrzemnąć się, bo po chwili, która Marcinowi wydawała się sekundą, obudzili go ponownie. Potrząsali nim, mówili do niego, czekali, aż się przebudzi. A później znów dawali spać. I tak w kółko. Spał, budzili go, dawali spać, znów budzili. Przez cały dzień. 

 Kiedy obudził się następnego ranka, okropnie głodny, niewyspany, z wysuszonym gardłem, brudny, w tym samym ubraniu od dwóch dni, ponownie zawieźli go na śniadanie. Nikt się do niego nie odzywał, nie reagował na jego prośby o podanie większej porcji. Byli nieugięci. Jednak kiedy zjadł śniadanie i Alan zaczął go wieźć, zorientował się, że nie zmierzają w stronę schodów. Podjechali do drzwi wejściowych, a później na zewnątrz. 

 Marcin zachłysnął się świeżym, chłodnym, górskim powietrzem.

 – Naciesz się tym, ile możesz – powiedział sucho Alan, skręcając za ścianę domu, skąd widoczne były wystające z ziemi skrzydła klapy. Bliźniak otworzył drzwi do środka. Chwycił Marcina pod ramię, a ten mógł zobaczyć żyły, pulsujące na jego umięśnionych ramionach.

 – Dokąd mnie zabierasz? – zapytał przerażony inwalida. 

 Zero odzewu.

 Wkroczyli do wnętrza oświetlanego jedynie przez promienie słońca, dobywające się zza otwartej klapy. Alan położył bezwładnego psychologa na stole, stojącego w centrum pomieszczenia. Przypiął go mocnymi skórzanymi pasami, uniemożliwiając jakikolwiek ruch. Marcin poczuł, że pod głową ma coś mokrego, nie był w stanie wystarczająco nią poruszyć, żeby zobaczyć, co to było. Mężczyzna wyszedł bez słowa, zostawiając chłopaka przywiązanego do stołu i zamknął drzwi. W piwnicy zapanowała nieprzenikniona ciemność.

 Marcin poczuł, jak na jego czoło coś kapie. Najpierw jedna kropla, chwilę później druga. Raz za razem, w krótkich odstępach czasu, Krople nieznanej substancji rozbijały się o jego czoło. Spróbował przechylić głowę, żeby ciecz wleciała mu do ust, ale był zbyt ciasno przywiązany. Przypuszczał, że jest to woda, ale nie mógł mieć pewności.

 Leżał tak w mroku, słuchając miarowego kapania. Udało mu się określić, że płyn spada z konkretną częstotliwością, wynoszącą około dwóch sekund. Kap, dwie sekundy, kap i tak przez cały czas. Nie słyszał żadnych innych dźwięków. Nikt nie przechodził w pobliżu piwniczki, a z sufitu nie dobiegały go dźwięki cudzych kroków ani głosów. Całkowita cisza przerywana co dwie sekundy dźwiękiem cieczy, rozbijającej się o jego czoło. Dokładnie dwie sekundy. Ani chwili więcej.

 Uporczywie próbował o czymś myśleć, byle tylko zapomnieć o kroplach. Nucił sobie piosenki, których słowa, kap, pamiętał, przypominał fabuły, kap, filmów i książek, które, kap, lubił. Jednak ciecz wciąż kapała. Z sufitu? Tak, z sufitu. Ciekawiło go, jak wygląda urządzenie, które upuszcza na niego te cholerne kropelki. Jak działał taki mechanizm?

 Przypomniał sobie słowa Kurta Cobaina brzmiące mniej więcej: „Lepiej być nienawidzonym za to, kim się jest niż być kochanym za to, kim się nie jest”. „Gówno, kurwa, prawda”. W tym momencie Marcin oddałby wszystko, by być kochanym za to, kim nie jest. Gdyby był tym cholernym Henrykiem, nie leżałby teraz na wznak w jakiejś ciemnej piwnicy, a jego czoło nie byłoby mokre od napływających kropel. Siedziałby za to pewnie z bliźniakami, jadł porządne porcje i był traktowany po ludzku. 

 A woda wciąż kapała. Woda? Nie miał pewności, czy to rzeczywiście jest woda. Ponownie spróbował obrócić głowę, żeby ciecz wleciała do jego ust, ale było to bezcelowe. Skórzane pasy trzymały mocno. Zdecydowanie za mocno. Chciało mu się pić i jeść, a ciecz wciąż rozbijała się o jego czoło. Niektóre krople wpadały do oczu, a on nie mógł ich obetrzeć. Próbował, ale był zbyt mocno skrępowany. Ile już tam leżał? Godzinę? Dwie? Pięć tysięcy czterysta kropli rozbitych o głowę? Nie wiedział i nie mógł wiedzieć. W kompletnej ciemności czas dłużył się niemiłosiernie. Ale czy na pewno? Czy czas mógł się dłużyć, jeżeli nie miał pojęcia, ile go już minęło? Równie dobrze mógł tam leżeć zdecydowanie dłużej, niż mu się wydawało.

  Usłyszał jakiś dźwięk na zewnątrz, chyba kroki. ”Pomocy!” wrzasnął, ale z jego ust wydobyło się tylko zachrypnięte charczenie. Pomocy? Dlaczego zawołał pomocy? Przecież na zewnątrz na pewno był jeden z bliźniaków, to oczywiste. A nawet, jeśli nie, usłyszałby go ktoś? 

 Klapa otworzyła się i promienie słońca poraziły bladego Marcina. Zamknął oczy, nie będąc w stanie przyzwyczaić się do światła, jednak to szybko zostało zasłonięte przez cień zbliżający się do stołu. 

 – Witaj, Henryku. – Był to Alan, niosący w ręce jakieś zawiniątko, w drugiej zaś butelkę wody. Obszedł stół i usiadł w rogu pokoju, na kamiennej pryczy wychodzącej ze ściany, której psycholog wcześniej nie zauważył. Rozwinął chusteczkę i pokazał mu kilkanaście malin, znajdujących się w środku.

 – Pić – błagalnym tonem powiedział Marcin, odwracając się w stronę bliźniaka.

 Tamten kiwnął głową i wziął butelkę, po czym ostrożnie napoił leżącego na stole. Na początku zakrztusił się i opluł, ale w końcu opanował swoje rządze i pił spokojniej. Kiedy opróżnił połowę butelki, Alan zabrał mu ją sprzed ust i nakarmił malinami, które trzymał w ręce. Nic nie mówił. Gdy już skończyli, wlał Marcinowi pozostałość butelki do ust, bez względu na to, czy ten tego chciał. Wyszedł i zamknął drzwi, zostawiając oblanego wodą, brudnego psychologa samemu sobie. 

 Próbował zająć czas, licząc krople. Nie był w stanie się skupić na czymś konkretnym i wszystkie inne myśli zaburzało nieustające kapanie. Raz, dwa, kap. Raz, dwa, kap. I tak cały czas. Non stop. 

 Uciec. Musiał stąd uciec, inaczej oszaleje. Tylko jak? W jaki sposób mógłby uciec? Spróbował wyciągnąć rękę z ciasnego uścisku skórzanych pasów, ale nie był w stanie. Trzymały za mocno. „Spokojnie, uspokój się” – powtarzał sobie w przerwach pomiędzy kapnięciami. Musi się uspokoić i rozluźnić mięśnie. Tak, wtedy wyswobodzi się z pasów. Odprężył się i czekał. Oddychał głęboko i spróbował nie skupiać się na cieczy, uderzającej go w czoło. Bezskutecznie. Jego ręce były ściśnięte równie mocno jak przedtem. 

 A może wyswobodzi nogi? Nie, nie, to się nie mogło udać. Przecież nie czuł ich, nie mógł nimi poruszać. Był całkowicie unieruchomiony. Brzuch znowu się odzywał, pojawił się narastający głód i ssanie w żołądku. Kilkanaście malin nie było posiłkiem, jakiego potrzebował. Chciało mu się też pić, ale jedyna woda w pobliżu była poza jego zasięgiem. Woda? Czy pomyślał woda? Nie wiedział, czy to woda. Ponownie spróbował przekręcić głowę, ale nic z tego. 

 Był zmęczony, ale nie mógł się zmusić do zaśnięcia. Za każdym razem, kiedy zamykał oczy, próbując odlecieć, niby-pociski rozbijały się o jego skroń, wyrywając z objęć Morfeusza. Wkrótce drzwi ponownie się otworzyły, a słoneczne promienie, teraz nieco łagodniej, zraniły oczy Marcina.

 – Witaj, Henryku. – Tym razem głos należał do Mariusza. Ten w ręce trzymał identyczne zawiniątko jak wcześniej Alan oraz butelkę wody. Usiadł na pryczy, napoił i nakarmił Marcina malinami. A później wyszedł, zostawiając go sam na sam z mrokiem.

 Ile już minęło czasu? Cztery godziny? Pięć? Dziesięć tysięcy osiemset kropli rozbitych o jego czoło? Nie wiedział, ale zaczynał się bać. Jego strach nie był do końca uzasadniony, miał wrażenie, jakby w pomieszczeniu ktoś był. Niczego nie widział, lecz zdawało mu się, jakby słyszał czyjś oddech. Najpierw powolny, choć szybko zaczynał przyspieszać, zmieniał się w dyszenie. Znajdował się coraz bliżej, przyspieszał i przyspieszał. Serce Marcina biło jak oszalałe, obracał głową we wszystkie strony, próbując znaleźć napastnika.

 Nie mógł jednak nikogo dostrzec przez nieprzenikniony mrok. Zrozumiał w końcu, że to on sam bardzo szybko oddycha przez niewyjaśnioną panikę. Spróbował się uspokoić, ale poczucie, że ktoś jeszcze jest w pomieszczeniu nie opuszczało go ani na sekundę. Miał wrażenie, jakby ktoś gładził go po dłoniach i nogach. Nogach? Nie, nie mógł, przecież nie czuje nóg.

 Poczuł na twarzy chłodny powiew powietrza. Poczuł? Naprawdę poczuł? I czy było to powietrze czy może czyjś oddech? Czy osoba, która była z nim w tym samym pomieszczeniu właśnie schylała się nad biednym Marcinem, dysząc mu prosto w twarz? Mężczyzna zapłakał, a lęk cały czas narastał. Łzy połączyły się z kroplami, które ani na chwilę nie przestały go nękać. Przez cały ten czas. Non stop.

 – Odejdź. Odejdź – błagał niewidoczną postać, która cały czas stała obok niego. Czy stała? Nie wiedział, ale czuł. Czuł, jak ktoś gładzi jego dłonie. Jak ktoś dyszy nad jego twarzą. A może to on sam? Może to tylko skórzane pasy? Nie wiedział, nie widział, nie mógł widzieć. Ktoś tu był. Był? Nie wiedział. Wiedział tylko, że krople uderzały go w twarz dokładnie co dwie sekundy. I, że nie miały zamiaru przestać.

 Usłyszał ciche ciurkanie jakiegoś płynu i zastygł, bojąc się nawet mrugnąć. Co to było? Co to za dźwięk? Czyżby zbiornik się zepsuł i zaraz zaleje go fala z sufitu? Nie, nie, wciąż równomiernie ciekło. W takim razie co to było? Dźwięk dochodził z dołu, z podłogi. Czyżby pod nim przepływała rzeka? Nie, nie rzeka. Nie może być, słyszałby ją wcześniej. Ale co to mogło być? 

 To woda, tak, woda. Krople wody, które skapywały z kamiennego stołu, na którym leżał. Tak, skapywała na ziemię, stąd ten dźwięk. „Uspokój się, uspokój. Nie popadaj w paranoję. Nie możesz popaść. Trzeba walczyć i się nie poddawać, walczyć i uciec, pokonać lęk, uciec i wrócić do życia. Wrócić”.

 Lęk. Jego lęk, fobia. Nie miał talizmanu. A woda wciąż kapała. Woda. Woda? Nie wiedział. A co, jeżeli to nie była woda? Równie dobrze to mogła być krew, tak, ta sama, której się lękał, wobec której był bezsilny bez medalionu. Panika wróciła ze zdwojoną siłą, niemal go nokautując. Jego czoło pokryło się potem, a może to tylko krople krwi spadające z sufitu. Czyjej krwi? Jego własnej?

 Być może był podłączony do jakiejś skomplikowanej aparatury, która pobierała jego krew i zrzucała mu na głowę? Tak, to byłaby iście szatańska tortura. Myślałby, że spada na niego woda, a w rzeczywistości byłaby to jego własna posoka, której tak się lękał. To było coś, czego powinien się spodziewać.

 Ale nie czuł ani nie widział żadnych rurek, które odprowadzałyby z niego krew. I wtedy właśnie to sobie uświadomił. „Nogi! Pobierają mi krew z nóg, rura idzie do sufitu i kropla po kropli spada na moje czoło. Jak mogłem być tak głupi, żeby myśleć, że to woda!” Krew spływała po jego policzkach, dostawała się do oczu, skapywała ze stołu i wsiąkała w kamienną podłogę, do ziemi, do jądra. „Moja własna krew”. 

 A może to było coś innego niż krew? Może wykorzystali jego cewnik, by podłączyć go do urządzenia na suficie i właśnie teraz zalewał się własnym moczem? Poili go regularnie, to było możliwe. Równie genialna tortura, która sprowadziłaby go do rzędu zwierząt, na sam dół tabeli. Poniżająca i otępiająca, dzieło istnego geniuszu.

 Drzwi otworzyły się, tym razem jednak nie oślepiło go naturalne światło, ale promień latarki. Ktoś wszedł do piwnicy.

 – Witaj, Henryku – właścicielem głosu był Aleksander. Ten sam Aleksander, który miał fobię grzechu. Marcin mógł to wykorzystać, tak, wystarczyło tylko kląć, a bliźniak zląkłby się i uciekł, zostawiając za sobą otwarte drzwi. Tak, to był plan, potem wystarczyło tylko wyswobodzić się z pasów i uciec. Byłby wolny, wróciłby do świata, do ludzi, uratowałby się z tego koszmaru. I woda, krew bądź mocz nie padałyby na jego czoło, równo co dwie sekundy. Plugawiąc, otępiając, przerażając i poniżając go z każdą kroplą.

 Został nakarmiony i napojony. Zanim zorientował się, że miał wykonać swój genialny plan, Aleksander wyszedł z pomieszczenia, zamykając za sobą drzwi. A Marcin znów został sam z mrokiem, którego niczyje oko nie jest w stanie przejrzeć.

 I tak trwał w ciemności, a jego czoło zdobiły co rusz nowe krople bliżej nieokreślonej cieczy. Na myślenie, co to mogło być, Marcin miał dużo czasu.


***

 – Patrzy na nas? – zapytał kapłan, zajmując miejsce przy białym stole.

 – Owszem – odpowiedział Mariusz, dosuwając krzesło dla Zofii, po czym sam również usiadł.

 – Nie wiem, co o tym myśleć – stwierdził starzec. – W stosunku do mnie zachowywał się odpowiednio. Czy jesteście pewni, że te skrajności, o których mi opowiadaliście, miały miejsce?

 – Tak, przecież nie skłamalibyśmy nestorowi – odparła szczerze Zofia, patrząc mu głęboko w oczy. – Coś się dzieje z naszym Henrykiem, musi mu pan pomóc, proszę.

 – Spokojnie, zrobię co w mojej mocy. Ale najpierw proszę was, żebyście go sprawdzili. Dali mu jedną, ostatnią szansę na udowodnienie, że wszystko jest w porządku. Dobrze?

 – Oczywiście, ale na czym by miała polegać taka szansa? – zapytał Mariusz.

 – Zamykacie drzwi do jego pokoju, prawda?

 – Tak, zawsze to robimy.

 – Upewnijcie się, że w nocy pozostaną otwarte. Jeżeli Henryk albo ktokolwiek jest tam razem z nim, spróbuje uciec, będziecie mieli pewność, że potrzebuje pomocy. I wtedy potrzebne będą bardziej radykalne środki.

 – Ale nie stanie mu się żadna krzywda, prawda? – przejęła się Zofia.

 – Nie, spokojnie. Widziałem już kilka takich przypadków. Reinkarnacja bywa kapryśna i nie raz może się zdarzyć, że dwie dusze wylądują w jednym ciele. I w naszych rękach leży, żeby jedną z nich uratować. Wystarczy tylko stworzyć odpowiednie do tego warunki.

 – Czyli to znaczy, że nasz Henryk dzieli ciało z kimś jeszcze?

 – Tak, na to wygląda. Nie podawał się przypadkiem za kogo innego?

 – Używał imienia Marcin, ale myśleliśmy, że to tylko chwilowe przyzwyczajenie. Mieliśmy nadzieję, że wkrótce odzyska pełną pamięć i przestanie go używać. Tak się jednak nie stało. 

 – Dobrze, w takim razie żeby pomóc Henrykowi, musimy stworzyć możliwie najgorsze życiowe warunki, żeby Marcin opuścił ciało waszego syna.

 – Najgorsze warunki?! Jak mamy to zrobić? Przecież chcemy, żeby Henryk był z nami nienaruszony. 

– Spokojnie, spokojnie. Wszystko będzie w porządku. Jeżeli nie chcecie uszkodzić ciała, a wiem, że nie chcecie, musicie zorganizować pewien rodzaj dyskomfortu psychicznego. Dzięki temu ciało pozostanie nienaruszone, Marcin się z niego wyniesie, a Henryk będzie mógł z wami żyć tak jak kiedyś.

 – Cudownie! – ożywiła się Zofia. – Jakie to metody?

 – Jest kilka sposobów, więc wybierzecie te, które jesteście w stanie zrealizować. W razie czego służę pomocą, to nie pierwszy raz, kiedy pomagam przy czymś takim. W każdym razie powinniście zacząć od zmniejszania porcji jedzeniowych, przerywania snu, a potem…


***


 Ciecz wciąż kapała, coraz mocniej, coraz silniej. Marcin mrużył oczy przed każdym upadkiem kropli, a później jęczał cicho, kiedy ta boleśnie rozbijała się o jego czoło. Miał wrażenie, że substancja bardzo, bardzo powoli drąży w jego głowie długi lej, który wcześniej czy później przejdzie przez całą jego czaszkę i mózg. Bał się tego, nie chciał umierać, ale nie mógł dotknąć swojego czoła i sprawdzić, czy jego przeczucia są prawdziwe.  

 Lej był na tyle długi, że chłopak czuł ból w czaszce. Tak, to musiało być to. Ciecz niszczyła go, przebijała się przez skórę, kości, masę mózgową, by wyjść po drugiej stronie i spokojnie skapywać na kamienny stół. Chciała wyjeść jego wspomnienia, myśli, poznać je i poskromić, pokonać go. To nie była woda. To był kwas.

 Marcin myślał o tym, że powinien się płaszczyć przed następną osobą, która przyjdzie nakarmić go i napoić. Musi kajać się, jęczeć, ile ma sił w gardle. Prosić o wypuszczenie, chwilę spokoju, zatrzymanie cholernego kapania, które go niszczyło. Tak zrobi. A wtedy zachowają się wobec niego dobrze i go wypuszczą. Tak będzie. Nieważne, czy przyjdzie Alan, Aleksander, Mariusz lub Zofia. Nieistotne, kto go odwiedzi. Ważne jest tylko, żeby prosić i błagać, a na pewno mu wybaczą i wysłuchają jego próśb. Muszą to zrobić. On już nie chce, ma dość, chce wyjść, na zewnątrz, do światła, z dala od tego mroku, kapania.

 Kiedy przyjdą, to ich przeprosi. Ukorzy się przed nimi, będzie błagał o wybaczenie. Będzie prosił, jęczał, krzyczał. Nie, bez krzyku. Musi zachowywać się odpowiednio, żeby go wysłuchali. Spokojnie, tak jak zawsze powtarzali. „Spokojnie, Henryku, spokojnie”. 

Gdyby miał chociaż trochę więcej pokory, nie znajdowałby się teraz w tej sytuacji. Czy aby na pewno? Tak, na pewno. Byli dobrymi ludźmi, nie zrobili by mu czegoś takiego, gdyby nie musieli. Nie, to jego wina, że tu jest. Jego, tylko jego. Powinien być lepszy, powinien być grzeczny. Oni byli dla niego dobrzy, a on tego nie doceniał, o nie, ale teraz będzie inaczej. Kiedy tylko ktoś wejdzie, pokaże mu, że zrozumiał karę. 

Przyjdą i powiedzą: „witaj, Henryku”, a on im odpowie, przywita się, uśmiechnie. Na tyle, na ile jego zmęczone mięśnie będą w stanie. Musi to zrobić, jeśli chce wyjść. Kara jest próbą, próbą jego ludzkiej natury. Tylko potwór nie okazałby skruchy, nie przyznał się do winy, która przecież leżała po jego stronie. Powinien być lepszy, o tak, powinien. Będzie lepszy. Tylko niech dadzą mu szansę.

 Lej się powiększał, wypełniał się cieczą, która przelewała się, spływała do oczu, na stół, moczyła włosy, skapywała na ziemię, na której utworzyła się sporej wielkości kałuża. Kap, plusk, plusk, kap, plusk, plusk. Dwie sekundy, lej się powiększa, kolejne dwie sekundy, woda z leja się przelewa, staje się głębszy, coraz bliżej mózgu, coraz bardziej wgryza się w czaszkę.

 Niech ktoś mu pomoże! Leży tu już tyle czasu, tyle minut, godzin, dni. Tyle kropli. Niech ktoś otworzy drzwi, niech poczuje słońce na twarzy, tak dawno ich nie widział. Światło, które w końcu rozbije ciemność, mrok otaczający go z każdej strony. Nieprzenikniony, ciemny, węglowy, czarny, kruczy, hebanowy, atramentowy. Niepokonany.

 Niech ktoś otworzy drzwi, niech czyjaś sylwetka wkroczy do piwnicy, gdzie umiera resztka człowieczeństwa. Do mężczyzny, z którego czoła zieje wyrwa. Do człowieka, który z każdą sekundą traci cząstkę siebie. Niech ktoś wejdzie, da ciepłym promieniom liznąć jego bladą twarz, nakarmi go, napoi i posłucha uniżonych próśb i błagań o uwolnienie. A później okaże mu łaskę.

 Tak, tak musi być. Tak będzie. Nie może być inaczej. Na pewno się nad nim zlitują, będą dobrzy, okażą litość.

 I drzwi w końcu się otworzyły. Ciepłe smugi słońca padły na jego umęczoną, białą jak kreda twarz. Zobaczył w drzwiach zarys postaci. Jej kasztanowe włosy opadały na ramiona. Tak, to była ona. Teraz tylko poprosić, uniżyć się, błagać.

 – Witaj, Henryku. – Powiedział jej ciepły, miły głos. Cieplejszy niż słoneczne promienie. Zofia nie miała w ręce żadnego zawiniątka, żadnej wody. Podeszła do niego i delikatnie pocałowała w czoło. Chłopak próbował coś powiedzieć, ale z jego ust wydobył się tylko nieartykułowany jęk. Kobieta gładziła go spokojnie po czole, a promienie koiły jego zmęczoną twarz.

 – Proszę – wyjęczał w końcu. – Proszę, matko. Proszę, niech to się skończy. – Jego oczy zaszkliły się. – Już będę grzeczny, proszę. Przepraszam. Proszę, już nie będę. Proszę, pomóż. Proszę.

 – Spokojnie, kochany. Wszystko jest dobrze. Bądź spokojny.


***


 Zbudził go śpiew ptaków. Otworzył oczy i podparł się, słuchając tego miłego dla ucha dźwięku. Był czysty, świeży, w nowym ubraniu. Przeciągnął się i spojrzał przez okno, za którym natura budziła się do życia. Po chwili ktoś nacisnął na klamkę i drzwi jego pokoju się otworzyły. Do środka wkroczył Aleksander, uśmiechając się tak jak zawsze. Szczerze. 

 – Witaj, Henryku. Dobrze spałeś?

 – Tak, bracie. Dziękuję, że pytasz – odpowiedział bez cienia kłamstwa, odwzajemniając radość.

 – Jesteś gotów na śniadanie? Wszyscy na ciebie czekają.

 Kiwnął głową w odpowiedzi. Aleksander troskliwie przeniósł go na wózek i ruszyli w stronę schodów.

 – Cieszę się, że wróciłeś.

 – Ja również – odparł mężczyzna.

 I powiedział to zupełnie szczerze.

---

Autor: Mikołaj Godziszewski. 

---

Opowiadanie pochodzi z książki Panopticum. 

Aby przeczytać całą książkę przejdź do następnych części lub pobierz wersję PDF z podstrony https://straszne-historie.pl/panopticum/

Oznacz jako: przeczytane ulubione chcę przeczytać

Komentarze

Żal mi tego Marcina. Miał chłop normalne życie a tu nagle jacyś dziwacy robią z niego jakiegoś Henryka :c
Odpowiedz
Zaloguj się, aby dodać komentarz.

Inne od tego autora

Archiwum

Najnowsze i warte uwagi

Artykuły i recenzje