Historia
Mój sąsiad z dzieciństwa - Panopticum
Województwo śląskie budziło we mnie wiele wspomnień, w większości dobrych. Domowa kuchnia babci, zapach grzybów zebranych przez świętej pamięci dziadka oraz widok pasących się krów. Podobnych wiosek w Polsce było sporo, jednak Wilkowice darzyłem ogromną sympatią i z niecierpliwością czekałem aż znów w nich zagoszczę.
Choć mógłbym opowiadać o tym miejscu godzinami, w rzeczywistości nie znałem go zbyt dobrze. Spędziłem tam tylko jedne wakacje, podczas których większość czasu siedziałem w domu bądź bawiłem się z synem dalszych sąsiadów, Tadkiem. Dziwnie było powrócić w to miejsce po dziesięciu latach. Prawdę mówiąc, bałem się. Czułem strach na myśl o tym, że wieś nie jest taka, jaką ją zapamiętałem. Zamiast widzieć pasące się krowy, będę widział krowie placki, w które łatwo wdepnąć. Zamiast ekscytujących wypadów na grzyby, będzie wstawanie o poranku z bólem w plecach i świadomość, że muszę wyjść z domu, by kupić babci gazetę i bułki. A może w ogóle nie będzie już krów? Ani grzybów, ani staruszki? Najbardziej obawiałem się tego ostatniego.
Jadwiga dzwoniła do swojej córki, czyli mojej matki, co tydzień i zawsze mówiła mniej więcej te same rzeczy: że jakieś święta się zbliżają, jakaś koleżanka umarła, pogoda ostatnio szaleje i od lat nie widziała tak zimnego września.
Ostatnio jednak coś się zmieniło. Zamiast powiedzieć mojej mamie o jakichś ważnych dla starców nudnych rzeczach, przyznała się do tego, że od stycznia pogotowie było u niej siedem razy. Powodem były: ataki gorąca, nagłe omdlenia, utrata sił. Te objawy pogarszała cukrzyca, na którą cierpiała od kilku dobrych lat. Następne wydarzenia potoczyły się w szybkim tempie, moja mama pojechała do babci Jadwigi na kilka dni, by sprawdzić, jak ta się czuje. Gdy wróciła i zaczęliśmy ją z ojcem o wszystko wypytywać, miała łzy w oczach. Utwierdzaliśmy się w świadomości, że staruszce kończy się czas.
Sam zdecydowałem o pojechaniu do niej na wakacje. Początkowo rodzice protestowali. Mówili, że nie powinienem zmieniać swoich planów przez zły stan zdrowia seniorki. Wpływali na mnie mówieniem o przyjaciołach ze studiów, którzy będą rozczarowani tym, że nie pojadę z nimi za granicę, by trochę zarobić. Dobrze wiedziałem, że matka w duchu była zadowolona. Nie podobał jej się mój wyjazd do innego kraju, martwiła się o mnie, a pomysł, że zostałbym na miejscu i miał oko na babcię, musiał dawać jej ulgę.
A jeśli chodzi o mnie, podobała mi się perspektywa spędzenia wakacji na wsi. Nigdy nie czułem się dobrze wśród znajomych, preferowałem samotność i spokojny tryb życia. Możliwość wyrwania się od ludzi stała się bardzo atrakcyjna.
Zaraz po skończonej sesji, spakowałem swoje rzeczy do torby i wsiadłem do pociągu. Nie brałem ze sobą dużo, Wilkowice nie były już tak zacofaną wsią jak dziesięć lat temu i bez problemu dostanę tam wszystko, czego będę potrzebował. A jeśli nie, Bielsko-Biała znajdowała się bardzo blisko. W tamtejszej galerii handlowej każdy znalazłby coś dla siebie: od odżywek sportowych, przez najmodniejsze ubrania, po sprzęt militarny. Tak przynajmniej twierdził Internet.
Podróż nie minęła szybko. Mój pociąg miał opóźnienie, a do ośmioosobowego przedziału, w którym jechałem, wtoczyła się rodzina wczasowiczów z trójką dzieciaków i tobołami. Z ich rozmów wywnioskowałem, że także zmierzali w góry.
Gdy jeździłem w dzieciństwie do babci, miałem jeszcze mniej lat, ile najstarsze z ich dzieci, wyglądające na dziesięciolatka. Pamiętam to podekscytowanie, gdy mijaliśmy pola i lasy, a równiny ustępowały miejsca zielonym wzgórzom i górom. Nigdy wcześniej nie byłem na wsi i nie wiedziałem, czego się spodziewać. W głowie roiło mi się od historii o dzikach, podchodzących nocami pod dom i niszczących ogrodzenia. Strasznych opowieści o powodziach, duchach lasu i czymś, co rodzice nazywali folklorem, a także dowcipów o ślązakach i bacy, kimkolwiek on był. Wtedy podekscytowanie mieszało się z lękiem, babcia przyjeżdżała do nas bardzo rzadko i słabo ją znałem. Spędzenie u jej boku całych wakacji budziło we mnie mieszane uczucia. W końcu dotarliśmy na dworzec Bielska-Białej, a stamtąd pojechaliśmy autobusem prosto do Wilkowic. Okolica robiła na mnie duże wrażenie. Wiejskie drogi, niewielkie pola, a także ogromne połacie lasów, w których roiło się od zwierząt, grzybów i borówek. Choć z początku rodzice zabraniali mi się tam zbliżać, zaraz po ich odjeździe, dostałem od babci pozwolenie na zwiedzenie całej okolicy. Wpierw zapoznałem się z babcinym domostwem.
Był to prawdziwy dom. Znajdował się w nim piec centralny, w którym trzeba było napalić, by kaloryfery zaczęły grzać, a woda w kranie zrobiła się ciepła. Ta zaś była pozyskiwana przez pompę, zamieszczoną w zamkniętej studni na tyłach. Obok niej wciąż stało metalowe wiaderko przypięte do łańcucha, dzięki któremu można było zdobyć czystą wodę w razie awarii. Sam ogród był znacznie większy niż całe nasze mieszkanie w bloku. Rosły w nim drzewa owocowe i stała stara, metalowa huśtawka, które przestano już produkować z uwagi na bezpieczeństwo dzieci. Drewniane siodełko nie wisiało na linkach, lecz na dwóch rurkach pomalowanych farbą.
Wnętrze chatki mogło przypominać motel w górach. Ściany obite ciemną boazerią, do której przymocowane były kinkiety. Podłoga w dużym pokoju nie składała się z paneli podłogowych a ogromnego starego parkietu, który w wielu miejscach był już mocno zużyty i przykryty dywanami. Skrzypiące schody z barierkami wiodły na piętro, gdzie znajdowały się nieużywane już przez nikogo pokoje zagracone starymi telewizorami, meblami tudzież rowerami. Jeden z nich został wysprzątany i przygotowany specjalnie dla mnie, choć trudno było go nazwać sypialnią dla chłopca. Podczas tamtejszych wakacji spałem na starej kanapie dziadków, tam zamiast biurka i kilku szafek na moje rzeczy, musiała wystarczyć mi rozpadająca się meblościanka wypełniona w połowie przez nieużyteczne figurki pokroju porcelanowych słoników.
Podobało mi się tam, choć wszystko nadawało się do remontu. Piwnicę oraz warsztat dziadka pokrywał grzyb, a na piętrze podłoga trzeszczała niemalże w każdym miejscu. Drzwi i okna wydawały z siebie przeróżne, bardzo głośne dźwięki. Ponadto nocą można było zobaczyć nietoperze, kryjące się w przestrzeni między dachem a ścianą domu. To otoczenie miało w sobie pewien urok i wyjątkowo mocno pobudzało moją dziecięcą wyobraźnię.
Dziadkowie byli wspaniałymi ludźmi i szybko odnalazłem z nimi nić porozumienia. Oboje już nie pracowali, a cały wolny czas poświęcali czytaniu gazet, gotowaniu, chodzeniu do kościoła i oglądaniu telewizji. Prowadzili bardzo spokojne życie i zawsze mieli dla mnie czas. To dziadek nauczył mnie rozpoznawać drzewa po kształcie liści oraz grzyby po wyglądzie. Był prawdziwą skarbnicą wiedzy o przyrodzie, historii oraz motoryzacji. Pracował kiedyś w zakładzie Fiata, a później prowadził własny warsztat. Gdy skończył działalność, zabrał większość sprzętu do domu. Narzędzia zbierały kurz na piętrze, w piwnicy i małej klitce pod schodami, w której dziadek czasem coś naprawiał bądź w czymś majstrował.
Babcia zaś była świetną kucharką. Tylko dzięki jej cierpliwości nauczyłem się samemu przyrządzać jadalne posiłki, choć w ogóle nie przypominały one prawdziwych domowych obiadów, które sama robiła. Jako była położna opowiadała mi czasem historie ze szpitala, w którym pracowała. Większość z nich była niepokojąca bądź kontrowersyjna, choć wtedy jeszcze nie rozumiałem, co złego jest w tym, że białoskóremu małżeństwu urodzi się czarnoskóre dziecko.
Pierwsze dni u dziadków spędziłem na zwiedzaniu pomieszczeń oraz robieniu tajnej bazy w jednym z pokoi na piętrze, gdzie od lat nikt nie zaglądał. Z sufitu zwisała żarówka, dająca nie tyle rozjaśnione wnętrze, co światło rzucające długie cienie na ściany. Niemyte od wieków okno zacięło się, a jako dziecko nie miałem dość siły, by je otworzyć i wpuścić trochę świeżego powietrza. Panował tam zaduch, a w kątach kłębiły się szare i ciężkie od kurzu pajęczyny. Niegdyś musiały się tu gnieździć naprawdę olbrzymie pająki, ale zdechły z powodu braku much oraz innych owadów do zjedzenia. Wiecznie panowała tam suchość i mrok. W pewien sposób kochałem to miejsce. Znosiłem do niego wszystkie swoje skarby: zerwane w ogrodzie jabłka, które nie zdążyły dojrzeć i nie nadawały się do zjedzenia, podarowane przez dziadka znaczki pocztowe, trujący grzyb znaleziony w lesie, słodycze…
To był mój kąt. Moja kryjówka przed światem zewnętrznym, w której mogłem dać ponieść się fantazji, stać się królem piratów, czarodziejem czy leśnym elfem. Siadywałem tam wieczorami i czytałem powieści fantastyczne, które cudownie pobudzały moją wyobraźnię. Wkrótce przestałem się ograniczać jedynie do marzeń o staniu się kimś innym, a zacząłem odgrywać w lesie sceny z książek i filmów. Czułem się tam niesamowicie swobodnie, gdyż jedynymi ludźmi, jakich dało się spotkać, byli podstarzali grzybiarze, a oni nie zaprzątali sobie mną głowy. Nie mogłem się tak bawić ani w swoim rodzinnym domu, ani nigdzie indziej w mieście, w którym mieszkałem.
Początkowo moje wypady do lasu nie były wcale wyprawami. Włóczyłem się po najbliższych polach i terenach, gdzie już rosły drzewa, ale jeszcze nie rosły grzyby. Dopiero nieco później dziadek zabrał mnie na prawdziwą wycieczkę po lasach oraz górskich szczytach. Byliśmy na Hrobaczej Łące, Przegibku i Magurce Wilkowickiej. Po takich wędrówkach zawsze bolały mnie nogi, jednak nigdy nie wracaliśmy bez kosza pełnego grzybów czy borówek. Dopiero po pierwszych spacerach z dziadkiem, odważyłem się głębiej zanurzać w las, wychodzić poza leśne ścieżki i nie martwić o to, że zaatakuje mnie dzik bądź nadepnę na żmiję. Postanowiłem narysować sobie mapę lasu i zaznaczać na niej wszystkie poznane ścieżki oraz charakterystyczne miejsca. Stopniowo ją poszerzałem, w końcu odkryłem coś niezwykłego – domek na drzewie ukryty w środku lasu! To tam właśnie poznałem Tadka.
Tego dnia było bardzo ciepło. Miałem na sobie wysokie trapery, w których zawsze chodziłem po lesie, niepasujące do nich luźne spodenki oraz koszulkę, prezentującą jakiegoś zawodnika koszykówki. Przed sobą trzymałem mapkę i zastanawiałem się, ile jeszcze będę musiał iść, aż dojdę do jakiejś dróżki. Niemal nie zauważyłem chłopaka, odważnie stojącego na jednej z gałęzi drzewa, obok którego przechodziłem. Byłbym poszedł dalej, gdyby Tadek mnie nie zawołał.
Pamiętam to, jakby działo się wczoraj. Dzieciak miał na sobie żółty T-shirt, którego nigdy nie zdejmował, a także luźne spodenki podobne do moich. Nosił trampki z rodzaju tych, które musieliśmy nosić w szkole podczas lekcji wychowania fizycznego. Z początku przeraziła mnie jego obecność. Byłem pewien, że w lesie nie ma nikogo poza mną, a tu nagle pojawia się chłopak. Ktoś zakłócił moją samotność, mój azyl, przerwał mi w zabawie. Zacząłem ciężej oddychać i starałem się przyswoić umysłem to, co widziałem.
Chłopiec był sam, ale nie wydawał się przestraszony bądź zagubiony. Wiedział, gdzie jest i jak bezpiecznie wrócić do domu. Też się tu bawił. Dopiero po chwili zobaczyłem coś, co umknęło mojej uwadze – wśród gałęzi zbudowany był drewniany domek. Nie jakaś zwyczajna kryjówka, zrobiona z kilku desek i starych sprzętów, które czasem można było zobaczyć u kolegów w ogródkach. Najprawdziwszy domek na drzewie. Co prawda trzeba było się schylić, by do niego wejść, a wnętrze okazało się ciasne jak na dwie osoby. Mimo to był nieporównywalnie lepszy od każdej innej tego rodzaju chatki, jaką widziałem. Dach zrobiono z ciężkiej blachy. Okna małe, acz solidne i zamykane. Podobnie jak drzwi z zamkiem na klucz. O czymś podobnym mogłem jedynie śnić. Jak się później okazało, za konstrukcję odpowiadał ojciec Tadka, stolarz.
Z chłopcem od razu zaczęliśmy się przyjaźnić. Była to bardzo naturalna, szczera relacja, którą przeżywa większość dzieciaków w podobnym wieku, a której próżno szukać już w dorosłym życiu. Byliśmy nierozłączni, wszędzie chodziliśmy razem i rozumieliśmy się bez słów. Obaj bawiliśmy się w piratów, leśne elfy oraz kosmicznych wojowników.
Pamiętam, jak się cieszyłem, gdy wróciłem do domu babci po pierwszym dniu spędzonym z Tadkiem. Opowiedziałem jej o nim wszystko, czego się dowiedziałem. Nigdy wcześniej nie byłem w rozmowie z nią tak wylewny. Ta słuchała mnie z radością, ale gdy wspomniałem, gdzie Tadek mieszka (w drodze powrotnej mijaliśmy jego dom), nieco się zaniepokoiła. Rozumiałem to, choć zrobiło mi się przykro. Na wsiach ludzie znali się bardzo dobrze i łatwo było dać przykleić sobie jakąś wstrętną łatkę. Gdy chodziłem z babcią na zakupy, ta często wskazywała na jakiś dom i mówiła zdania typu: „a wiesz, że mieszka tu taka rodzina, która w ogóle nie wierzy w Boga?” albo „a do tego domu przynajmniej raz w miesiącu przyjeżdża policja, bo to straszna dziura”. Widocznie rodzice Tadka nie mieli najlepszej opinii w okolicy. Postanowiłem nie drążyć tematu.
Następne dni mijały w pewnym cyklu. Poranki spędzałem z dziadkami, często na zbieraniu grzybów bądź gotowaniu obiadu, gdyż moja babcia podawała do stołu w samo południe. Po obiedzie wychodziłem do lasu i tam spotykaliśmy się z Tadkiem. Najczęściej czekał już na mnie przy domku na drzewie, który stał się naszą wspólną kryjówką. Podobnie jak w przypadku mojej oazy w domu babci, tam też przynosiłem swoje skarby. Zaprzestałem tego, gdy raz zostawiłem tam jedną z moich książek przygodowych. W nocy padał ulewny deszcz i następnego dnia przekonałem się, że pomimo dachu z blachy, książka jest przemoczona. Wieczorami wracałem do domu, by opowiedzieć babci o moich przygodach z Tadkiem i zjeść kolację.
Któregoś dnia mój przyjaciel zaproponował, bym przyszedł do niego do domu. Uczyniłem to wbrew przestrogom staruszki, która powtarzała, bym nie zbliżał się do domu Tadka na krok. Z jej opowiadań o mieszkańcach wsi mogłem wywnioskować, że ojciec mojego przyjaciela był pijakiem i typem ludzi, którzy dzień i noc spędzają przed sklepem, prosząc przechodniów o pieniądze bądź papierosa. Spodziewałem się zobaczyć w jego mieszkaniu brud i nieporządek, lecz myliłem się.
Tadek mieszkał jak król, a przynajmniej jak ktoś, kogo rodzice zarabiają ogromne pieniądze. W jego domu wszystko lśniło czystością, znajdował się tam ogromny telewizor, komputer i najnowsze gry. Podobnie jak u mojej babci, w jego domu pełno było pokoi, do których nikt nie wchodził. Z tą różnicą, że nie panował tam bałagan, nie widziałem też kurzu. Tadek mówił, że raz w tygodniu odwiedza ich sprzątaczka i przez cały dzień robi porządki.
Pewnego razu przeszukaliśmy wszystkie pokoje w jego domu i znaleźliśmy prawdziwy skarb. Niemalże nową klatkę dla ptaków. Była na tyle duża, by pomieścić kilka okazów i postanowiliśmy, że złapiemy jakieś. Ten pomysł spalił na panewce, łapanie ptaków okazało się dla nas zbyt trudnym zadaniem. Niemniej, Tadek nie poddawał się tak łatwo. Obiecał sobie, że będzie hodował jakieś zwierzątko i poprosi o nie rodziców.
Sam nigdy nie miałem zwierząt. Matka upierała się, że mam na nie alergię i kontakt z nimi może być dla mnie niebezpieczny. Niemniej, przestawałem wierzyć w jej słowa. Rodzice Tadka byli o wiele bardziej wyrozumiali. Pamiętam, że bardzo chciałem ich poznać, ale nie udało mi się. Mój przyjaciel tłumaczył to tym, że pracują całymi dniami, by zarobić na dom i życie w luksusie. Zjawiają się bardzo późnym wieczorem i wychodzą rano, gdy się nie widywaliśmy.
Kilka dni później, gdy moje odwiedziny u Tadka stały się już rutyną, zobaczyłem u niego na łóżku wielkiego, puchatego chomika. Jak łatwo było się domyślić, dostał niezbyt wymagające, przyjazne zwierzątko, które mógłby hodować w klatce po ptakach. Bawiliśmy się z gryzoniem cały dzień, choć było to trudniejsze niż się zdawało. Mały gryzł i drapał, nie należał do tych, który chętnie dogaduje się z młodymi chłopcami. Pod koniec dnia odłożyliśmy pupila do klatki i leżeliśmy zmęczeni na podłodze. Bardzo nas pokąsał.
Postanowiliśmy, że nadamy mu imię. Choć nie był przyjazny, miał zacięcie i mogliśmy wyszkolić go na chomika bojowego. Wyrwaliśmy więc kartkę z zeszytu i napisaliśmy na niej „Brutus”, po czym dokleiliśmy ją do klatki. W ten sposób namaściliśmy go, w pewnym sensie przyjęliśmy do naszej tajnej drużyny, tajnego klubu, który tworzyliśmy razem z Tadkiem.
Tego dnia, gdy wróciłem do domu, przeżyłem istne piekło. Gdy babcia Jadwiga zobaczyła moje pogryzione i podrapane ręce, wpadła w histerię. Dziadek uspokajał ją, a zanim ta doszła do siebie, dostałem solidne lanie. Bardzo wtedy płakałem. Dziadkowie spierali się ze sobą do późnej nocy, krzyczeli na siebie. Babcia chciała dzwonić do moich rodziców i powiedzieć im, żeby mnie zabrali. Dziadek odradzał jej ten pomysł. Mówił, że to normalne, iż chłopcy w tym wieku bawią się na różne sposoby i trzeba to zrozumieć, że on też kiedyś przez to przechodził i wyrósł z tego.
Na szczęście rano było już dobrze. Dziadek i babcia przyszli do mnie, gdy jeszcze leżałem w łóżku i zaproponowali, bym tym razem zaprosił Tadka do nas. Tak też zrobiłem. Chłopiec przyszedł do nas w swoich charakterystycznych ubraniach. Jak zawsze nosił żółtą koszulkę, lecz tym razem nie uśmiechał się tak szeroko. Twierdził, że moi dziadkowie go nie lubili i omijali. Nie chciał też bawić się ze mną w ich obecności. Robiło się wtedy niezręcznie. Trochę rozumiałem dziadków. Sądzili pewnie, że Tadek jest jednym z tych złych dzieciaków z sąsiedztwa i przyglądali nam się w specyficzny sposób, gdy rozmawialiśmy. Nigdy niczego nie komentowali i udawali, że niczego nie słyszą.
Wkrótce pokazałem przyjacielowi swoją kryjówkę w jednym z pokoi na piętrze. Tam byliśmy bezpieczni i mogliśmy rozmawiać ze sobą do woli, bez podejrzliwych spojrzeń dziadków. Doszliśmy do wniosku, że udekorujemy to miejsce według własnego gustu. Poprosiłem babcię, by kupiła mi kredki świecowe. Następnego dnia rysowaliśmy z Tadkiem po ścianach naszego azylu. Malowaliśmy ulubionych bohaterów z gier, książek i filmów, a każdy rysunek podpisywaliśmy imieniem danego bohatera, by ich nie pomylić. Postaci wyszło bowiem całkiem sporo: od Power Rangers, poprzez Simbę aż do poszczególnych pokemonów.
Gdy dziadek zaproponował, że weźmie mnie i Tadka na wycieczkę do Schroniska PTTK na Magurce, wakacje dobiegały końca. Co prawda wędrowałem już z nim po górach i dobrze zwiedziłem Magurkę, ale w schronisku nie miałem okazji się znaleźć. Staruszkowie twierdzili, że nie ma tam zbyt dużo do oglądania. Podejrzewałem z Tadkiem, że mówią tak głównie dlatego, iż jedzenie tam nie należało do najtańszych. Odkąd przebywałem u dziadków, przekonałem się o ich skłonnościach do kupowania wyłącznie tego, co najtańsze i najbardziej potrzebne. Ucieszyłem się jednak, że mimo wszystko czekała mnie jeszcze jedna wycieczka, w dodatku z Tadkiem.
Maszerowaliśmy przez kilka godzin, a gdy mijaliśmy po drodze innych turystów, dziadek mówił nam półgłosem, byśmy przestali ze sobą rozmawiać i zachowywali się cicho. Tak też robiliśmy. W końcu udało nam się dotrzeć do schroniska i ukryć przed ostrym wiatrem. Ciągle mam w pamięci wspaniały smak tamtejszej kwaśnicy i jagodzianki, ponoć najlepsze w Beskidzie Małym.
Dziadek nie kupił dla siebie jedzenia, mówił, że nie był głodny i po tylu latach spędzonych z babcią, przepada tylko za jej kuchnią. Dziwnie było jeść przy stole, przy którym siedzą trzy osoby, a stoją jedynie dwie miski. Skończyliśmy posiłek i ruszyliśmy w drogę powrotną. W jej trakcie dziadek opowiadał nam o tym, jak sam był chłopcem i jak ja, bawił się w tym lesie wspólnie ze swoimi przyjaciółmi. Razem polowali na sarny i jelenie, raz zgubili się podczas takiej zabawy i musieli spędzić noc wśród drzew i odgłosów zwierząt. Dopiero nad ranem grupkę znajomych odnalazła jego rodzina, która zorganizowała poszukiwania. Dziwnym było to, że żaden z rodziców reszty chłopców z drużyny dziadka nie zrobił tego samego.
Tadkowi bardzo się spodobała ta opowieść. Nakłonił mnie, bym razem z nim zaczął polować na jelenie. Był to bardzo irracjonalny pomysł. Nie mieliśmy prawdziwej broni i szybko zorientowaliśmy się, że nawet gdybyśmy wytropili jelenia, nie będziemy mogli go zabić. Strzały z łuków na niewiele by się zdały, a myśl o zabiciu zwierzęcia siekierą bądź nożem odrzuciliśmy od razu. Zresztą nie udałoby nam się podkraść niezauważonymi. Potrzebowaliśmy czegoś śmiercionośnego, czegoś, czego nie mogliśmy stworzyć sami. Potrzebowaliśmy broni palnej.
Wiedziałem, gdzie dało się taką znaleźć. Babcia powiedziała mi kiedyś, że dziadek trzymał broń w swoim warsztacie, gdy jeszcze go prowadził. Było pewne, że zabrał ją ze sobą i trzyma gdzieś w domu. Może na piętrze, może w piwnicy albo pod schodami. Razem z Tadkiem zamierzaliśmy to sprawdzić. Mieliśmy mało czasu. Wakacje kończyły się nieubłaganie i niedługo miałem wrócić do rodziców oraz zostawić przyjaciela na nie wiadomo jak długo. Nie chciałem, by tak się stało. Przynajmniej dopóki nie zabijemy jelenia. Ten akt miał przypieczętować naszą przyjaźń. Mieliśmy przestać być chłopcami i stać się mężczyznami z krwi i kości.
Szukanie pistoletu zajęło nam znacznie mniej czasu niż się spodziewaliśmy. Okazało się, że był schowany w jednej z szuflad stołu warsztatowego. Wystarczyło tylko podważyć ją śrubokrętem, by zamek puścił. Zrobiłem to jednak dopiero, gdy opiekunowie wyszli z domu, żeby nie usłyszeli, jak mocuję się ze stołem. To Tadek wpadł na ten pomysł.
Na szczęście nikt nie zauważył ani braku pistoletu, ani uszkodzonej szuflady. Dziadek prawie wcale nie wchodził do pracowni, jeśli już, to sięgał po śrubokręty bądź klucz francuski. Nigdy nie zerkał do szafek i skrytek, gdzie zalegały stare oleje i smary, które do niczego nie mogły się już przydać.
O wiele trudniejsze od znalezienia broni, okazało się znalezienie jelenia. Wędrowałem z kompanem po lesie przez całe dnie, raz nawet nie stawiłem się na obiedzie i kolacji, za co dziadkowie mnie skrzyczeli.
Przedostatniego dnia wakacji zrezygnowaliśmy z poszukiwań jelenia i poszliśmy do Tadka. Jego chomik stał się znacznie spokojniejszy, choć w pokoju niesamowicie śmierdziało i było pełno much, gdyż nie wymieniał mu trocin. Twierdził, że Brutus robi straszny chlew, ale zajmie się nim sprzątaczka, gdy tylko wróci do pracy. Siedzieliśmy na łóżku i rysowaliśmy samych siebie. Ja miałem za zadanie narysować Tadka, a on mnie. Jeśli nie mogliśmy przypieczętować naszej przyjaźni poprzez zabicie jelenia, to musiało wystarczyć. Gdy skończyliśmy, powiesiliśmy rysunki na drzwiach do jego pokoju.
Nastał ostatni dzień wakacji. Rodzice mieli przyjechać po mnie nazajutrz, w sobotę, gdyż w poniedziałek czekał mnie pierwszy dzień szkoły. Po obiedzie wyszedłem na zewnątrz, gdzie czekał już na mnie podekscytowany przyjaciel. Mówił, że znalazł idealnego jelenia. Mój zachwyt był ogromny. Szykowałem się na smutny ostatni dzień spędzony w towarzystwie przyjaciela, a miałem przeżyć prawdziwą przygodę. Zabić zwierzę, stać się myśliwym i prawdziwym mężczyzną! Tym razem przyszykowałem się do lasu najlepiej, jak potrafiłem. Zabrałem nóż, pistolet dziadka, kamizelkę, w kieszeniach której ukryłem bandaże i wszystko inne, co kojarzyło mi się z polowaniem. Razem ruszyliśmy w las, do miejsca, gdzie rosło najwięcej borówek, a zbieracze przychodzili tutaj w dużych grupkach. Bałem się, że wypłoszą nasz cel, jednak tym razem nie było nikogo. Nikogo, prócz naszej zwierzyny.
Skryliśmy się w krzakach i wycelowaliśmy w rogacza z pistoletu dziadka. Jeleń pochylał się i skubał krzaczki. Bałem się, że jeśli nie trafię za pierwszym razem, huk wystrzału go wystraszy. Jak zwykle pomógł mi Tadek. Zaproponował, bym podszedł bliżej. Powoli, ciągle mierząc do stworzenia z pistoletu, podkradłem się. Pozostaliśmy w ukryciu znacznie dłużej niż sądziliśmy. Byliśmy dziesięć kroków od niego, nim ten w końcu nas zauważył i odwrócił łeb. Otworzył pysk i zaryczał. Właśnie tak, jak robią to jelenie. Długo wydawał odgłos i ciągle pozostawał w bezruchu. Strzeliłem i ryk się urwał. Wszystko stanęło w miejscu.
Byłem z siebie niezwykle dumny, a Tadek podskakiwał i wieszał mi się na szyi. Twierdził, że to najlepszy strzał na świecie. Że zrobiliśmy kawał dobrej roboty i zasługujemy na to, by być mężczyznami, myśliwymi, a nawet komandosami. Obaj wiedzieliśmy, że nie możemy zostawić tu ciała, ani pokazać go dziadkom. Nikt by nie zrozumiał, a nawet jeśli, wszyscy martwiliby się o nas i byli źli o to, że zabraliśmy pistolet. Zamiast tego zaciągnęliśmy martwe zwierzę w krzaki i przy pomocy noża pozbawiliśmy go poroża. Zadbaliśmy o to, by nie wybrudzić się przy tym krwią.
To, co zrobiliśmy później, było naszą tajemnicą i przypieczętowało naszą przyjaźń. Przy pomocy saperki wykopaliśmy płytki dół w pobliżu naszego domku na drzewie, by wrzucić do niego trofeum. Zakopaliśmy je razem i obiecaliśmy sobie, że odkopiemy je za rok, gdy znów przyjadę do babci na wakacje.
Tak minęło moje lato sprzed dziesięciu lat. W następnych latach nie odwiedziłem już emerytki. W szkole szło mi coraz gorzej i zamiast spędzać wolny czas na wsi, spędzałem go przed książkami. Wkrótce zapomniałem o Tadku oraz Wilkowicach, a moi rodzice nigdy nie proponowali, bym spędzał tam wakacje.
Pociąg zatrzymał się w Bielsku-Białej. Zabrałem swoją torbę i ruszyłem przez przepełniony wczasowiczami peron, by dojść na przystanek autobusowy. Babcia nie przyjechała po mnie na stację, ani nie czekała na przystanku w Wilkowicach. Jej stan zdrowia szybko się pogarszał i staruszka ograniczała się do chodzenia po własnym domu. Nawet zakupy robił dla niej chłopak z sąsiedztwa. Zastanawiałem się, czy nie jest nim przypadkiem Tadek.
Nie bez kłopotu wysiadłem na odpowiednim przystanku i ruszyłem przez wieś. Okolica zmieniła się nie do poznania, choć może odczuwałem tylko takie wrażenie. Wszak byłem tu za dzieciaka, a wówczas wszystko wydawało się większe i bardziej kolorowe. Chyba nikt tutaj już nie hodował krów. Co innego z końmi, które wciąż można było spotkać w zagrodach. Kilka razy spytałem przechodniów o drogę iw końcu dotarłem do celu.
Dom był mniej więcej taki, jak go zapamiętałem. Zdawał się być nieco mniejszy i zdecydowanie bardziej zaniedbany. Nikt nie pielęgnował już ogrodu, który zarósł chwastami, a kwiaty na oknach i przy drzwiach wejściowych zwiędły. Wszędzie walały się puste doniczki, sprzęty ogrodowe i rękawiczki. O ścianę opierały się worki ze śmieciami, wokół których latały muchy. Grube, poszarzałe firany oraz brudne szyby nie pozwalały dojrzeć wnętrza domu. Coś podpowiadało mi, że w środku nie jest lepiej. Na posprzątanie całego bałaganu potrzebowałbym przynajmniej tygodnia.
Dzwonek musiał się zepsuć. Przeszedłem przez furtkę i zastukałem kołatką kilka razy. Po dłuższej chwili drzwi otworzyła moja babcia. Wyglądała zdecydowanie inaczej niż przed dziesięcioma laty. Zapamiętałem ją jako średniego wzrostu, nieco otyłą, kobietę w poszarzałych, ale wciąż zdrowych włosach. Teraz miałem przed sobą prawdziwą starowinkę, której twarz była naznaczona siatką zmarszczek, a nieliczne płowe i białe włosy tylko w niektórych miejscach zakrywały jej głowę. Choć było ciepło, miała na sobie gruby, wełniany sweter i skarpety z tego samego materiału.
Po jakimś czasie piliśmy herbatę. Z ulgą zauważyłem, że babcia wciąż jest energiczna i bystra. Nie dolegała jej głuchota ani alzheimer. Można z nią było normalnie porozmawiać bez brania poprawki na to, że jest już naprawdę sędziwą osobą. Cieszyłem się także, że wciąż potrafiła żywo prowadzić dialog i odnajdywać wspólne dla nas tematy.
Jak się spodziewałem, wnętrze nie było zadbane. W lodówce brakowało żywności, zlew przeciekał, a meblościanki pokryła gruba warstwa kurzu i zagnieździły się w nich pająki. Porządki zabrały mi więcej czasu niż podejrzewałem. Sypiałem na piętrze – tam, gdzie ostatnim razem. Do innych pokojów nie zaglądałem, bo babcia od lat z nich nie korzystała i sprzątanie w nich byłoby stratą czasu. Skupiłem się za to na parterze i ogrodzie. Odkąd przyjechałem, codziennie robiłem zakupy dla nas dwojga. Babcia nie straciła zamiłowania do gotowania, choć czasem trzeba było pomóc jej w co trudniejszej czynności. Widać było, że cieszy się z mojego towarzystwa, a pomaganie jej i generalne porządki sprawiały, że wstępowała w nią nowa energia. Cudownie było na to patrzeć.
Gdy skończyłem już sprzątać w domu i ogrodzie, postanowiłem wyciągnąć na świeże powietrze bujany fotel. Pamiętałem, jak babcia Jadwiga bujała się w nim pod drzewem i wyglądała na ulicę, by podyskutować z mijającymi jej dom sąsiadkami. Chciałem, by korzystała ze słońca, póki wciąż trwało lato. Uważałem, by zanadto się nie spiekła. W jej wieku udar słoneczny był śmiertelnie niebezpieczny. Byłem więc niejako zmuszony do tego, by oglądać z nią chodzących po ulicy ludzi.
Po jakimś czasie obok jej domu przeszedł czarnowłosy nastolatek, na oko młodszy ode mnie. Babcia wskazała na niego palcem:
– To Filip! – zawołała. – Robił dla mnie zakupy, nim się tu pojawiłeś. Bardzo uczynny kawaler. W tym roku zaczyna studia.
Patrząc na Filipa, przypomniałem sobie o Tadku i tym, że nie byłem go jeszcze odwiedzić. Zastanawiałem się, czy ciągle mnie pamięta i dalej mieszka w tym samym miejscu. To mogło poczekać. Najpierw chciałem przywitać się z chłopakiem, który tyle zrobił dla mojej babci.
Filip okazał się sympatycznym gościem. Zaczynał naukę na Wydziale Humanistyczno-Społecznym w Akademii Techniczno-Humanistycznej w Bielsku-Białej. Takie studia nie gwarantowały dobrej pracy, ale życzyłem mu jak najlepiej. Wypytałem go też o Tadka i postarałem się z jak największą dokładnością powiedzieć, gdzie mieszkał. Filip nikogo takiego nie kojarzył. Może więc mój przyjaciel z dzieciństwa wyprowadził się kilka lat temu? Ta myśl mnie zabolała. W jakiś sposób wciąż czułem się z nim związany i miałem nadzieję na odnowienie znajomości.
Nazajutrz postanowiłem wybrać się na dłuższy spacer po okolicy. Co prawda, nie czułem się na siłach i nie miałem chęci na to, by ponownie odwiedzić schronisko na Magurce, Hrobaczą Łąkę bądź Czupel. W torbie podróżnej wciąż czekały na mnie trapery, ale leniwe życie w domu babci oraz Internet pochłaniały mnie bez reszty. Wędrując bez celu po Wilkowicach, dotarłem w końcu do miejsca, gdzie powinien znajdować się dom Tadka. Nie znalazłem go od razu, a gdy już to zrobiłem, poczułem ogromne rozczarowanie. Cały budynek porośnięty był bluszczem i chwastami. Niemalże wszystkie okna zostały wybite, a na drzwiach wejściowych przybita była karta z informacją, że budynek grozi zawaleniem.
Poczułem mieszankę rezygnacji i rozczarowania. W pewnym sensie ciągle sądziłem, że uda mi się jeszcze spotkać dawnego przyjaciela. Teraz te marzenia prysły. Nie mogłem zrozumieć, dlaczego jego rodzina wyprowadziła się i tak bardzo zaniedbała ten dom. Gdy byłem tutaj jako dziecko, była to istna willa. Teraz przypominała raczej miejsce spotkań okolicznych pijaczków bądź ćpunów.
Mój zły nastrój utrzymywał się aż do wieczora. Zrobiłem tego dnia na kolację kanapki z serem i pomidorem, było też ciepłe mleko. Nie miałem ochoty na robienie czegoś bardziej wykwintnego. Moje roztargnienie nie uszło uwadze babci Jadwidze, więc postanowiłem podzielić się z nią tym, czego się dzisiaj dowiedziałem. Jak zwykle, ja mówiłem, a ona cierpliwie słuchała, aż skończę całą historię. Opowiedziałem jej o ruderze, która była niegdyś domem Tadka i tym, że bardzo chciałbym go znowu spotkać. Miałem przy tym cichą nadzieję, ze babcia powie mi coś pocieszającego w stylu: „skarbie, Tadek zamieszkał dwie ulice dalej” albo „wciąż mam numer telefonu do jego rodziców, chcesz zadzwonić?” Tak się jednak nie stało. Zamiast tego dotknęła mojej dłoni i powiedziała słowa, które na długo pozostały w mojej pamięci:
– Wnuczku, twój przyjaciel z dzieciństwa… On nigdy nie istniał.
Pamiętam, że siedziałem, a w ustach miałem nieprzełknięty kawałek kanapki. Nie byłem zdolny do ruchu, a moje serce zaczęło bić znacznie szybciej niż powinno. Ogarnęło mnie chwilowe przerażenie, po którym nastał śmiech. Moja babcia chciała mnie nastraszyć i udało jej się. Dałem jej o tym do zrozumienia, lecz jej wyraz twarzy wcale się nie zmieniał. Zacząłem krzyczeć:
– Jak to? Jak nie istniał?! Przecież mam z nim tyle wspomnień! Przecież nawet u nas był, widzieliście go! Dziadek zabrał nas na wspólną wycieczkę!
Nie mógł nie istnieć. Pierwszy raz od dawna poczułem, że naprawdę tęsknię za dziadkiem. On potwierdziłby moje słowa. Powiedziałby babci, jak było naprawdę.
Starałem się uspokoić i przekonać staruszkę. Ta była jednak nieugięta i wkrótce przedstawiła mi swoją wersję wydarzeń. Wystraszyłem się, że zwariowała. Według niej w dzieciństwie byłem bardzo zamkniętym w sobie chłopcem i nie miałem żadnych przyjaciół. Wymyśliłem więc sobie Tadka, z którym mogłem spędzać czas i który był obok mnie zawsze, gdy tego zapragnąłem. Mój dziadek też przechodził przez coś takiego w dzieciństwie, ale szybko z tego wyrósł i miał pewność, że ze mną będzie podobnie. Był to jedyny powód, dla którego babcia nie powiedziała o tym moim rodzicom.
Najgorsze w tej historii było to, że im bardziej zaczynałem się nad nią zastanawiać, tym więcej nabierała sensu. Nasza wycieczka do schroniska na Magurkę… Czy właśnie dlatego dziadek zabronił mi rozmawiać z Tadkiem, gdy przechodziliśmy obok innych turystów? Dlaczego nie kupił jedzenia dla siebie? Bo trzy miski na stole wyglądałyby co najmniej dziwnie? Do tego miny moich dziadków, gdy na początku opowiadałem im o Tadku i ich spojrzenia, gdy rozmawiałem z nim w ich obecności.
Było to dla mnie zbyt dużo. Musiałem przespać się z tym, czego się dowiedziałem i rankiem spojrzeć na to z innej perspektywy. Gdy jednak obudziłem się następnego dnia, nic nie prezentowało się lepiej. Babcia ciągle twierdziła, że mój przyjaciel z dzieciństwa był wymyślony, ale nie powinienem się tak przejmować. Sądziłem inaczej. Byłem pewny, że Tadek istniał naprawdę. Nie potrafiłem tego wyjaśnić, jednak czułem, że to nie mogła być tylko moja wyobraźnia. Potrzebowałem planu, według którego mógłbym działać i dowiedzieć się prawdy.
Pierwszym pomysłem, który wpadł mi do głowy, było odwiedzenie pobliskiej biblioteki i archiwów na temat wsi. Jeśli mój przyjaciel istniał, musiały być o nim jakieś dokumenty, wzmianki. Może stało się z nim coś strasznego i babcia wolała, żebym przestał o nim myśleć i nie szukał go? Chciałem w to wierzyć.
Sprawdzenie historii domu okazało się naprawdę trudnym zadaniem i wymagało ode mnie przejścia się do kilku urzędów, w których musiałem podać nieprawdziwe informacje o tym, dlaczego potrzebuję takich danych. Podałem się za kogoś, kto jest zainteresowany kupnem domu, jednak przed zakupem chciałby poznać jego historię z możliwie jak najprawdziwszego źródła. Jak podawało archiwum, w domu Tadka od przeszło pięćdziesięciu lat nikt nie mieszkał.
Sprawdziłem też stare gazety. Możliwym było, że pomyliłem się z budynkami i wcale nie sprawdzałem tego domu, który powinienem był sprawdzić. Przeglądanie prasy sprzed dziesięciu lat okazało się ciekawym zajęciem. Ludzie pisali o tym, jak widzą Wilkowice w przyszłości. Ich diagnozy czasami się sprawdzały, choć w większości przypadków były dalekie od rzeczywistości.
O ludziach z okolicy pisali niewiele. W wielu gazetach pojawiały się wyłącznie zdjęcia zaginionej przed dziesięcioma laty dziewczyny, na oko dwunastoletniej. Uśmiechnięta pyzata twarz, jasne oczy i czarne włosy spięte w gruby warkocz. Po pewnym czasie przestali o niej pisać, zatem musiała się odnaleźć. Nie bardzo mnie to zresztą interesowało, choć jej widok obudził we mnie mieszane uczucia. Zastanawiałem się, czy skądś ją znam. Po chwili konsternacji dałem sobie spokój. Miałem na głowie już wystarczająco dużo.
Do domu babci wróciłem dopiero późnym wieczorem. Zestresowany, zmęczony i zlękniony. Bałem się tego, że Tadka faktycznie nie było. Myśl ta budziła we mnie nieopisany strach, zaś najgorsze w nim było to, iż nie dało się z nim nic zrobić. Wobec czegoś takiego człowiek był bezsilny. Nie mógł walczyć, a jedynie zaakceptować przerażającą perspektywę, w której nie możesz ufać własnemu umysłowi, a coś, co uznawałeś za prawdziwe, nigdy nie istniało.
Babcia spała już, gdy postanowiłem odwiedzić miejsce, w którym musiał istnieć ślad po Tadku. Poszedłem do mojego azylu, do miejsca, w którym czytałem książki i malowałem ściany. Przecież musiały tam być nasze rysunki! Ze ściśniętym gardłem stanąłem przed drzwiami do pokoju na piętrze. Nacisnąłem klamkę i wszedłem do środka. Zapaliłem światło. Cień nie padał na ściany pomalowane przeze mnie i Tadka a na tapetę. Dziadek przed śmiercią wytapetował ten pokój!
Widok ten nie uspokoił mnie. Potrzebowałem dowodu na to, iż moje dzieciństwo naprawdę istniało. Babcia miała bardzo twardy sen i nie bałem się, że ją zbudzę. Zszedłem do komórki pod schodami i wziąłem stamtąd kilka rzeczy, które miały ułatwić mi zrywanie tapety. Praca była mozolna i przynosząca poczucie wstydu. Zamiast pomagać babci w domu, niszczyłem pracę jej zmarłego męża. Wkrótce podłoga wokół mnie zapełniła się oderwanymi ze ścian kawałkami tworzywa i tynku. W wielu miejscach klej poniszczył rysunki na ścianie, ale udało mi się odsłonić wszystkie. Wyglądały inaczej niż je zapamiętałem.
Nie przedstawiały bohaterów książek, filmów i gier. Każdy obrazek przedstawiał nienaturalnie szeroko uśmiechającego się chłopca w żółtej koszulce. Pod każdym z rysunków był także napis „Tadek”. Pamiętam, że w dzieciństwie tworzyłem te obrazki od określonego miejsca, stopniowo zajmując jedną, drugą, w końcu trzecią i czwartą ścianę. Pierwsze z moich dzieł były staranne oraz dokładne. Rysowane tak, jakbym patrzył na osobę, którą mam namalować i starał się to zrobić najlepiej, jak potrafię. Z czasem jednak zaczynałem bazgrać – linie były nierówne i ostro zakończone. Ostatnie z rysunków w ogóle nie przypominały już człowieka. Były to jedynie zlepki czarnych i żółtych kresek, pod którymi napisano chaotycznym pismem „Tadek”.
Słowo to było wypisane na ścianach sto, może dwieście razy. Za każdym razem bardziej namiętnie, z użyciem większej siły i pasją, jakby piszący chciał nie tyle zapisać je na ścianie, co je w niej wyryć. W takim świetle, z kawałkami tapety walającymi się po całym pokoju, przypominało to izolatkę szaleńca bądź kogoś, kogo powoli dopada schizofrenia. Nie pozostało mi już nic innego, jak upaść na kolana i zacząć płakać.
Płacz powoli ustępował miejsca szaleńczemu chichotowi. Nie umiałem, nie potrafiłem pogodzić się z faktem, że Tadek nigdy nie istniał, że był tylko wytworem mojej dziecięcej, chorej wyobraźni. Choć wiedziałem, że niezbite dowody mam tuż przed sobą, potrzebne mi było coś więcej. Chciałem poznać całą prawdę o wydarzeniach, które miały miejsce przeszło dziesięć lat temu.
Za oknem usłyszałem grzmot, a następnie odgłos ulewnego deszczu. Po tylu dniach pięknej pogody nastała burza. Pobiegłem do swojego pokoju, by wyciągnąć z torby podróżnej trapery oraz latarkę. Nie mogłem tak tego zostawić, ani pozwolić sobie na przetrawianie faktów przez najbliższe kilka dni. Jeśli istniały jakieś odpowiedzi, musiały znajdować się w domu Tadka.
Po kilku minutach byłem gotowy do wyjścia. Na dworze strasznie wiało, więc zdecydowałem się nie brać parasola i zadowolić się jedynie płaszczem przeciwdeszczowym. Wypadłem na ulicę i od razu skierowałem się do zrujnowanego domu. Trasę do niego znałem idealnie, nogi same wiedziały, gdzie mnie zaprowadzić. Po drodze mijałem ludzi w truchcie, którzy chowali się przed deszczem. Zdaje się, że biegłem odrobinę za szybko, a moje oczy były zbyt rozbiegane, gdyż większość z nich rzucała mi ukradkowe spojrzenia i przerywała rozmowę, gdy pojawiałem się obok.
Dotarłem do celu. Na szczęście nikt nie kręcił się w pobliżu i nie zwracał na mnie uwagi. Tak jak sądziłem, drzwi były zamknięte na klucz. Ktoś musiał zamknąć dom po moim wyjeździe od babci bądź jako dziecko wchodziłem tu w inny sposób. A może w ogóle tutaj nie wchodziłem? Może cały ten czas spędziłem na ślinieniu się i gapieniu w sufit w domu dziadków? Niedawno sądziłem jeszcze, że strach o życie babci będzie najokropniejszą rzeczą, jaka mnie spotka. Teraz doświadczałem czegoś stokrotnie straszniejszego.
Nie miałem czasu na szarpanie się z klamką. Kopnąłem w nie dwa razy, aż stara, drewniana futryna puściła i mogłem wejść. Wewnątrz panował mrok i wilgoć. Zaświeciłem latarkę, by lepiej przyjrzeć się wszystkiemu wokół. Rozmieszczenie pokoi odpowiadało temu, co zapamiętałem z dzieciństwa. Nie było tutaj jednak żadnych mebli, a już na pewno nie nowoczesnych i drogich. Nic nie wskazywało też na to, że ktoś mógł tutaj takie trzymać.
Ściany pokrywał grzyb i pleśń. Na podłodze walało się rozbite szkło, zużyte prezerwatywy oraz strzykawki. Był tu jeden zapleśniały materac, wokół którego walały się puste konserwy i puszki po napojach gazowanych. Tu i ówdzie biegały gryzonie bądź insekty. Próżno było szukać na parterze jakichkolwiek śladów obecności Tadka. Warto jednak było zajrzeć na piętro.
Część stopni była wyłamana bądź pokryta grubą warstwą kurzu i czegoś innego, śliskiego. Nie bez trudu dostałem się na górę. Z ulgą odkryłem, że tutaj nie schodziły się ćpuny i inne towarzystwo. Udałem się w stronę pokoju Tadka, a gdy stanąłem przed jego drzwiami, zamarłem.
Wisiały tam nietknięte, choć pokryte pyłem dwie kartki z bloku technicznego. Otrzepałem je z kurzu. Na jednej z nich znajdował się rysunek przedstawiający twarz jasnowłosego chłopca. Widać było, że miał na sobie żółtą koszulkę, choć nie był to szczegół, który przykuwał największą uwagę. Oczy dziecka były ogromne i czarne. Wyglądały jak dwa wiry. Usta były czerwone, nienaturalnie szerokie i obłędnie uśmiechnięte. Całość przypominała raczej potwora niż chłopca w moim wieku. Nie tak zapamiętałem Tadka. A może? Druga kartka była pusta, choć pamiętałem, że mój przyjaciel świetnie mnie na niej uchwycił.
Samotny piorun przeszył niebo i rzucił blade światło na całość scenerii. Wtedy uświadomiłem sobie, w jakim miejscu się znalazłem i jak bardzo się boję. Coś we mnie chciało krzyczeć i uciekać. Wrócić do babci albo jeszcze lepiej – do rodziców. Druga część mnie pragnęła iść dalej. Odkryć tajemnicę, choćby ta miała okazać się przerażająca. To właśnie ta połowa zwyciężyła.
Otwarłem drzwi do pokoju Tadka. Wnętrze nie prezentowało się tak przerażająco, jak można by pomyśleć. Jako pierwsze w pomieszczeniu zobaczyłem łóżko bez materaca. Było tu też kilka rupieci pokroju starych kabli i słojów. Wszędzie walały się kawałki szkła z rozbitego okna oraz dwa kamienie. Podszedłem do niego, wyjrzałem z góry na świat. Mrok był jednak nieprzenikniony, a ulewny deszcz nie zelżał ani na chwilę. Już miałem odjeść, gdy zobaczyłem na parapecie skrawek papieru. Przyjrzałem mu się bliżej i odkryłem, że widniał na nim nabazgrany podobnym upiornym pismem, co na ścianach u babci, napis „Brutus”.
Jeszcze raz obejrzałem pokój, w rogu stała klatka na ptaki. Była bardzo stara, musiała już taka być przed dziesięcioma laty. Poświeciłem latarką i zajrzałem do środka. Widok ten zmroził mi krew w żyłach. Wcześniej sądziłem, że chomik mógł być tylko wymysłem mojej wyobraźni, jednak wcale tak nie było. Wewnątrz klatki spoczywał szkielet szczura. Zwierzę do końca próbowało się uwolnić – widziałem to po śladach zębów i pazurów na prętach.
Zrobiło mi się niedobrze i ledwie powstrzymałem odruch wymiotny. Nie chciałem tu pozostać ani chwili dłużej. Wybiegłem z domu Tadka tak, jakby goniły mnie duchy. Sam dom idealnie nadawał się do roli nawiedzonego, zatem niewiele mijało się to z prawdą. Biegłem prosto do domu dziadków – jeszcze szybciej niż ostatnim razem. Nie zamierzałem się jednak ukryć. Wciąż pozostawało jedno miejsce, jedna tajemnica, którą musiałem odkryć. Coś podpowiadało mi, że jest to bardzo ważne. By jednak ją rozwiązać, potrzebowałem szpadla.
Wbiegłem do domu i pomknąłem do warsztatu, gdzie schowałem zebrane podczas porządków sprzęty z ogrodu. Wyciągnąłem łopatę i rzuciłem się do wyjścia. Poczułem, że parter wypełnił nieprawdopodobny odór. Przekląłem się w duchu – zrywając tapetę na piętrze, musiałem przypadkowo odsłonić kawałek grzyba na ścianie bądź czegoś innego, co zaczęło cuchnąć.
Ruszyłem do wyjścia i nawet nie zamknąłem za sobą drzwi, pobiegłem w stronę lasu. Droga była zwodnicza i daleka. Po dziesięciu latach nie miałem pewności, że odnajdę domek na drzewie. W głowie kotłowało mi się od myśli i wątpliwości, lecz ciało samo wiedziało, dokąd ma iść. Zupełnie, jakby Tadek był przy mnie i wskazywał drogę.
Trafiłem na miejsce. Byłem cały przemoczony i zmarznięty. W prawej ręce ściskałem latarkę, w lewej szpadel. Sam pośrodku gęstego lasu, w czasie burzy. Bardzo się bałem. Pragnąłem, by to wszystko było jedynie okropnym snem. Chciałem obudzić się znów w domu babci i usłyszeć, że Tadek żyje i ciągle mieszka w Wilkowicach. Albo jeszcze lepiej – ocknąć się w pociągu, zmierzającym do Bielska-Białej, zbudzony z koszmaru przez piski dzieciaków, z którymi przyszło mi tam jechać. Tak się jednak nie stało. Zamiast tego, seria kilku piorunów przecięła niebo, dając możliwość ujrzenia drewnianej chatki. Sęk w tym, że jej też nie było. Nigdy nie było. Do gałęzi ktoś kiedyś przybił deskę. Widmo bawiących się tu kiedyś dzieci. Drewno wyglądało na spróchniałe i bardzo stare. Może był to wymarzony domek na drzewie mojego dziadka? I jego gromadki wymyślonych przyjaciół?
Nie chcąc dłużej o tym myśleć, zatopiłem szpadel w wilgotnej ziemi. Kopałem długo, gdyż nie pamiętałem miejsca, w którym ukryliśmy poroże. Symbol naszej przyjaźni. Wiedziałem, że znalezienie go będzie czymś ważnym. Może zmaterializuje się wówczas przy mnie duch Tadka? Opowie mi poetycką historię o odkupieniu, czyśćcu i mojej roli w tym wszystkim? Wolałbym już nawet spotkać tutaj ducha, niż żyć ze świadomością, że nie mogę ufać własnemu umysłowi.
W końcu łopata natrafiła na coś, co nie było miękką ziemią. W słabym świetle latarki trudno było mi ocenić, czym to jest. Padłem na ziemię i zacząłem szaleńczo przekopywać się przez piach oraz żyjące w nim robaki. Wyciągnąłem przedmiot. Gdy kolejny piorun rozciął niebo, obejrzałem go w całej okazałości i ogarnęła mnie groza.
W dłoni trzymałem czarny gruby warkocz.
Nie pamiętam wiele z tego, co wydarzyło się później. Gdy wróciłem do domu babci, wciąż ściskałem go w ręku. Nie zdążyłem jeszcze nikomu o tym opowiedzieć, a już czekała na mnie policja. Zabrali mnie na komendę i złożyłem zeznania. Prokurator był bardzo miły, pozwolił mi się opanować, wyżalić i porozmawiać. Dowiedziałem się też, skąd policja wiedziała, by przybyć pod dom babci Jadwigi.
Sąsiedzi byli zaniepokojeni tym, że kobieta nie wychodziła z domu od dłuższego czasu. Gdy wybiegłem do lasu, nie zamknąłem za sobą drzwi wejściowych. Ludzie zerknęli do środka, by zobaczyć, co się stało. Wewnątrz poczuli smród i zobaczyli pełno much. Ciało staruszki rozkładało się od dwóch tygodni.
---
Autor: Adrian Pezda.
---
Opowiadanie pochodzi z książki Panopticum.
Aby przeczytać całą książkę przejdź do następnych części lub pobierz wersję PDF z podstrony https://straszne-historie.pl/panopticum/
Komentarze