Historia

Antyki - Panopticum

P->K 1 4 lata temu 8 249 odsłon Czas czytania: ~13 minut

Mój sklep był moim ukochanym „dzieckiem” i zarazem najdoskonalszym miejscem pracy, jakie można sobie wyobrazić. Przynajmniej dla mnie. Zapach kurzu dodawał klimatu starym meblom, które spędzały u mnie swą emeryturę. Półmrok zapewniał im spokój i komfort, zresztą podobnie jak mi samemu. Chyba każdy z moich antyków miał w sobie ludzką cząstkę, jak nikt potrafiłem ją dostrzec.

 Moi klienci mieli możliwość wypróbowania pięknych i dużych foteli albo posłuchania płyt winylowych, jakie można było tu nabyć. Dodatkowo ucinaliśmy sobie pogawędki. Czas zdawał się wisieć w miejscu, jakby to pomieszczenie stanowiło osobną rzeczywistość. Nieraz nachodziły mnie wspomnienia, które zdawały się… nie być moje. Zupełnie, jakby duchy dawnych właścicieli pragnęły podzielić się historiami ze swojego życia… Hm, to nie to; odosobnienie tudzież dziwna atmosfera płatały figle mojemu umysłowi. Właśnie tutaj poznałem Adę. Pewnego dnia otworzyła szeroko drzwi, zalewając wnętrze światłem zbyt silnym dla moich zmęczonych życiem mebelków. Były staruszkami i niepokoiły je tak mocne wrażenia. 

 Pierwszym, o czym pomyślałem, kiedy ją zobaczyłem, było to, że przypomina białego króliczka. Miała takie duże przednie zęby, jasną skórę, blond włosy i puchatą czapeczkę. Uśmiechała się niczym postać z kreskówki, właśnie jak mały, niewinny króliczek. 

 – Dzień dobry – powiedziała śmiało.

 Skinąłem i uśmiechnąłem się.

 – Rozglądasz się za czymś?

 – Jestem zainteresowana czystym pięknem – oświadczyła.

 – Nic dziwnego, że do mnie przyszłaś – odpowiedziałem dwuznacznie, zaśmiała się. – Ale zastanawia mnie raczej, czy lubisz antyki?

 – Tak, lubię, kiedy przedmioty mają duszę.

 Usiłowałem nie wybuchnąć śmiechem. „Musisz być często rozczarowana, skarbie; to ludzie podobno mają duszę, według wszystkich znanych mi wyznań religijnych”, pomyślałem. Cholernie nie lubiłem tej naiwnej, kiczowatej metafory. A jednak, kiedy dziewczyna wypowiedziała to zdanie, odezwał się we mnie instynkt kolekcjonera.

 – Skąd to wszystko się tu bierze? – zapytała.

 – Och, z najróżniejszych źródeł – odpowiedziałem. – Trochę trwało uzbieranie takiej kolekcji. Jak mówiłem, dobrze trafiłaś, bo jest przepiękna. Zresztą, ja też kocham piękno. I chyba też dobrze trafiłem – uśmiechnąłem się. – Masz jakąś ulubioną płytę?

 – Sama nie wiem, masz może Beatlesów?

 „Wyobraź sobie, że mam, bo wszyscy o nich pytają”.

 – Oczywiście, wszystko, co zechcesz. Mało tego, mogę włączyć muzykę, usiądziesz na tym cudownym fotelu. – Wskazałem gestem miejsce. – Zrobię kawy i zobaczymy, czy wyczuwasz w moich meblach duszę – stłumiłem w głosie sarkastyczną nutę. 

 – Myślę, że to by było miłe – odparła z nieśmiałym uśmiechem. – Wolno ci tak w pracy robić klientom kawę?

 – Dlaczego miałoby nie być wolno? – zbagatelizowałem. – Zwłaszcza, jeśli kogoś lubię? Poczekaj sekundę.

 Wszedłem na zaplecze i nastawiłem wodę. „Szybko, szybko, bo inaczej dziewczyna się znudzi” – poganiałem się. Przejrzałem pudełeczka, które stały u mnie na kredensie – żadne nie było opisane inaczej niż pojedynczą literą alfabetu, ewentualnie dwiema, na szczęście doskonale wiedziałem, co gdzie trzymam. Dokonałem szybkiej kalkulacji – dorzucać jej coś do kawy czy nie? A w sumie co? Do gorącego napoju nadawały się tylko leki nasenne w dużych ilościach. Uznałem, że nie. To byłoby niesprawiedliwe, nudne, zwyczajnie żałosne – schwytanie tego stworzenia i tak nie powinno być trudne. Widziałem już, jaka jest głupia, naiwna, aż się prosi, żeby ją zabrać do siebie i zawiesić na ścianie jako trofeum; tę jej pustą główkę z tym zdumionym wyrazem twarzy. Pewnie nawet w chwili śmierci nie wiedziałaby, co się dzieje. Znałem ją od paru minut, ale już doskonale wiedziałem, z jakim typem zwierzyny mam do czynienia. Ach, tę rundkę na pewno wygram. 

 Złapałem za to za cukiernicę, mleko oraz malutką figurkę aniołka ze szpiczastymi skrzydłami. Sprawdziłem, czy działa i sam prawie pokaleczyłem się przy tym. 

 – Przyniosłem drugiego aniołka – powiedziałem, wchodząc. Postawiłem kawę na stoliczku, wraz z posążkiem. – Może ci się spodoba. Pokazuję go tylko szczególnym klientom.

 Zachichotała. 

 – Czemu pan jest taki miły?

 „Żeby zaliczyć tę rundę w «rozbij główkę» mała, tępa dziwko”.

 – Sam nie wiem. Czasem odczuwam taką potrzebę. Zdarza mi się czuć, że meble mają duszę, albo – że w człowieku jest coś wyjątkowego. Nie zapytałem o coś istotnego.

 – O co?

 – Jak masz na imię?

 Znowu się zaśmiała. Zaczęło mnie to strasznie irytować. Wróciła mi ochota, by natychmiast ją uciszyć. 

 – Adrianna – powiedziała – Ada. A ty?

 Podniosła aniołka ze stołu, oglądała i obracała go w dłoniach. Oczywiście, nie zamierzałem się przedstawiać. Nagle krzyknęła przestraszona. Krew z jej palców polała się zadowalająco intensywnie; krawędzie skrzydeł musiały być porządnie naostrzone. Popatrzyła na mnie zdumiona.

 – Cholera, jak to się stało? – zareagowałem. – Nigdy nikt się nim nie skaleczył.

 „Tylko nie nakap na fotel”.

 – Masz jakiś plaster? – zawołała, lekko spanikowana.

 „Tak, palce są dość przyzwoicie ukrwione”.

 – Tutaj nie, przepraszam cię strasznie. Ale mieszkam w budynku obok sklepu. Opatrzę ci tę rękę, to w końcu przeze mnie. Chodź.

 Popatrzyła na mnie badawczo – to mogło brzmieć nieco niebezpiecznie. Zapewne dostrzegła jedynie czystą niewinność i skruchę, którą – jak wiedziałem – wyrażała obecnie moja twarz. Zapewne sądziła, że zna się na ludziach. Poza tym krew wciąż lała się z jej dłoni.

 – W porządku – powiedziała.

 Pospiesznie odszukałem klucze i ruszyłem do wyjścia.

 – Bardzo mi przykro. – Zamknąłem drzwi do sklepu. – Chciałem ci pokazać coś pięknego, a wyszło, jak wyszło.

 – Nic się nie stało.

 „Nic się nie stało, o ile nie poplamiłaś fotela”.

 Ruszyliśmy słoneczną ulicą. Mówiłem coś do niej, ale w głowie układałem sobie dalsze etapy. Po chwili już wchodziliśmy do mieszkania. 

 Wprowadziłem ją do salonu, którego centralny punkt zajmował starodawny kominek. Ściany pokrywały barokowe obrazy – postacie w teatralnych pozach, przysłaniające swe twarze dłońmi, zdawały się cierpieć ogromny ból. W ściany wsiąkł aromat papierosowego dymu, ale meble miałem, naturalnie, przepiękne. Za rozsuwanymi drzwiami skrywał się aneks kuchenny.

 – Czarujące wnętrze – komplementowała moja zabaweczka, moja Ada.

 – Też tak sądzę – odparłem z uśmiechem. – Już ci daję…

 Podałem jej gazę i plaster, wyciągnięte z dużej szafy w rogu.

 – Będzie w porządku – zapewniłem. Oblałem skaleczenie obficie wodą utlenioną.

 Jęknęła.

 – Boli? Och, nie przesadzaj. To nie jest prawdziwy ból, nie leję ci tej wody na głęboką ranę. Przyznaj się, skaleczyłaś się kiedyś tak porządnie?

 – Nadal mam skaleczenie – obruszyła się. – Mam agresywnego kota – bąknęła.

 Odsłoniła pokaźne cięcie. Bez namysłu polałem je wodą utlenioną.

 – Auu, oszalałeś? – syknęła.

 – Nie, po prostu odkażam.

 – Ale to boli! Nie prosiłam cię o to.

 – Przestań, słonko. Już nalepiam plasterek. Wiesz, kiedy cię spotkałem, bardzo mi przypominałaś takiego zajączka, króliczka.

 Popatrzyła na mnie nieufnie.

 – Wiesz, o co mi chodzi? Mam tu coś takiego.

 Otworzyłem szufladę i wyciągnąłem plastikową opaskę z doczepionymi uszkami. Szczerze mówiąc, od początku ją sobie wyobrażałem na głowie tej całej Ady.

 Dziewczyna parsknęła śmiechem.

 – Skąd to masz, z jakiegoś sex-shopu? – zapytała kpiąco.

 – Nie wiem, nie pamiętam – odparłem i założyłem jej opaskę na głowę. Zapewne „nowa koleżanka” zaczynała mieć wrażenie, że ma do czynienia z lekkim świrem; trudno, tak się zdarza.

 – Co ty… – znowu popatrzyła na mnie ze zdziwieniem. Spróbowała sięgnąć do uszek, ale złapałem ją za rękę.

 – Nie ściągaj! – wykrzyknąłem. – Mój króliczku, nie ściągaj, nie ściągaj tego.

 – Nie jestem twoim króliczkiem! – odparła.

 – To smutne, jestem niepocieszony… Albo w sumie obetnę ci język i każę zeżreć, jeśli będziesz mówić takie rzeczy.

 Spojrzała na mnie, jakby w jej głowie odezwał się alarm. Jej oczy zrobiły się wielkie, a źrenice rozszerzone; jeszcze bardziej przypominała zwierzątko, tym razem w pułapce. Z wolna, jakby myślała, że tego nie zauważę, zaczęła wstawać.

 Przewidziałem to. Wychyliłem się, sięgnąłem po pogrzebacz i porządnie uderzyłem ją w tył głowy. Ogarnął mnie smutek, kiedy padała. Wiedziałem, że jestem człowiekiem inteligentnym, bardziej niż przeciętny homo niby-sapiens. Czasem dołowało mnie, jak bardzo wszystkich przewyższam. Jak ona mogła być tak głupia? A może jej się spodobałem? Obrzydziła mnie ta myśl. „Idiotka” – nie ma na to innego słowa.

 Nagle wpadłem na zabawny pomysł.


***


 Ocknęłam się. Nie byłam u siebie w domu, tylko w mieszkaniu kogoś innego. Zamrugałam, rozpoznając te brunatne ściany, piękny kominek i przerażające obrazy. Nagle wszystko do mnie wróciło. Przez chwilę nie mogłam uwierzyć w to, co się stało. Uświadomiłam sobie, że moje ręce są mocno przytwierdzone do kaloryfera – gruby sznur miażdżył mi nadgarstki, głowę nadal uciskała ta dziwna opaska, którą wyciągnął z szafki.

 Ogarnęła mnie panika. Mojego oprawcy nigdzie nie było. Panowała przerażająca cisza. „Czy ktoś mnie usłyszy, jeśli zacznę wrzeszczeć? Pewnie nie, a jeśli usłyszy, to i tak nie przyjdzie”. Szarpnęłam za linę, która oplatała moje dłonie. Mogłam się rozpłakać i poddać bezczynności, ale byłoby to zmarnowanie jedynej szansy na ucieczkę.

 Przyjrzałam się węzłowi, który boleśnie trzymał ręce.

 Wzdrygnęłam się, gdy za oknem zatrąbił samochód. Na zewnątrz, pod tym cholernym oknem, kierowcy spokojnie jeździli. Nikt nie wiedział, że tkwię tu uwiązana do grzejnika. Spróbowałam przekręcić ramiona i dosięgnąć supła. 

 Nie wierzyłam, że to się dzieje, że coś takiego przytrafia się mnie i to nie jest film ani książka; że naprawdę jestem w mieszkaniu obcego faceta… i nie mam pojęcia, jakie schorzenie przeżarło jego mózg, co zamierza ze mną zrobić? 

 Szarpnęłam linę jeszcze raz. On wydawał się taki miły, czarujący, przyniósł mi kawę… Dotarło do mnie, że szarpanie nie ma sensu, tylko kaleczyłam sobie nadgarstki. Spokojnie przyjrzałam się sznurowi. Kiedyś robiłam patent żeglarski i nadal pamiętałam typy wiązań.

 Ku mojemu zdumieniu okazało się, że supeł wcale nie jest taki niezniszczalny. Gdybym miała choć jedną wolną rękę.

 – Jeszcze jedna ręka – wymamrotałam do siebie. Pomagało mi to nie stracić wątku, nie pogrążyć się do reszty w ogłupiającej panice. „Zęby! Może nimi dam radę? Tego chyba nie przewidział”.

 Pierwsza próba nie przyniosła sukcesu. Za drugim razem poczułam minimalny luz. Delikatnie, operując palcami i pomagając sobie żuchwą, zaczęłam zmagać się z liną. Nadzieja przyspieszyła rytm serca; „żeby tylko teraz nie wrócił”. Miałam szansę się wydostać. Dłonie mnie bolały, dziąsła zaczynały krwawić, ale nie odpuszczałam. Gryzłam sznur, usiłując wyswobodzić się. Jeszcze minimalnie pociągnąć do siebie… Udało się, wydostałam dłoń. Mimo zawrotów głowy, próbowałam myśleć trzeźwo. Z łatwością wyjęłam również drugą rękę.

 „Dobry Boże, jestem wolna. Jestem wolna, niezależna od czegokolwiek. Chwilowa euforia. Chwyciłam opaskę na mojej głowie i spróbowałam ją ściągnąć”.

 Zabolało, jakby ktoś ją przykleił do mojej skóry. Wstałam i zatoczyłam się. „Ale mi szumi w głowie… Dobra, bez paniki. Zajmę się tym, kiedy tylko stąd wyjdę, jeśli wyjdę… Będzie dobrze, na pewno, nigdzie go nie słychać. Po prostu przemknę niezauważona”. Nagle usłyszałam łomot. Zamarłam, zalewając się potem. 

„Czy on wrócił?” Znów usłyszałam rumor, jakby walenie pięściami. Dobiegało to gdzieś z korytarza. Kolana uginały się pode mną, ale kroczyłam w tamtą stronę. Natrafiłam na trzy pary drzwi. Do łazienki, jak się domyślałam, do niewielkiej sieni, która z kolei prowadziła do wyjścia oraz kolejne do nieznanego mi pomieszczenia. Te ostatnie były dość małe, podejrzewałam, że prowadzą do jakiegoś schowka albo spiżarni, i właśnie zza nich słychać było bębnienie.

 „Czy on uprowadził kogoś jeszcze?” Miałam wrażenie, że zaraz oszaleję. Podeszłam tam i dostrzegłam coś w rodzaju zasuwanego, prostokątnego wizjera. On musiał tu trzymać ofiary i zaglądać do nich tak, jak zagląda się do bydląt. Odgłosy wskazywały na to, że komórka nie była pusta. Wymamrotałam pod nosem kilka słów modlitwy, którą pamiętałam jeszcze z dzieciństwa. Drżącą ręką sięgnęłam do zasuwki. Miałam mało czasu, ale przecież nie mogłam nikogo tu zostawić, ta osoba mogła w każdej chwili umrzeć. Nie wiadomo, czy ten psychopata chociażby karmił swoich więźniów.

 W szczelinie ukazała się twarz kobiety tuż przy mojej. O mało nie wrzasnęłam. Wydawała się mieć dość młode rysy twarzy, a na głowie jakąś chustę, lecz widziałam tylko wielkie, szeroko otwarte oczy.

 – Halo, proszę pani – wyszeptałam.

 Nic w jej mimice nie wskazywało, że mnie słyszy. Jedynie przyłożyła dłoń do szyby.

 – Mam na imię Adrianna, mnie również porwano. Spokojnie, jego nigdzie nie ma. Jak mam panią uwolnić? Wie pani, jak otworzyć te drzwi?

 Żadnej reakcji. Słabo ją widziałam przez tę niemal mleczną szybkę, ale zdawało mi się, że nawet nie mrugnęła. Czy on jej coś zrobił, że teraz nie reagowała na bodźce?

 Przeszedł mnie otrzeźwiający dreszcz. Nie miałam czasu rozmawiać z kimś, z kim nie było żadnego kontaktu, czy też szukać klucza do schowka. 

 – Wyjdę i wezwę policję – obiecałam.

 Może to nie było w porządku wobec tej kobiety, ale zasunęłam wizjer, nie chciałam, żeby mnie obserwowała. Jej pusty wzrok wywoływał u mnie ciarki. 

 Z łomoczącym sercem otworzyłam drzwi do sieni. Tam… znajdowało się mnóstwo kolorowych balonów. Zupełnie jak z przyjęcia dla dzieci. Były poprzyklejane do podłogi, zajmowały całą przestrzeń. Żeby zrobić krok, musiałabym poprzebijać część z nich.

 – Co za wariat… – szepnęłam do siebie. Po chwili jednak dotarło do mnie, że mógł mieć w tym jakiś zamysł – może huk miał go przywołać? Z drugiej strony, są o wiele prostsze sposoby na zrobienie hałasu, kiedy ktoś próbuje wyjść, niż systematyczne przyklejanie wszędzie balonów.

 Nagle poczułam przerażającą pustkę w żołądku, jak i silny przypływ determinacji – nie mogę pozwolić, żeby to był koniec. Powiodłam wzrokiem po „balonowej barykadzie”, wyszukując miejsca, gdzie najłatwiej byłoby postawić stopę. Przeszkody poruszały się delikatnie pod wpływem ruchów powietrza. Niektóre miały domalowane uśmiechy, na innych znajdowały się gwiazdki. Dla mnie stały się najbardziej znienawidzoną rzeczą we wszechświecie, tuż obok opaski z króliczymi uszkami. 

 Nagle zauważyłam, że wewnątrz każdego balonu znajdują się jakieś drobne przedmioty. Nachyliłam się, pełna złych przeczuć i znów ledwo udało mi się nie wrzasnąć. 

 To były robaki. Larwy, żuki, karaluchy, jakieś różnokolorowe owady, których nigdy nie widziałam. „Boże, dlaczego ktoś miałby robić coś takiego? Skąd on ma to całe robactwo?” 

 Zamknęłam oczy na chwilę. Starałam się nie myśleć, co robię. Pierwszy pękł niebieski balonik i na moje nogi spadły tłuste, białe larwy; nie byłam pewna, czy żyły. Następnie zielony i w powietrze ostatkiem sił wzleciał brunatny chrząszcz, który przeleciał mi nad głową i opadł. Dźwięki pękających balonów przypominały strzały z pistoletu. Byłam przekonana, że wszędzie było je słychać, ale nikt się nie pojawił. Sama już nie wiedziałam – może lepiej by było, gdyby mnie zabił i skończył to raz na zawsze, nie musiałabym już znosić tego wszystkiego.

 Małe, wijące się insekty wysypały się z żółtego balonika, jakbym nadepnęła na rozkładające się zwłoki. Zebrało mi się na wymioty. Niemniej klamka była coraz bliżej. 

„Jeszcze tylko trochę i będę wolna – pójdę na policję i znowu wszystko będzie jak wtedy, zanim przekroczyłam próg sklepu z antykami”.

 Już prawie dosięgałam. Długi karaluch spadł na moją nogę. „Jeszcze tylko jeden balon. –za chwilę będzie w porządku”.

 Nacisnęłam na klamkę. Drzwi okazały się zamknięte. Dopiero wtedy spostrzegłam, że zamek nie ma pokrętła.

 Zaszłam za daleko, żeby mnie to powstrzymało. Gdzieś musiał być klucz i wystarczyło tylko go odszukać. Spróbowałam oderwać rękę od klamki, ale ona, tak samo, jak wcześniej uszka – nie dawała się odczepić. Wewnątrz balonów niemrawo poruszały się owady. Panowała cisza. Nikt nie zamierzał mi przybyć na pomoc. Szarpnęłam rękę, ale poczułam, jakbym miała sobie zedrzeć skórę.

 Usłyszałam skrzypnięcie otwieranych drzwi.


***


 Jej wzrok był bezcenny, robaki wspinały się po nogach. Dla takich chwil warto żyć. Od razu zrobiłem zdjęcie. Dzięki mojej opasce i ogromnym, przerażonym oczom, wyglądała jeszcze bardziej króliczo niż wcześniej. Schowałem telefon do kieszeni.

 – Dzień dobry – przywitałem się.

 – Skąd, jak? – wybełkotała oszołomiona.

 Wydało mi się to strasznie żenujące, aż ponownie wyciągnąłem telefon i zrobiłem drugie zdjęcie.

 – Już kończymy, Ado – powiedziałem uspokajająco. – Pewnie zastanawiasz się, gdzie byłem. A nie wyglądasz na osobę, która lubi się zastanawiać. Więc od razu cię oświecę. Byłem w przechowalni, wiesz, tam, gdzie zaglądałaś przez wizjer.

 Jej wargi zaczęły wykonywać jakieś ruchy; wyglądała, jakby nie umiała mówić. Zresztą, to nie był żaden problem, bo i tak wiedziałem, co mogłaby powiedzieć.

 – Ale co z tą kobietą, którą uwięziłeś, zły człowieku? – powiedziałem, próbując naśladować jej ton. – Zaczekaj tutaj. Nie wychodź tylko!

 Zawróciłem i otworzyłem drzwi przechowalni. Ostrożnie złapałem Alicję, bo kosztowała mnie sporo pracy i przyniosłem Adzie.

 Wtedy dziewczyna przy drzwiach zaczęła wrzeszczeć.

 – Przestań – nakazałem surowo. – Bo zjesz ten swój język.

 Umilkła. Właściwie to była całkiem grzeczna, nieźle ją sobie wytresowałem. 

 – Więc to jest Alicja. – Chwyciłem dłoń kobiety i pomachałem nią. – Alicji już nic nie pomoże, niestety, ponieważ jej serduszko już nie bije. Ojej! Na szczęście Alicja jest dobrze zabalsamowana, bo obecny tutaj piękny, czarujący młodzieniec dobrze się na tym zna! Nie martw się, już nie będzie takich zabaw z wychodzeniem i zastawianiem jakichś pułapek – zaśmiałem się. – Ani teatrzyku kukiełkowego.

 Złapałem martwą kobietę za głowę.

 – Jestem Alicja i wyglądam jak żywa – powiedziałem wysokim głosem. – Hej, ale nie jest tak źle być martwą, wcale! Za życia się nacierpiałam… Jadłam własne uszy i połykałam igły, cholera, to nie jest najprzyjemniejsze!

 Teatralnie wstrząsnąłem ciałem Alicji. 

 – Nie miałam rodziny ani przyjaciół, nikt się mną nie interesował. Ale ty pewnie masz kogoś! – ciągnąłem. – Prawda, Ado? Ojej, w takim razie nie można cię zabalsamować i trzymać w domu! Ojej! Mówi się trudno. A teraz ostatnie zdjęcie na żywo do kolekcji.

 Błysnął flesz. Ada zaczęła okropnie wrzeszczeć. Wyjąłem pistolet, wycelowałem starannie – zasłaniała się dłonią, jakby to miało w czymś pomóc; strzeliłem.

 Padła. Jej ręka została na klamce. Ciało drgało jeszcze chwilę. Oddałem drugi strzał. 

„Paskudny bałagan, znowu będę musiał to wszystko czyścić”. 

 Westchnąłem. Na razie nie chciało mi się tego sprzątać. Poszedłem do salonu. Na ścianie w reprezentacyjnym miejscu wisiała Lekcja anatomii doktora Tulpa Rembrandta, co mnie trochę rozbawiło. Ten obraz był jak żarcik sytuacyjny.

 Wziąłem książkę z półki. Nadal zbierało mi się na śmiech, chociaż czekała mnie trudna robota. Musiałem porobić dziury w meblach, najlepiej takich, które już ktoś zamówił. Potem pokroić ciało na małe kawałki, wreszcie porządnie zaszyć. 

 Jedyny problem był taki, że często robił się od tego bałagan, a ja nawet nie mogłem zatrudnić pomocy domowej. Poza tym klienci czasem zarzucali mi, że meble były trzymane w kiepskich warunkach, zapewne wilgotnych, na przykład gdzieś w piwnicy. Podobno „dziwnie pachną” albo „gromadzą się na nich muchy”.

---

Autor: Michalina Horoszkiewicz. 

---

Opowiadanie pochodzi z książki Panopticum. 

Aby przeczytać całą książkę przejdź do następnych części lub pobierz wersję PDF z podstrony https://straszne-historie.pl/panopticum/

Oznacz jako: przeczytane ulubione chcę przeczytać

Komentarze

zajebiste
Odpowiedz
Zaloguj się, aby dodać komentarz.

Inne od tego autora

Archiwum

Najnowsze i warte uwagi

Artykuły i recenzje