Historia
Asumpt porywacza - Panopticum
Z irytacją trzasnąłem drzwiami biurowca. Spojrzałem na zegarek. Dochodziła dwudziesta pierwsza. Zakląłem siarczyście, gdy rozglądałem się po okolicy. Wszystko pochłaniała ciemność, jedynie lampy uliczne wskazywały prostą drogę wzdłuż głównej ulicy. Czemu te cholerne spotkania organizacyjne zawsze musiały się tak przedłużać? Czekały mnie tylko dwa kilometry drogi, ale chodzenie pieszo o tej porze było wyjątkowo nierozsądne.
Nie obawiałem się dresiarzy czy pijaków, próbujących wyłudzić pieniądze na kolejną butelkę taniego wina. Ostatnimi czasy nawet oni woleli nie ryzykować. Jeśli gdzieś ich się widziało, to nigdy samotnych. We wrześniu miasteczku spojrzało w oczy nieznane widmo grozy. Doszło wtedy do pierwszego zniknięcia. Ludzie od razu zaczęli plotkować, a gotowe teorie spiskowe powstały, zanim policja zdążyła cokolwiek ustalić. Wszyscy kojarzyli pana Franciszka, lokalnego zegarmistrza. Nikt nie znał się na fachu tak dobrze jak on. Czasami siedział w swoim warsztacie do późnej nocy, pracując nad skomplikowanymi mechanizmami. Nieraz, kiedy wracałem z imprezy, widywałem tego krzepkiego staruszka, idącego ze swoją wyrzeźbioną drewnianą laską, a do moich uszu docierało jego charakterystyczne pogwizdywanie.
Któregoś ranka jeden z mieszkańców natrafił w parku na charakterystyczny czarny zegarek kieszonkowy, z którym pan Franciszek się nie rozstawał. Miał do niego pewien sentyment. Pilnował go jak oka w głowie i nikt nie wierzył, żeby go po prostu zgubił. Jak się okazało, to jedyny ślad, który po nim pozostał. Policja przeszukała jego dom i pracownię, jednak nie przyniosło to żadnego skutku. Stary zegarmistrz wyparował. Początkowo nikt nie myślał o zagrożeniu, tym bardziej, kto by podejrzewał, że to dopiero początek?
Parę dni po zniknięciu pana Franciszka zaginął syn piekarza. Kilkadziesiąt metrów od jego domu znaleziono okulary w kwadratowych oprawkach, kojarzone przez każdego, kto choć raz odwiedził piekarnię. Ludzie zaczęli nabierać obaw przed opuszczaniem domów po zmierzchu. Miejscowy brukowiec szybko podłapał temat i wypuszczał coraz więcej artykułów o zaginięciach. Przepadały kolejne osoby, a policja tylko rozkładała ręce. Niewątpliwie za tym wszystkim stał porywacz, ale nie odnaleziono w jego działaniach żadnego schematu ułatwiającego odkrycie jego tożsamości. Nie robiły mu różnicy płeć, wiek czy wyznanie. Nigdy nie było wiadomo, gdzie zaatakuje kolejnym razem, więc na nic zdawały się nocne patrole. W niektórych przypadkach nieopodal miejsca zdarzenia pojawiały się ślady kół, ale zawsze o innych bieżnikach. Sprawiało to, iż nie było pewności, czy są one w ogóle powiązane z porwaniem. W innych miejscach nie znajdowano nawet śladów szamotaniny. Jednak zawsze po porwanych osobach pozostawała jedna, najbardziej znamienna dla nich rzecz. Przerażenie społeczności wzbudzał fakt, iż ofiarami byli ludzie, których spotykało się na co dzień. Na myśl nasuwał się prosty wniosek: porywaczem musiał być ktoś z naszego miasta. Nikt inny nie mógłby wiedzieć tak dużo o tym, co było niezmienne w wyglądzie porwanych osób, by pozostawić jedną, konkretną rzecz w miejscu porwania.
Nasłuchałem się o tym na tyle dużo, by czuć się zagrożony. Dodatkowy niepokój wzbudzała decyzja szefa. Kazał mi zostać dłużej w pracy, aby uzgodnić kilka kwestii. Nic osobistego, chodziło o projekt nowego budynku, którego budową miała zająć się nasza firma. W końcu byłem pieprzonym architektem. Jeżeli uprzedziłby mnie, że zamierza zabrać mi cały wieczór, poprosiłbym któregoś z kolegów o podwiezienie do domu. Nie liczyłem nawet na jakąkolwiek szansę odwiezienia przez szefa. Ten stary skurwiel nie przejmował się niczyim życiem. Mój stary mercedes stał od tygodnia w warsztacie, czekając na swoją kolej do naprawy. Gdyby był sprawny, nie myślałbym nawet o przychodzeniu do biura pieszo.
Nie mając innego wyjścia, ruszyłem przed siebie. Na głównej ulicy czułem się w miarę bezpiecznie, jednak to był krótki odcinek drogi. Gdy skręciłem w przecznicę, uderzyła mnie fala gorąca. Rozglądałem się dookoła, lecz słabe oświetlenie ograniczało pole widzenia. Cienie płatały figle, pokazując wynurzające się z mroku postacie. Z każdą sekundą przyspieszałem, słysząc coraz więcej dźwięków. Większość z nich była pewnie tylko wytworem mojej przemęczonej wyobraźni. Idąc przez kolejne ulice, zacząłem całkowicie ulegać przerażeniu. Wreszcie pobiegłem, chcąc jak najszybciej znaleźć się w domu. Gdybym wiedział, że będę wracał tak późno, wziąłbym ze sobą chociaż nóż taktyczny. Nie mając przy sobie żadnej broni, czułem się jak łatwa ofiara.
Dopadłem do furtki i przebiegłem przez podwórko. Zatrzymałem się przed wejściem i wyciągnąłem z kieszeni pęk kluczy. Z nerwów dopiero po chwili udało mi się wybrać ten właściwy. Odetchnąłem, gdy wszedłem do środka i oparłem się o zamknięte drzwi; „w końcu bezpieczny”. W przedpokoju od razu włączyłem muzykę, by zagłuszyć nienaturalną ciszę. Gdyby nie głośniki rozmieszczone w każdym pomieszczeniu, już dawno bym zwariował. To miejsce było przepełnione wspomnieniami z lepszych czasów, okresu, kiedy zamieszkiwałem je z rodzicami.
Wszystko przestało się układać po moim wyjeździe na studia do większego miasta. Gdy dostałem się na drugi rok, mój ojciec zginął na budowie. Przygniotła go betonowa płyta, którą podnosił dźwig. Pech chciał, że mocowania okazały się uszkodzone.
Ojczulek był dość ordynarnym człowiekiem, nie ma co. Zawsze uważał moje plany za nierealne i głupie, jednak mimo wszystko nigdy nie brakowało mi jego wsparcia. Uważał studia za bzdurę, ale to dzięki niemu mogłem sobie na nie pozwolić. Po jego śmierci musiałem walczyć o wszelkie stypendia, by móc studiować chociaż do zdobycia stopnia inżyniera. Jeszcze przed samym końcem studiów poszczęściło mi się i znalazłem zajęcie jako pomocnik architekta. Z akademika przeniosłem się na stancję. Wszystko szło po mojej myśli. Już byłem pewien, że znalazłem swoje miejsce w życiu, kiedy nagle zdrowie matki podupadło. Wykryto u niej poważne problemy z sercem. Nie mogłem zostawić jej samej w takim stanie. Właśnie wtedy, chcąc się nią zaopiekować, powróciłem do rodzinnego miasta. Po znajomości dostałem pracę w firmie, w której dawniej pracował ojciec i na nowo zacząłem oswajać się ze starym otoczeniem. Harowałem jak wół, by mieć pieniądze na najlepszych lekarzy dla matki, jednak moje starania zdały się na nic. Jednego dnia serce kobiety zakończyło swoją pracę. Po długim okresie rozpaczy zdecydowałem, że tutaj pozostanę. Gdy opiekowałem się matką, odnowiłem kontakty ze starymi znajomymi. Nic nie ciągnęło mnie z powrotem do dużego miasta.
Niedbale rzuciłem kurtkę na komodę. Byłem wykończony, na ten dzień miałem dosyć pracy. Pragnąłem wreszcie odpocząć, więc zająłem się tylko najprostszymi czynnościami. Zjadłem kolację, wziąłem szybki prysznic, po czym runąłem na łóżko. Zasnąłem z zadowalającą myślą, że jutro sobota i będę mógł bez przeszkód spać nawet do południa.
Obudził mnie nieustannie brzęczący dzwonek. Gdy tylko otworzyłem oczy, zostałem oślepiony przez promienie wschodzącego słońca. Odetchnąłem ciężko i spojrzałem z wyrzutem na podniesione rolety. „Że też nie chciało mi się opuścić ich wieczorem”.
– Kto, do diabła, się dobija o tej porze? – mruknąłem i przetarłem oczy.
Dźwignąłem się z łóżka, założyłem pierwsze ubrania, które nawinęły mi się pod rękę i ospale poszedłem do drzwi. Spojrzałem przez wizjer. Zmarszczyłem brwi ze zdziwienia, gdy ujrzałem matkę mieszkającej w bloku naprzeciwko przyjaciółki. „Czego ona mogła chcieć, tym bardziej tak wcześnie?” Przekręciłem gałki dwóch zamków i pociągnąłem za klamkę.
– Dzień dobry… – zacząłem, ale pani Sikorska przerwała mi ciągiem słów.
– Robert, błagam cię, powiedz mi, że Julka jest u ciebie – mówiła roztrzęsionym głosem. Jej oczy były załzawione i pełne niepokoju.
– Nie – odparłem zdziwiony – nie widziałem się z nią od środy. Ale czemu miałaby być u mnie?
– Wczoraj wieczorem poszła do Pauliny, wiesz, tej spod ósemki. Miały popracować nad jakimś projektem na studia. Ojciec chciał ją zaprowadzić i przyprowadzić do domu, jak skończą, ale stwierdziła, że to tylko dwa bloki dalej. Miała wrócić w nocy, ale kiedy wstałam, nie było jej w pokoju. Nie odbierała telefonu, od razu pobiegłam do Pauliny. Julka faktycznie u niej była, ale gdy tylko zrobiły projekt, miała iść do domu.
– Dobry Boże… – jęknąłem zatrwożony. Do tej pory nie przejmowałem się zbytnio porwaniami. Nie myślałem nawet, że może to spotkać którąś z bliskich mi osób. Słowa Sikorskiej całkowicie mnie rozbudziły.
– Myślałam, że może się umówiliście i została u ciebie na noc.
– Chciałbym, żeby tak było. Nigdy nie pozwoliłbym, by stała się jej krzywda.
Kobieta sięgnęła do kieszeni płaszcza i wyciągnęła z niej kryształowy grzebyk, który Julka prawie zawsze nosiła we włosach. Ten widok napełnił mnie strachem.
– Znalazłam go przed blokiem – załkała. – Nie dopuszczałam do siebie myśli… – jej głos załamał się. – Liczyłam, że po prostu go zgubiła.
Patrzyłem na ozdobę z przerażeniem. Przyjaciółka dostała ją ode mnie jeszcze zanim wyjechałem na studia. Miała jej zawsze o mnie przypominać, a teraz tylko to po niej pozostało.
– Idę do domu – stwierdziła zrezygnowana Sikorska. – Zadzwonię na policję, a potem spróbuję dodzwonić się do znajomych Julki, może ktoś jednak będzie coś wiedział.
– Pani Sikorska! – zawołałem za nią po chwili. Spojrzała na mnie pytająco. – Proszę się do mnie odezwać, jeśli zdobędzie pani jakieś informacje.
Patrzyłem bezrozumnie jeszcze przez moment, jak kobieta zmierzała ku furtce. Z każdą sekundą pogrążałem się w coraz większym niepokoju. Zamknąłem drzwi i ruszyłem do kuchni. Wyciągnąłem z lodówki butelkę mocnego piwa. Zaczynanie dnia od alkoholu nie jest dobrym pomysłem, ale musiałem się napić. Nie byłem w stanie przyjąć tych informacji na trzeźwo.
Przyjaźniłem się z Julką od piaskownicy. Zawsze traktowałem ją jak równą, chociaż była o dwa lata młodsza. Kiedy inne dzieciaki toczyły wojny międzypłciowe, my byliśmy nierozłączni. Nasz kontakt osłabł dopiero, gdy wyjechałem na studia. Z każdym miesiącem miałem dla niej coraz mniej czasu, aż w końcu nawet prawie nie rozmawialiśmy. Jednak po powrocie do domu, poznałem ją na nowo. Wtedy po raz pierwszy pomyślałem o niej jako o osobie, z którą chciałbym się związać. Była wówczas z innym, ale ten związek nie trwał długo. Mimo wszystko, nawet po ich rozstaniu nie mogłem na nic liczyć. Julka powiedziała mi wprost, że jej na mnie zależy, ale nie w ten sposób. Według niej, to mogłoby zniszczyć naszą przyjaźń. Trzymała się tej myśli i nie odpuszczała, chociaż podejmowałem wiele prób. W końcu dałem sobie spokój i nawet po tych negatywnych odczuciach, wciąż byliśmy najlepszymi przyjaciółmi. Jej zniknięcie stanowiło dla mnie ziszczenie najgorszych koszmarów.
Po wypiciu kilku kolejnych piw, zyskałem na tyle odwagi, by podjąć tę trudną decyzję. Policja wciąż była bezradna. Komendant w wywiadzie dla jednej z gazet uspokajał tylko, że śledztwo posuwa się do przodu, ale tak naprawdę nie przynosiło ono żadnych skutków. Musiałem uratować Julkę sam. Nie mogłem tak po prostu przyjąć do świadomości jej zniknięcia i żyć dalej, jakby nic się nie stało. Kochałem ją najbardziej spośród wszystkich ludzi, którzy mi pozostali.
Wlałem w siebie zawartość ostatniej butelki i obracając ją w rękach, myślałem, co mogę poczynić? Gdybym nawet chciał spróbować dorwać porywacza, to nie byłem w stanie przewidzieć, gdzie zaatakuje kolejnym razem. Wiedziałem jedynie to, że prawdopodobnie wszystkie jego ofiary pałętały się same w nocy. Nie pozostało mi nic innego poza zrobieniem tego samego. Zwabienie porywacza było jedyną opcją. Musiałem się tylko uzbroić.
Z racji, że samochód był unieruchomiony, a ja tego dnia i tak bym nie wytrzeźwiał, zamówiłem potrzebne rzeczy w sklepie militarnym. W poniedziałek wieczorem odebrałem paczkę z kilkoma pojemnikami gazu pieprzowego, kajdankami, paralizatorem i pałką teleskopową. Zaczynały nękać mnie coraz większe wątpliwości, co do mojego pomysłu. Był na tyle ryzykowny, że jego powodzenie wydawało się niemożliwe. Mimo to nic innego nie przychodziło mi do głowy.
Wieczorem ubrałem się w bluzę z pojemnymi kieszeniami, do których wsadziłem gaz pieprzowy i paralizator. Pozostało sporo wolnego miejsca, ale zależało mi głównie na tym, by przedmioty nie odznaczały się na materiale. Wewnątrz ubrania przyszyłem pasek materiału, umożliwiający ukrycie pałki i kajdanek. Do spodni przyczepiłem latarkę, która miała przede wszystkim przykuwać uwagę, dzwoniąc o guzik przy kieszeni. Podniosłem klucze i pełen wątpliwości opuściłem bezpieczny dom.
Gdy tylko wyszedłem na dwór, poczułem się jak parę dni wcześniej, kiedy wracałem ze spotkania organizacyjnego. Nagle opętał mnie strach, zachęcający do zrezygnowania i powrotu do domu. Przecież wystarczyło się tylko obrócić, zrobić parę kroków… Nie, było już za późno na zmianę. Podjąłem decyzję i nie mogłem się wycofać, nie w tym wypadku. Posłuchałem silniejszych uczuć i zacząłem kroczyć ciemnymi uliczkami miasta.
Przez cały czas nasłuchiwałem otoczenia, by w każdej chwili być gotowym do ataku. Co parę minut wkładałem ręce do kieszeni i badałem dłońmi przedmioty, dzięki którym czułem się pewniej. Chociaż sprowokowanie porywacza było moim celem, najbardziej przerażała mnie myśl, że wyjdzie z którejś przecznicy, a ja stanę osłupiały, bez pojęcia, co robić. Skoro porwał już tyle osób i wciąż nie został pojmany, to musiał mieć naprawdę wielkie umiejętności. Starcie z nim byłoby czymś nieprzewidywalnym.
Całe miasto przytłaczała głucha cisza, co sprawiało, że nieprzerwanie słyszałem swój nerwowy oddech. Z czasem dołączyło do niego bicie serca, rozbrzmiewające tak głośno, jakby organ miał zaraz wydrzeć się z klatki piersiowej. Przez godzinę niespokojnego spaceru, nie trafiłem na nikogo. Jedynie gasnące i zapalające się w oknach światła przypominały, że ktoś tu żyje. Mając już absolutnie dość wiszącej nade mną grozy, ruszyłem z powrotem w stronę domu.
Moje nerwy były napięte do granic możliwości, ale nawet nie myślałem o poprzestaniu na tej jednej próbie. Miasteczko nie było aż tak małe, gdy chodziło się po nim pieszo. Przez ten wieczór mogłem być w zupełnie innym miejscu niż porywacz. Poza tym nie musiał polować codziennie.
Podejmowałem kolejne starania przez cały tydzień, ale nie dawało to żadnych skutków. Przez ten czas zauważyłem jedynie kilka patrolów policji. Omijałem światła latarek, kiedy tylko pojawiały się w oddali. Spotkanie z funkcjonariuszami na pewno nie skończyłoby się dla mnie dobrze, bo jak wyjaśnić chodzenie po mieście z ukrytą bronią? Powiedziałbym im, że chcę dorwać porywacza? Prędzej sam bym został za niego uznany.
Pani Sikorska zadzwoniła do mnie parę dni po zniknięciu jej córki. Niestety nie miała żadnych dobrych wieści. Gdy poszła na komisariat, kazali jej czekać i być dobrej nadziei. Z każdym dniem traciłem nadzieję na uratowanie Julki. Nie wiedziałem nawet, czy jeszcze żyje. Mogła zostać zamordowana tego samego dnia, kiedy zaginęła. Można było snuć domysły, co się dzieje z ofiarami porywacza. Nikt nie znał jego zamiarów. Mógł być psychopatą, dewiantem, sprzedawcą narządów, a może nawet kanibalem. Miałem wrażenie, że przestępca znał moje zamiary i unikał mnie specjalnie. Próbowałem odsunąć najgorsze myśli, ale te uczepiły się mnie niczym pijawki.
Czułem się wykończony. Po tylu dniach bezużytecznych działań, nie miałem już siły ani chęci na robienie czegokolwiek. Poszedłem do znajomego lekarza, żeby załatwić sobie urlop chorobowy. Chodzenie do pracy było ostatnią rzeczą, na którą miałem ochotę.
Wróciwszy do domu, wyciągnąłem z lodówki butelkę whisky. Wymieszałem brązowy płyn z colą, wrzuciłem parę kostek lodu i usiadłem przed telewizorem. Próbowałem oderwać się od rzeczywistości, jednak nie dawała mi ona spokoju. Nabierałem coraz większego wrażenia, że ciemiężyciel naszego miasta już osiągnął swój cel i zniknął na zawsze. Od porwania Julki nie słyszałem o żadnym innym zaginięciu, co jeszcze bardziej utwierdzało mnie w tym przekonaniu.
Nawet alkohol przestał pomagać. Każdy łyk zimnego trunku budził we mnie coraz większy gniew. Najgorsza była bezsilność. Niezależnie od moich starań, nic nie wychodziło. Czułem żal, że jestem tak słaby, by w najtrudniejszym momencie sięgać po procenty… Ale przerwanie picia wydawało się jeszcze gorsze. Moim jedynym pragnieniem była utrata świadomości.
Nim się obejrzałem, nastała noc. Z wściekłością podszedłem do okna. On wciąż mógł gdzieś tam być, a ja siedziałem pijany w domu. Nie mogłem odpuścić. Promile we krwi dały mi nagły zastrzyk śmiałości. Mój umysł zajęła jedna myśl: „muszę zapolować na tego popierdoleńca!”
Do reszty pozbawiony rozsądku, chwyciłem za puste szkło i wyszedłem na dwór. Szedłem przez miasto, buzując gniewem. Wręcz marzyłem o rozbiciu flaszki na głowie porywacza.
– Gdzie jesteś, skurwysynu?! – krzyczałem, nie myśląc o śpiących już ludziach. Rozłożyłem ręce, niby zachęcając do walki. – Pokaż się, jebany śmieciu! Zobaczymy, czy będziesz taki cwany, jak oberwiesz w ten chory łeb!
Zamilkłem na chwilę, licząc na odzew. Kiedy niczego nie usłyszałem, ruszyłem dalej. Udało mi się zrobić zaledwie parę kroków. Nagle poczułem uderzenie w tył głowy. Upadłem na ziemię, widząc mroczki przed oczami. Cały mój rezon ulotnił się w chwili, gdy ktoś przygniótł mnie do ziemi. Przycisnął do nosa wilgotną szmatę i zatkał usta drugą ręką. Poczułem ostry, mentolowo-ziołowy zapach. Potrzeba było tylko paru sekund, bym całkiem stracił przytomność.
Z otumanienia wyrwało mnie uderzenie zimna. Z przestrachem otworzyłem oczy, lecz ujrzałem nieprzeniknioną ciemność. Cały ociekałem lodowatą wodą, przez którą z trudem łapałem oddech. Po chwili zostałem oblany jeszcze raz. Wtedy poczułem, że nie mam na sobie niczego, żaden materiał nie przylegał do mokrego ciała. Kiedy chciałem objąć się rękami, usłyszałem szczęknięcie. Dopiero wtedy wymacałem masywne bransolety, przypięte do nadgarstków. Były oddzielnie połączone z grubymi łańcuchami, które prowadziły gdzieś za mnie. Zerwałem się z przerażeniem na równe nogi i ruszyłem biegiem przed siebie, ale po paru krokach upadłem z łomotem na betonową posadzkę. Swoją rolę spełniły zapięcia na nogach, których wcześniej nie wyczułem przez oszołomienie.
Nagle rozbłysło ostre światło, wywołujące ból głowy wzmagany przez kaca. Przede mną stała osoba, odpowiadającą za największe zło, jakie dotknęło naszego miasta. Budowa ciała wskazywała na mężczyznę, ale nie mogłem mieć pewności, ponieważ całe ciało było ukryte pod luźnymi ubraniami. Brązowe trapery przysłaniały szare spodnie. Do paska przyczepiony był pęk kluczy. Tułów zasłaniała granatowa bluza, spod której rękawów wystawały czarne, skórzane rękawice. Jednak przerażenie budziła dopiero maska, skrywająca prawdziwą tożsamość porywacza. Wyglądała niczym skóra zdarta z twarzy trupa. Miejsce oczu zajmowała biała powłoka, przez którą nie dało się nic dojrzeć. Z każdą sekundą nabierałem coraz silniejszego wrażenia, że może to być prawdziwa fizjonomia którejś z ofiar. W niektórych miejscach widoczne były nawet ślady obrzęków, wskazujących na pobicie. Całość okrywał duży kaptur.
Postać podeszła do mnie raptownie i kopnęła w brzuch, zanim zdążyłem cokolwiek powiedzieć. Wykręciło mi żołądek, który był najbardziej wrażliwy po całym dniu picia. Zgiąłem się w pół i zwymiotowałem na buty oprawcy, za co ten znowu mnie zdzielił, tym razem w twarz. Upadłem na plecy i trzasnąłem głową o podłogę. Ze strachem oczekiwałem na kolejny cios, który nie nadszedł. Dało się słyszeć kroki porywacza, idącego gdzieś dalej. Obróciłem się i zobaczyłem, jak znika za ścianą po lewej. Podniosłem się na klęczki i z obrzydzeniem otarłem brudną, obolałą twarz. Pomieszczenie, w którym przebywałem, było bezpośrednio połączone z korytarzem. Przed sobą i po bokach widziałem tylko otynkowane ściany.
Z miejsca, w którym zniknął oprawca, rozbłysnęło światło. Po chwili usłyszałem kobiecy krzyk. Składały się na niego piski i wrzaski, ale pobrzmiewała w nich znajoma nuta. Gdy nasłuchiwałem, dotarł do mnie głos, który sprawił, że twarz zalały mi łzy.
– Nie! – załkała słabym głosem Julka. – Błagam, nie bij, zrobię wszystko, tylko…
Nim skończyła mówić, usłyszałem odgłos silnego uderzenia, będącego powodem dalszego szlochu dziewczyny. Nienawiść do porywacza dodawała mi sił. Stanąłem na drżących nogach i spojrzałem na wiążące mnie łańcuchy. Znikały w metalowych tulejkach wbudowanych w ścianę. Szarpnąłem za nie kilkakrotnie, ale to nie dawało najmniejszego skutku. Ich zakończenie gdzieś po drugiej stronie ściany sprawiało, że nie widziałem nawet, do czego są przytwierdzone. Rozejrzałem się po pomieszczeniu, ale nie było w nim niczego, co pomogłoby mi w uwolnieniu się. Mogłem tylko tłuc bransoletami o ścianę, ale były na tyle grube, że zrobiłbym tylko parę nieznacznych rys. Warknąłem z irytacją, nie mając pojęcia, co robić. Z każdym wrzaskiem Julki coraz bardziej pragnąłem śmierci tego skurwysyna. Byłem gotów zamordować go własnymi rękami, gdy tylko do mnie wróci. Zacząłem tłuc łańcuchami i krzyczeć, licząc na przywołanie porywacza, ale nie zwracając na to uwagi, przechodził do kolejnych pomieszczeń i zapalał światła. Ktoś prosił o litość, ktoś inny groził, jednak zamaskowana osoba odpowiadała tylko torturami.
Coraz bardziej zdenerwowany słuchałem, jak oprawca wraca w moją stronę. Zatrzymał się przy prawej ścianie. Patrzył na mnie nieprzerwanie, choć maska ukrywała wszystkie emocje.
– Na co czekasz, popierdoleńcu?! Chodź do mnie i pokaż, co potrafisz!
Porywacz odwrócił głowę, po czym usłyszałem pstryknięcie. Po paru sekundach łańcuchy zabrzęczały, a ja poczułem, jak ciągną mnie w stronę ściany. Próbowałem się opierać, ale kolejne ogniwa znikały w tulejkach. Ukryty mechanizm zatrzymał się dopiero, gdy z rozłożonymi kończynami przyległem do zimnej, płaskiej powierzchni. Dręczyciel zniknął za ścianą i wrócił z kijem baseballowym. Chciałem się wyrwać, ale żaden łańcuch nawet nie drgnął. Zacząłem żałować wcześniej wykrzyczanych bluzgów.
Podszedł do mnie i uderzył w żebra. Przez kajdany nie mogłem choćby zgiąć się z bólu. Kat stał przede mną i patrzył, oczekując na reakcję.
– Kim ty, kurwa, jesteś? – wydusiłem.
Gdy skończyłem mówić, zamachnął się na spięte łańcuchem ramię. Tym razem nie wytrzymałem i wrzasnąłem, a ten wymierzył cios w drugą rękę. Chociaż wiedziałem, jakie będą tego konsekwencje, splunąłem na maskę. Za ten akt zniewagi oberwałem w głowę na tyle mocno, bym został oszołomiony, ale nie utracił przytomności. Zwyrodnialec stał przede mną jeszcze parę minut, jednak nie powiedziałem już ani słowa. Przyłożył palec do sinych ust i ruszył do przejścia po prawej. Tym razem wrócił z wężem ogrodowym; to też nie zapowiadało niczego przyjemnego. Nacisnął spust. Pod dużym ciśnieniem wystrzelił strumień mroźnej wody. Z dystansu obmył mnie z wymiocin i krwi. Najwięcej czasu poświęcił podrażnionym miejscom, co sprawiało jeszcze większe cierpienie. Chociaż drżałem z zimna, ochłodzone rany przestały swędzieć. Sadysta zostawił mnie w spokoju i ruszył do kolejnych lochów.
Gdy wisiałem przytwierdzony do ściany, dojrzałem kratkę, przez którą spływała ciecz. Podłoga była lekko pochylona, dzięki czemu woda z domieszką krwi i wymiocin ściekała na dół.
Po jakimś czasie powrócił odgłos chodu. Z przerażeniem oczekiwałem na kolejne tortury, jednak zakapturzona postać zatrzymała się przy krawędzi ściany. Coś pstryknęło i runąłem na podłogę, a światło zgasło. Usłyszałem niknące echo kroków i trzaśnięcie drzwi. Zapłakałem, czując całkowitą bezsilność. Nie widząc sensu w zmianie pozycji, objąłem się rękami i usnąłem z wycieńczenia.
– Robert! Robert, proszę, odezwij się! – krzyczał ktoś, wyrywając mnie z niespokojnego snu. Minęła chwila, zanim rozpoznałem głos Julki.
– Spokojnie – wycharczałem, pocierając obolałe miejsca. – Żyję, ledwo co, ale żyję.
– Bałam się, że cię zabił – wyłkała. – Nie powinieneś był go prowokować, to zawsze pogarsza sprawę. Jak… – szukała odpowiednich słów. – Jak tutaj trafiłeś?
– Chciałem dorwać porywacza. Gdy tylko przyszła do mnie twoja mama i powiedziała, że zniknęłaś, musiałem coś zrobić. Kupiłem broń i chodziłem nocą, próbowałem się podłożyć… Był sprytniejszy – nie chciałem wspominać o tym, że pogrzebał mnie alkohol.
– Dlaczego? Po co to zrobiłeś? Przecież nawet policja nic nie zdziałała, a zajmuje się tą sprawą od początku.
– Ryzyko nie miało znaczenia. Nie mogłem się z tym pogodzić, wybaczyć sobie, że cię zostawiłem.
– Kurwa mać – wykrzyczała przez łzy – a teraz zginiemy tutaj razem?! Nie, nie! Było o mnie zapomnieć i żyć dalej. Poradziłbyś sobie.
– Nie wytrzymałbym poczucia winy, gdybym tego nie zrobił! Kiedy wreszcie pojmiesz, że jesteś dla mnie najważniejsza?! Nie został mi nikt poza tobą, rozumiesz?! Kocham cię! Gdyby to było możliwe, oddałbym nawet życie, byś mogła wyjść stąd cało.
Odpowiedziała mi płaczem.
– Musi być jakiś sposób na ucieczkę – stwierdziłem. – Przysięgam ci, że nas uwolnię.
– Mam jeden pomysł – powiedział jakiś mężczyzna. Stłumienie głosu wskazywało, że znajduje się parę pomieszczeń dalej. – Jest ryzykowny, ale chyba nie ma co liczyć na lepszy.
– Co chcesz zrobić? – zapytałem.
– Będę udawał martwego.
– Piotrek, nie tak głośno, usłyszy cię! – jęknęła kobieta, znajdująca się gdzieś między mężczyzną a Julką.
– Bez obaw, Ewka – odrzekł i zakaszlał kilkakrotnie. – On zawsze znika na parę godzin. Nie ma szans, żeby cokolwiek usłyszał. Wracając do mojego planu: kiedyś dużo pływałem, więc potrafię na długo wstrzymać oddech. Wystarczy, że do mnie podejdzie, a zaplączę go w łańcuchy i zwyczajnie ubiję skurwysyna. Nawet jeśli się nie uda, to przynajmniej spróbuję. Inaczej i tak tutaj zgnijemy. Jeśli chcesz coś zrobić, to poczekaj najpierw na mnie. Zbyt długo zwlekałem. Wcześniej miałem nadzieję, że ktoś nas uratuje, ale już przestałem wierzyć w cokolwiek.
Przez parę kolejnych godzin rozmawiałem ze współwięźniami. Okazało się, że przy życiu zostało łącznie ze mną tylko pięć osób. Wszyscy, którzy zostali porwani wcześniej, już dawno byli martwi. W ostatniej celi podobno znajdował się jakiś dzieciak, ale tortury sprawiły, że nie odzywał się ani słowem.
Nikt nie wiedział, jaki jest cel porywacza, nawet nie słyszał, by wypowiedział chociaż słowo. Z przerażeniem słuchałem o kolejnych katuszach, którym poddawał swoje ofiary. Nie mogłem uwierzyć, że można na tyle wyzbyć się sumienia, by robić takie rzeczy niewinnym ludziom.
Nasze rozmowy przerwało skrzypnięcie drzwi. W ułamku sekundy wszyscy zamilkli. Gdy nasz oprawca zszedł na dół, usłyszeliśmy turkot małych kółek. Po chwili rozbłysnęło światło, ukazujące zamaskowaną postać, pchającą wózek. Moją uwagę od razu przykuły stojące na nim metalowe miski. Porywacz chwycił jedną z nich, postawił na podłodze przede mną i ruszył dalej. Zaciekawienie przyciągnęło mnie bliżej, jednak zanim zobaczyłem zawartość naczynia, poczułem jej odór. Cokolwiek znajdowało się w środku, na pewno nie było niczym nadającym się do jedzenia. Usiadłem z powrotem pod ścianą, czekając aż Piotrek zrealizuje swój plan.
Nasłuchiwałem uważnie, licząc każdy krok. Kiedy dręczyciel minął celę Ewy, zatrzymał się. Nastała absolutna cisza. Po chwili znowu usłyszałem kroki. Były mocno stłumione, co sugerowało, że porywacz idzie w stronę Piotrka. Z lekkim podekscytowaniem przyciskałem dłonie do ust, pragnąc, by ten skurwysyn wreszcie zginął. Wtem zabrzęczały łańcuchy i rozniósł się krzyk pełen nienawiści. Ucięło go jak nożem bzyknięcie prądu. Piotrek upadł na podłogę, a jego wrzask zamienił się w skowyt. Zaraz potem do moich uszu dotarł wrzask Ewy, która uświadomiła sobie porażkę sąsiada. Zaczęła wyzywać kata, ale to niczego nie zmieniało. Trzaski wyładowań elektrycznych stawały się coraz głośniejsze. Dopiero po paru minutach wszystko ucichło. Zacisnąłem powieki, żałując braku jakiejkolwiek możliwości pomocy Piotrkowi.
Gdy zwyrodnialec upewnił się, że buntownik już nigdy więcej nie spróbuje go oszukać, beztrosko ruszył dalej i postawił miskę w celi chłopca. Następnie przeszedł przez korytarz i stanął pod moim pomieszczeniem. Spojrzał na nieruszone z miejsca naczynie i wcisnął wbudowany w ścianę guzik. Mechanizm ruszył, a ja po paru sekundach zostałem przytwierdzony do ściany. Porywacz stanął przy mnie z wózkiem i podniósł misę. Z tylnej kieszeni spodni wyciągnął sztuciec, który zanurzył w kleistej, żółtej mazi. Podsunął mi to pod usta, ani myślałem, by je otworzyć. Kleik cuchnął jak zgniłe jaja. Postać próbowała wepchnąć łyżeczkę, ale zaciśnięte zęby na to nie pozwalały. Chwyciła mnie lewą ręką za szczękę i pociągnęła, szybko wpychając breję. Wyplułem ją z obrzydzeniem, za co oberwałem pięścią w żuchwę. Po kolejnej próbie buntu dręczyciel otworzył szufladę wózka i wyciągnął z niej pejcz, którego paski zakończone były chropowatymi, stalowymi kulkami. Było ich tak dużo, że uderzenie rozchodziło się po całej klatce piersiowej. Za każdym razem, gdy wypluwałem ten ohydny kleik, obrywałem coraz mocniej w te same miejsca. Nieznośny ból przełamywał wolę walki, przez co ostatecznie poddałem się. Połykałem kolejne łyżki breji, od której każdorazowo miałem odruch wymiotny. Kiedy skończyłem, porywacz zabrał miskę, popuścił moje łańcuchy i ruszył do kolejnych pomieszczeń. Pozostali nawet nie protestowali. Zamaskowana osoba zebrała puste naczynia, zgasiła światła i zniknęła za ścianą po prawej, by wejść po schodach i z trzaskiem zamknąć drzwi.
Przez długi czas siedziałem w rogu, ściskając bolący brzuch. Czułem się okropnie po zjedzeniu papki, ale nie mogłem jej zwymiotować. Wiedziałem, że póki tutaj jestem, nie ujrzę innego jedzenia, a musiałem mieć wystarczająco dużo siły, by chociaż liczyć na możliwość ucieczki.
Od zniknięcia porywacza nieprzerwanie słyszałem nawoływania Ewy. Ciągle powtarzała imię swojego sąsiada, licząc na jego przetrwanie. Z kolejnymi godzinami jej głos stawał się coraz bardziej zachrypnięty, a Piotrek wciąż nie odpowiadał. Nie wiedziałem, kim on dla niej był, ale nie mogła pogodzić się z jego śmiercią. Zamilkła dopiero znużona snem.
– Robert! – wyszeptała Julka. Przenikliwe echo doprowadziło jej głos do mojego lochu.
– Tak? – wycharczałem przez zaschnięte i przeziębione od zimnej kąpieli gardło.
– Obiecaj mi, że nie będziesz próbował nic zrobić. Od tego psychopaty nie da się uciec. Nie uda ci się go oszukać, już raz próbowałeś, i co? Trafiłeś tutaj.
– Nie mogę się na to zgodzić, przecież…
– Skończysz jak Piotrek – wyłkała. – Proszę, nie zostawiaj mnie tutaj samej. Bądź ze mną do końca.
– Pozostanę z tobą nawet do końca świata, ale nie tutaj – odparłem złamanym głosem. Jej słowa sprawiały, że odpowiedź stawała się jeszcze trudniejsza. – Wydostanę nas stąd, mogę ci to obiecać.
Z każdym dniem było gorzej. Każdy wyraz nieposłuszeństwa zwiększał cierpienie. Oprawca znudzony bronią obuchową, zaczął używać siecznej. Zostawiał podłużne cięcia na całym ciele. Były one na tyle płytkie, że nie pozwalały na wykrwawienie się, ale zwyrodnialec nie poprzestawał na tym. Później przychodził z garnkiem gorącej, zasolonej wody. Jednym chluśnięciem oblewał wszystkie niezasklepione rany, które zaczynały niemiłosiernie piec. Później wyciągał butelkę spirytusu i starannie obmywał każde nacięcie. Ból bywał na tyle porażający, że czasem prowadził do omdlenia. Porywacz znęcał się nad nami na wszelkie możliwe sposoby, ale ciągle zmieniał perspektywę śmierci jak filmowiec, bawiący się zbliżeniem. Skrupulatnie przychodził i, poznanymi przez nas metodami, pilnował, by nie doszło do zakażenia. Wszystkie urazy znikały, a potem zostawały wykonane jeszcze raz.
Wreszcie znudziły mu się zwyczajne narzędzia, więc zaczął podgrzewać je przy nas palnikiem. Wykonane nimi rany obficie krwawiły, jednak zawsze zasklepiał je bielejącym od żaru pogrzebaczem. Gdy zaczynaliśmy tracić przytomność, podsuwał nam pod nos sole trzeźwiące. Kolejną przemyślaną męką było to, że nawet po skończeniu swojego, nie zwalniał łańcuchów, co uniemożliwiało chociażby oplucie czerwieniejącego piętna.
Gdy zapalało się światło, widziałem swoje sine od uderzeń ciało pełne blizn i poparzeń. Sama myśl o dalszej katordze sprawiała, że zaczynałem ulegać. Każda próba buntu wciąż pogarszała sytuację. Nieustannie liczyłem na jakąś okazję do ataku, lecz powoli traciłem nadzieję. Porywacz nie pozwalał sobie na niedokładność, każde jego działanie było przemyślane.
Tylko rozmowy z resztą porwanych utrzymywały ostatki psychiki. Chłopiec z ostatniej celi wciąż siedział cicho. Słyszany czasem płacz upewniał nas, że wciąż żyje. W tej nieprzeniknionej ciemności nie liczył się upływ czasu. Naszym wyznacznikiem pór dnia były regularne posiłki, jeżeli tak można nazwać to ohydztwo. Oprawca karmił nas dwa razy dziennie tymi samymi obrzydliwymi kleikami. W końcu uznałem sprzeciw za bezsensowny i zacząłem jeść sam. Oszczędzało mi to przynajmniej jednej tortury. Po jedzeniu porywacz nalewał nam wody do brudnych misek. Następnie wyciągał wąż ogrodowy i dokładnie wszystko mył. Z racji, że przez kratkę spływały również odchody, z czasem zaczynał unosić się znad niej nieznośny smród. Byliśmy coraz bardziej upokorzeni i stłamszeni.
Któregoś dnia sadysta jak zwykle przyniósł żółtą breję. Jej okropny smak był tak intensywny, że nawet nie wyczułem nowego dodatku. Kiedy tylko zjadłem, zakręciło mi się w głowie. Nie kontrolując swoich ruchów, zacząłem rozbijać się o ściany. Rozmazana postać zgasiła światło. Chwilę później usłyszałem świst i zostałem uderzony czymś giętkim. Próbowałem unikać ciosów, ale padały zbyt szybko. Z każdą sekundą popadałem w coraz większą panikę.
– Zdechniesz tutaj jak najgorszy śmieć! – wyszeptała cała grupa niedostrzegalnych postaci.
Po tych słowach z ciemności wyłonił się płonący wąż, który wbił zęby w moje plecy i zerwał cały pas skóry. Gdy znikał, zauważyłem jego rozmyty korpus, w którym widniały ogromne dziury. Z przerażeniem patrzyłem w mrok, gdzie ujrzałem trzy gnijące twarze pozbawione wyrazu. Nie byłem nawet świadomy, że to tylko halucynacje.
– Zawiedziesz tę dziewczynę! – powiedziały, nie poruszając nawet ustami.
Od razu rzuciłem się w bok, ale gad był szybszy. Ukąsił mnie w szyję i pozostawił rozciągniętą ranę.
– Zaraz zginie, a ty nic na to nie poradzisz! – krzyknęły i ruszyły do pomieszczenia obok.
Kolejne ukąszenie było w środek kręgosłupa, co powaliło mnie na podłogę. Po paru sekundach usłyszałem pisk Julki. Chciałem krzyczeć, ale z moich ust wychodził jedynie niezrozumiały bełkot. Zacząłem szaleńczo szarpać łańcuchami i płakać. Ogniwa nabrały ogromnej wagi, przez co znowu runąłem na beton. Całkowicie pozbawiony sił usnąłem.
Po tym zdarzeniu nikt nie wypowiedział już nawet słowa. Ciemność, która wcześniej kojarzyła się z bezpieczeństwem, została największym złem. Przez większość czasu siedziałem w rogu, chcąc być jak najdalej od potworów, będących jedynie wynikiem działania silnego halucynogenu. Mimo to wciąż przybywały przy każdym posiłku, do którego znowu mnie zmuszano. Razem z nimi przychodziły kolejne raniące ciało bestie. Jakieś ostatki świadomości podpowiadały, że to tylko narzędzia oprawcy, ale strach mówił co innego. Niezależnie od tego czym były, pozostawiały na plecach rany, których nie mogłem nawet dotknąć. Przykładając dłoń do krawędzi którejś ze szram, czułem że obok naprawdę brakuje płatów skóry.
Kiedy już prawie całkowicie utraciłem nadzieję, wydarzyło się coś, dzięki czemu przez warstwę przerażenia wypełzała część starej jaźni. Któregoś razu dręczyciel, szykując mnie do karmienia, włączył jak zwykle mechanizm do wciągania łańcuchów. Właśnie wtedy poczułem, że ciągnie on moją prawą rękę przy użyciu minimalnej siły, która wystarczała tylko na przeciągnięcie ogniw. Mógłbym wyciągnąć rękę do przodu, a urządzenie nie stawiłoby oporu. Od razu, udając zachwianie, cofnąłem się pod ścianę, co ukryło wadę mechanizmu. Nie mogłem pozwolić, by dręczyciel zauważył, że coś się zepsuło. Przełknąłem breję bez buntu, aby jak najszybciej odszedł. Zanim wyłączył mechanizm, upewniłem się w swoim odkryciu, lekko odrywając rękę od ściany. Zanim zadziałał narkotyk, zacząłem powtarzać w myślach zdarzenie sprzed chwili, by po stanie otumanienia o nim nie zapomnieć.
Obudziłem się obolały na posadzce, jednak moją głowę rozsadzała euforia. Nie mogłem uwierzyć, że wreszcie pojawiła się szansa. Próbowałem zrozumieć, czemu mechanizm przestał poprawnie działać. Najbardziej prawdopodobna wydała mi się możliwość uszkodzenia go podczas któregoś napadu szału po zjedzeniu nafaszerowanego halucynogenem kleiku. Wątpiłem, by zepsuł się sam, ale to nie miało większego znaczenia. Chciałem powiedzieć Julce o swoim odkryciu. Jednak otworzywszy usta, uświadomiłem sobie, że gdzieś tu może być ukryty podsłuch. Co jeśli oprawca wiedział o planie Piotra jeszcze przed tym, gdy przystąpił do jego realizacji? Postanowiłem zaczekać na kolejny posiłek i dopiero wtedy zaskoczyć tego skurwysyna.
Porywacz w końcu powrócił z drugą porcją papki. Zapalił światło i postawił miskę na podłodze. Przeszedł do pozostałych trzech pomieszczeń, gdzie również zostawił papkę, po czym wrócił do mnie. Zauważywszy, że nawet nie mam zamiaru podejść do jedzenia, uruchomił mechanizm. Podniósł naczynie i podszedł jak każdego dnia. Kiedy chciał wcisnąć mi łyżeczkę do ust, zaatakowałem. Szybkim ruchem wyrwałem prawicę. Owinąłem kilkakrotnie łańcuch wokół szyi oprawcy. Sapiąc ze złości, z całej siły przyciągnąłem go do siebie. Szarpał się, ale uścisk był zbyt mocny. Moja twarz spotkała się z maską. Krzyk despoty urwał się, gdy próbował zaczerpnąć powietrza. Jego ciało zwiotczało, lecz wciąż mocniej zaciskałem łańcuch. Musiałem mieć pewność, że zdechł. Chociaż czułem ogień w spiętych mięśniach, trzymałem tego skurwiela jeszcze przez kilka minut, póki jego szyja nie zsiniała. Odwinąłem jedną pętlę z ogniw, przeciągnąłem ją za swoją szyją i sięgnąłem po wiszące przy pasku klucze. Każdy ruch wykonywałem powoli i ostrożnie. Nie mogłem upuścić ciała, wtedy wszystko poszłoby na marne. Gdyby klucze okazały się niewłaściwe, a trup upadłby na podłogę, nie mógłbym nawet z powrotem do niego sięgnąć blokowany przez unieruchomioną lewą rękę.
Pełen skrajnych emocji włożyłem drżącą ręką trzeci z kolei klucz do bransolety. Kiedy usłyszałem kliknięcie, miałem ochotę krzyknąć ze szczęścia. Tym samym kluczem otworzyłem również zapięcia na kostkach. Z niedowierzaniem patrzyłem na cztery zaczerwienione obtarcia. Wreszcie byłem wolny! Skierowałem wzrok na leżące u moich stóp ciało. Nigdy nie pomyślałbym, że morderstwo może dać tak wielką satysfakcję.
Przykucnąłem i chwyciłem krawędź maski, która okazała się prawdziwą skórą. Przez moment straciłem pewność siebie. Zastanawiałem się, czy naprawdę chcę zobaczyć twarz osoby odpowiedzialnej za tyle cierpienia. Ciekawość zwyciężyła. Zdecydowanym ruchem odkryłem twarz zwyrodnialca i aż zmrużyłem oczy ze zdziwienia. Okazała się nim osoba, której nigdy bym nie podejrzewał. Mój sąsiad, przedstawiciel większej firmy, który większość czasu spędzał na delegacjach. Nie widziałem go od dłuższego czasu i, jak pewnie wszyscy, myślałem, że znowu gdzieś wyjechał. To nie miało najmniejszego sensu. Może i trzymał się z dala od lokalnej społeczności, ale nigdy nie przejawiał podejrzanych zachowań. Jaki mógł mieć motyw? Nic z tego nie rozumiałem. Może nie robił tego z własnej woli? Teraz nie miało to dla mnie najmniejszego znaczenia. Liczył się tylko jego kres.
Przeciągnąłem ciało na korytarz, by wszyscy mogli zobaczyć, że porywacz naprawdę nie żyje.
– To koniec! – obwieszczałem z szaleńczym śmiechem, idąc do kolejnych cel. – To naprawdę koniec! Jesteśmy wolni!
Zapaliłem światło w celi Julki. Początkowo patrzyła na mnie z przestrachem, po chwili jej wzrok przyzwyczaił się do światła i rozpoznała moją twarz.
– Robert? – spytała drżącym głosem. – Ty… Ale jak?
– Mechanizm od łańcuchów zepsuł się – odparłem nieskładnie. – Miałem wolną rękę i…
– Naprawdę ci się udało! – wybuchła niespodzianie. Zerwała się na równe nogi i chwiejnym krokiem ruszyła w moją stronę.
Z trwogą patrzyłem na jej ciało pełne ran, ciągnących się we wszystkich kierunkach. Na ten widok miałem ochotę zabijać porywacza znowu i znowu, za każde pojedyncze cięcie.
Podbiegłem do niej i zacząłem sprawdzać wszystkie klucze. Gdy tylko rozpiąłem kajdany, Julka przywarła do mnie całym swoim nagim ciałem. Dotyk jeszcze świeżych ran sprawiał ból, ale powodował również przyjemne mrowienie. Nasze popękane usta się zetknęły, co wywołało falę dreszczy na plecach. Dziewczyna, choć mocno osłabiona, nie przestawała się wpijać w moje wargi przez parę kolejnych minut.
– Obiecaj mi, obiecaj, że mnie nigdy nie opuścisz – wyszeptała.
– Przyrzekam ci to – odpowiedziałem, patrząc jej prosto w oczy.
Kiedy uwolniliśmy Ewę, poszliśmy do celi Piotrka. Zapaliłem światło i ujrzałem sine ciało mężczyzny. Nie miałem wątpliwości, od kilku dni był martwy. Spojrzałem na Ewę, po której policzkach ściekały łzy.
– Chodźmy po chłopca – powiedziała beznamiętnym głosem i ruszyła do kolejnego pomieszczenia.
Nastolatek siedział przy ścianie skulony ze strachu. Nie wykazywał żadnych oznak świadomości. Mimo że jego oczy były skierowane prosto na nas, ciało nawet nie drgnęło. Z naszej grupy ocalałych, to jego czekał najdłuższy powrót do normalnego życia… Chociaż w jego wypadku mogła to być ślepa uliczka. W każdym razie nie mogliśmy go zostawić. Wziąłem chłopca na ręce i ruszyliśmy wzdłuż korytarza. Musiały znajdować się tam schody, po których zawsze schodził do nas oprawca. Weszliśmy po nich i stanęliśmy przed drewnianymi drzwiami. Pociągnąłem za klamkę, naszym oczom ukazało się pomieszczenie, w którym ten psychopata przechowywał wszystkie narzędzia tortur. Drzwi okazały się o wiele grubsze, niż się spodziewałem. Zapewne miały wyciszać wszystkie dźwięki. Chcąc opuścić jak najszybciej to przeklęte miejsce, podszedłem do wielkiej, drewnianej płyty z przymocowanym uchwytem. Pociągnąłem do siebie, odkrywając tajne przejście wewnątrz szafy pełnej wszelkiego szmelcu. Rozsunąłem przedmioty i otworzyłem wrota. Znaleźliśmy się w zwykłej piwnicy, z której już tylko kilka kroków dzieliło nas od wolności. Wyszliśmy na parter, gdzie oślepiło nas jasne światło dawno niewidzianego słońca. Wyjrzałem przez okno i z przerażeniem odkryłem, że wszystko działo się tuż obok mojego mieszkania. Porywacz zaciągał ofiary do własnego domu.
Położyłem chłopca na kanapie i przykryłem kocem. Gdy wygrzebaliśmy jakieś tymczasowe ubrania, podszedłem do wiszącego w kuchni telefonu domowego i wykręciłem numer alarmowy. Kiedy przyjechały służby ratownicze, z przejęciem zacząłem opowiadać o wszystkim, co nas spotkało. Żałowałem tych wszystkich zdarzeń, jednak w głębi ducha uśmiechałem się. Dom był wybudowany przez firmę, w której pracowałem. Już ponad rok temu, kiedy kopiowałem plany domu sąsiada, miałem wielkie wątpliwości co do powodzenia całej akcji. Każda godzina przekopywania się przez piwnicę do jego posesji groziła zdemaskowaniem. Na szczęście sąsiad bywał tu na tyle rzadko, że dobudowanie więzienia do jego domu nie stanowiło problemu. Pracowałem nad tym w każdej wolnej chwili, ale opłaciło się. W końcu wszyscy uwierzyli w historię o szalonym mieszkańcu oraz w to, że sam byłem jedną z jego ofiar. Jeszcze przed przyjazdem policji, za prośbą Ewy, wróciłem po ciało Piotrka. Po drodze upewniłem się, że przed przebraniem kozła ofiarnego w strój porywacza, zniszczyłem wszystkie poszlaki, mogące wykazać nieścisłości w zebranych dowodach. Były nimi między innymi małe głośniki, które wykorzystywałem do odtwarzania dźwięków chodzenia po schodach, kiedy sam byłem na dole.
Pod nieobecność sąsiada, udało mi się dostać do jego komputera, co jeszcze bardziej ułatwiło doprowadzenie planu do końca. Dowiedziawszy się, kiedy wraca z delegacji, przygotowałem wszystko odpowiednio wcześnie. Cały pomysł wymagał przemyślenia, by wszystko wyglądało realistycznie. Zaczaiłem się na znajomego w jego własnym pokoju. Gdy tylko do niego wszedł, ogłuszyłem go kijem baseballowym. Wsadziłem mu do ust nasączony środkami nasennymi knebel i zaciągnąłem go do piwnicy. Ubrałem go w strój, w którym torturowałem wszystkie ofiary, nałożyłem maskę i przygotowałem łańcuch. Zrobiłem kilka luźnych pętli na szyi sąsiada, wyciągnąłem knebel z ust i podsunąłem mu pod nos mocne sole trzeźwiące. Gdy tylko zaczął odzyskiwać świadomość, pociągnąłem za ogniwa, by nie mógł wypowiedzieć nawet słowa. Zależało mi tylko na jego charczeniu podczas duszenia. Gdyby zaczął coś do mnie krzyczeć, istniałoby ryzyko, że zostanę zdemaskowany.
Wciąż nie mogłem uwierzyć, że wszystko przebiegło pomyślnie, mimo wielu komplikacji na początku porwań. Podczas przygotowań do uprowadzenia pana Franciszka, czułem się całkowicie zestresowany. Nie byłem pewien, czy powinienem to w ogóle robić. Sama myśl o tym, co by się stało, gdybym został złapany, sprawiała, iż miałem ochotę wszystko porzucić. Dopiero po paru dniach się przemogłem.
Gdy badałem codzienną drogę starca z pracy, miałem wrażenie, że w końcu zwróci na mnie uwagę i zacznie coś podejrzewać. Wybrałem go na swój pierwszy cel, w razie niepowodzenia zabicie staruszka wydawało się najłatwiejsze. Kiedy już wkroczyłem do działania, z rozemocjonowania nie zwróciłem uwagi na zegarek, który wyleciał z jego marynarki. Dopiero, gdy ludzie zaczęli o tym trąbić, uznałem, że pozostawianie charakterystycznych rzeczy na miejscu porwania będzie czymś zapadającym w pamięć mieszkańców. Dodatkowo dawało to władzom błędne wskazówki, co do kolejnego miejsca uderzenia porywacza. Kolejne cele były całkowicie losowe.
Mój plan zakładał o wiele szybsze porwanie Julki, jednak podczas torturowania pierwszych ofiar dochodziło do dużych komplikacji. Nie miałem w tym jeszcze żadnego doświadczenia, przez co nie wiedziałem, jak powinienem postępować. Zabiłem parę osób, chociaż wcale tego nie chciałem. Tnąc ręce, rzucającego się ciągle staruszka, przez przypadek wykonałem zbyt głęboką ranę. Chciałem ją zatamować, ale chyba przeciąłem tętnicę. Skończyło się na tym, że ochlapał mnie i wszystko wokół krwią. Największe problemy miałem z synem piekarza. Z racji, że był dość silnym mężczyzną, łańcuchy okazały się zbyt cienkie. Gdy nie chciał jeść, raziłem go prądem. Zaczął się rzucać, przez co ogniwa przy lewej ręce po prostu pękły. Zanim zrobiłem krok w tył, ten zerwał plastikową maskę z mojej twarzy. Nie mogłem dopuścić, by ktokolwiek poznał prawdziwą tożsamość porywacza. Wyciągnąłem z kieszeni pałkę teleskopową i zacząłem okładać chłopaka po głowie, by nie zdążył krzyknąć czegokolwiek pozostałym. Kiedy stracił przytomność, podciąłem mu gardło. Zważywszy na to, że zniszczył moją maskę, nową wykonałem z jego fizjonomii.
Innym razem testowałem środki chemiczne wymieszane z narkotykami. Pierwszej dawki użyłem na ciężarnej kobiecie, niestety kolejnego dnia już nie żyła. Zmniejszyłem ilość dodawanych chemikaliów i zacząłem podawać je chłopcu z ostatniej celi. Mieszanka doprowadzała go do przerażającego szału. Myślałem, że tym razem wszystko pójdzie po mojej myśli, ale dzieciak po paru dniach całkowicie zamilkł. Po tym odkryciu zmniejszyłem ilość morfiny i LSD w kolejnych porcjach. Dopiero po tym mieszanka zaczęła dawać odpowiednie skutki.
Wraz z kolejnymi ofiarami, pojawił się problem ukrycia ciał. Nie mając lepszego pomysłu, pogłębiłem ścieki jednej z wolnych cel i przysypałem trupy ziemią. Wolałem uniknąć wywożenia ich do lasu lub innego miejsca na zewnątrz. To zawsze zwiększało szansę na przyłapanie.
Czasami nękały mnie wątpliwości. Bałem się, że popełnię jakiś błąd po porwaniu Julki lub podczas tworzenia mistyfikacji mojego własnego zniknięcia. Wtedy wszystko trafiłby szlag. Nie chcąc ryzykować, rozpocząłem główną część planu dopiero wtedy, gdy byłem absolutnie pewien swojego doświadczenia.
Jednak najważniejsze było to, że spełniłem główny cel swoich działań. Julka wreszcie była moja. Nikt nie mógł mi odebrać jej serca. W porównaniu z uczuciem, którym ją darzyłem, wszelkie środki do osiągnięcia obecnego stanu zdawały się nieistotne. Tak, miłość jest rzeczywiście najsilniejszą ze wszystkich emocji.
---
Autor: Bartłomiej Krawczyk.
---
Opowiadanie pochodzi z książki Panopticum.
Aby przeczytać całą książkę przejdź do następnych części lub pobierz wersję PDF z podstrony https://straszne-historie.pl/panopticum/
Komentarze