Historia
Stare, dobre czasy - Panopticum
Siwy, przygarbiony staruszek siedział przy ognisku i piekł kiełbasę. Rozżarzone drewno potrzaskiwało wesoło, a w paprociach, otaczających polankę, grały cykady. Była ciepła noc – a wielki księżyc świecił bardzo jasno. Na niebie, niedostrzegalnie dla ludzkich oczu, przemieszczały się gwiezdne konstelacje. Mężczyzna ubrany był w sfatygowaną niemiecką panterkę i zniszczone drelichowe spodnie. Obok niego leżała płócienna torba, z której ciekawsko wystawiała szyjkę butelka samogonu. Przez dłuższą chwilę – poza ćmami i dźwiękami ognia – było cicho. Potem, gdzieś w leśnej głuszy zahukała sowa. Starzec podniósł z zaciekawieniem brwi, odłożył patyk z kiełbaską na trawę, zwinął dłonie w tubę i wydał podobny odgłos. Wtedy jakiś kształt zamajaczył między drzewami – postać od razu znalazła się w kręgu światła. Był to stary człowiek – równie siwy jak on. Z tą różnicą, że wyższy, chudy i z kozią bródką. U jego boku merdał ogonem owczarek niemiecki.
– Saba! – zawołał ten przy ognisku i wyciągnął dłoń. Pies dobiegł do niego i polizał po twarzy. Właściciel czworonoga podszedł do znajomego z uśmiechem.
– Panie Heniu! – zawołał, przywitawszy się ze zwierzakiem.
– Panie Józiu – odpowiedział właściciel psa.
Znali się nie rok, nie dwa, a nawet nie dziesięć. W Bieszczadach spędzili całe swoje życie. Wpadali na siebie niezliczoną liczbę razy podczas leśnych wędrówek. Swego czasu nawet pracowali razem przy wypalaniu węgla drzewnego. Czasy się zmieniły, ustrój się zmienił. Tam, gdzie wyrastały pola i lasy, powstały osiedla. Trawę zalał beton, rzekom wykopano nowe koryta. Tylko Bieszczady trwały – jak owad zatopiony w żywicy. Wypalacze węgla przestali być potrzebni, ale oni zawsze potrafili dać sobie radę.
Pan Heniu usiadł przy ognisku, a Saba położyła mu głowę na kolanach, domagając się drapania za uszami. Znalazł tego psa kilkanaście lat temu – ktoś porzucił go przy drodze. Widocznie jakiemuś dziecku znudził się pupil, który już przestał być szczeniaczkiem.
Dochodziła może dwudziesta, może dwudziesta druga. Tutaj nie miało to większego znaczenia. Dłuższy czas milczeli, patrząc w ogień. Pan Józio często rozwoził siano do paśników, Henio natomiast zwyczajnie sprzątał. Zresztą, dobry znajomy często mu w tym pomagał. Jako emeryci-bieszczadnicy mieli aż za dużo czasu.
Na ich azylu na łonie natury, z roku na rok działo się coraz gorzej. Bardziej na śmieciach uczyli się, co jest jadalne czy pitne. Z pogniecionych paragonów mogli też się poznać, jakie zakupy robili turyści na dworcu przed przyjazdem. Niezliczoną liczbę razy natykali się na zużyte papierowe chusteczki z cuchnącymi niespodziankami pod spodem. Paradoksalnie, akurat to rozkładało się najszybciej. Włócząc się po lasach, trafiali na wykorzystane zestawy grillowe, niezliczone puszki po piwie czy opakowania po chipsach. Plus niedopałki. Cała masa petów znaczyła miejsca, którymi szli spragnieni świeżego powietrza palacze. Odpoczynek na łonie natury, dobre sobie.
– I co tam, panie Józiu?
– Stara bida. Jeżyka wczoraj na szlaku znalazłem… w ognisku.
Henio uniósł pytająco krzaczaste brwi.
– Wrzucili żywcem. Pewnie te gnoje, co Rylski mówił, ze dwa dni temu przyjechali. Wynajęli kwaterę u niego i włóczą się po lesie. Jaśniepaństwo ze stolicy – skrzywił się. Zacisnął bezsilnie ręce. Kiedyś tęgie, teraz wychudzone, trzęsące się od postępującego parkinsona. Na samo wspomnienie skulonego ciałka ze zwęglonymi kolcami wzbierała w nim wściekłość. Nieuzasadnione, bezsensowne okrucieństwo. Dla zabawy, dla frajdy. Tylko ludzie tak umieli.
Henio syknął przez zaciśnięte zęby:
– Z roku na rok coraz gorzej. – Pogrzebał patykiem w ognisku.
Józef niechętnie przyznał mu rację. Coraz więcej mieszczuchów decydowało się pobawić w ucieczkę od cywilizacji. Oczywiście na dwa, góra trzy dni. Najlepiej tam, gdzie był bezprzewodowy Internet, ładowarki i zasięg w telefonie. I pan Józio, i pan Henio, oczywiście, słyszeli o tych rzeczach, ale nadal nie bardzo kojarzyli, do czego służą. Często natomiast śmiali się z turystów, którzy zamiast podziwiać otaczająca ich przyrodę, „cykali” tylko zdjęcia i siedzieli ze smartfonami w dłoniach.
A takich było coraz więcej – jak już zauważyli. Pan Józio zdjął kiełbaskę z kija i pokroił kozikiem na dwie części. Nagle zreflektował się i z każdej odkroił jeszcze po kawałku. Saba pochłonęła swoją porcję, mlasnąwszy głośno. Pan Henio przyjął poczęstunek, dziękując skinieniem głowy.
Iskry z ogniska leciały w nocne niebo. Co jakiś czas przelatywał nad nimi nietoperz. Gdzieś daleko słyszeli coś, co mogło być wyciem wilka – lub też po prostu wiatrem. Bieszczady kładły ludzi do snu i grały im swoją kołysankę.
– Rylski mi zdjęcia pokazywał, u córki był w Zakopanem. Sznur ludzi stoi. Po parę godzin, nawet jak gorąco, byleby kolejką na górę wjechać. A tam też stanąć nie idzie, bo tłoczno. Zdjęcia zrobić i następny! Nie zdziwiłbym się, jakby na Rysach to otworzyli, z karczmą jakąś.
– Mak dolana – mruknął pan Henio, przeżuwając kiełbasę.
– I śmieci wszędzie. I nasrane. I co złapią, to zdjęcia zrobić, pokazywać innym. Salamandry, zaskrońce. Umęczyć i zostawić.
– Koniec świata, panie Józiu. Dobrze, że Bieszczady się ostały.
– Póki co – pogrzebał patykiem w drwach, a w niebo poleciała następna chmara ogieńków.
Dwa dni temu znaleźli w lesie namiot – zwykły, dwuosobowy. Iskry z ogniska wypaliły masę dziur w pokrowcu – a właściciele zwyczajnie go zostawili. Nie raczyli nawet złożyć. Puszek po piwie walało się kilkanaście. Pan Józio podczas swoich długich, leśnych spacerów wiele razy zostawiał przy szlaku wory śmieci. Przyjeżdżali po nie później – samochodem pana Henia.
Z leśnej gęstwiny dobiegły ich nagle ludzkie głosy. Saba zastrzygła uszami i warknęła cicho. Usłyszeli tych ludzi, zanim zobaczyli światła latarek. Piskliwe śmiechy dziewczyn, dudniące, rechoczące głosy towarzyszy.
Na polanę wyszła czwórka młodzików – z plecakami na ramionach. Dwóch mężczyzn i dwie kobiety – dziewczyny bardziej. Mieli po dwadzieścia kilka lat. Ubrani w nowe, turystyczne ubrania, z drogimi gadżetami w kieszeniach. Panowie widocznie wyćwiczeni na siłowniach, szerocy w barkach. Z charakterystyczną pewnością siebie, którą dają pieniądze. Panie mocno umalowane, mimo że noc, mimo że Bieszczady. Powietrze przesycone zapachem dymu i lasu nabrało teraz zapachu drogich perfum. Ci ludzie tu nie pasowali. Byli z innego świata. Ich obecność raziła. Las ich nie chciał, góry ich nie chciały. Oni ich tu nie chcieli.
– Ho, ho, ho leśne dziadki! – zawołał jeden z mężczyzn, święcąc na nich latarką. – samogonki pędzimy? Kłusujemy? – był wyraźnie pijany. Chwiał się na nogach. W ręce, na teleskopowym statywie miał sportową kamerkę.
Pan Henio złapał Sabę za obrożę. Pan Józio widział, jak delikatnie drga jej warga, odsłaniając kły. To była ta czwórka od Rylskiego – nie ulegało wątpliwości. Obserwował ich kilka razy przez lornetkę. Nawet sprzątał ich śmieci… i zakopał w małym dołku spalonego jeżyka.
– Ognisko palimy – mruknął Henio, wpatrując się w nich podejrzliwie. Panie chichotały coś do siebie i paliły papierosy. Stolica – nie było ku temu wątpliwości. Rylski mówił, że wszyscy pracują w jakimś… „korpo”? I że mają forsy jak lodu. Albo ich rodzice tyle mają.
Nie czekając na zaproszenie, dwóch mężczyzn zwaliło się przy ognisku. Jeden beknął głośno, na co ich towarzyszki wybuchły śmiechem. Wyższy z nich, w niebieskiej bluzie z polaru wyciągnął rękę w stronę Saby. Ta tylko kłapnęła zębami. Odsunął się przestraszony.
– Trzymaj ją, kurwa, w kagańcu – warknął – pewnie nie szczepiona jeszcze.
– A tyś szczepiony był? – warknął pan Henio, głaszcząc psa. Saba była zjeżona, zła.
Młody napiął się i skrzywił. Przez chwile szukał słów, potem zignorował ich i machnął ręką.
– Chodźcie już, zostawcie tych wieśniaków – jedna z dziewczyn pstryknęła niedopałkiem gdzieś w trawę. – Zimno jest.
Światła latarek wdzierały się w ciemność, tnąc bieszczadzką noc jak skalpele. I te głosy – hałaśliwe, zakłócające ciszę i spokój. Pogoniliby ich jak nic – pomyślał Józef. Nawet nie musieliby się specjalnie starać. Tak byłoby parę dobrych lat temu. A teraz? Teraz patrzyli jak te wypluwki wielkiego, cuchnącego miasta rządzą sie tu jak u siebie.
– Sklepu szukamy, non stopu albo żabki jakiejś. Coś z wódą?
– Nie ma – odpowiedział Józio. – Rylski was może zawieźć rano do sklepu.
Prychnęli zniecierpliwieni. Skończyło im się, a mieli ochotę na więcej.
– Kurwa, no mówiłam wam, wziąć na dworcu, a nie teraz będziecie po tym zadupiu latać… – zaczęła jedna z dziewczyn podniesionym, piskliwym głosem.
– Zamknij ryj, Sandra – zgasił ją ten większy – Dziadki coś pewnie mają, nie? Tacy zawsze mają. Nie ma nic do roboty na wiosce to się pije, nie? – Klepnął go w ramie.
Pan Henio popatrzył na pana Józia i wzruszył ramionami. Dryblas wyraźnie się zniecierpliwił. Nagle jego spojrzenie padło na torbę leżącą przy ognisku. Nieproszony sięgnął po nią i wyciągnął butelkę księżycówki. Zagwizdał.
– No proszę – głowił się przez chwilę. Potem odkorkował i powąchał. – Dwie dyszki wam dam, będzie git. I tak to akcyzy nie ma. Nie poślepniemy chyba, nie? – kiwnął ręką na kolegę, który wysupłał z kieszeni zmięty banknot. – Będzie, co? Wy pewnie tyle dniówki macie. – Wcisnął dwudziestkę do kieszeni kurtki pana Józia. Saba warknęła głośno.
– Weź się, kurwa, odsuń od tego psa, bo cię uż…
– Zamknij ryj, Sandra! – krzyknął już wyraźnie poirytowany drągal. – Dobra dziadki, kaskę dostaliście, to się możemy pożegnać. – Wskazał im ręką w stronę lasu. Ogrzać się musimy, koleżankom zimno. No, nara! – Przepędził ich ruchem ręki. Jedna z dziewczyn już wyciągnęła z plecaka butelkę coli do popitki.
Spojrzeli na siebie. Pan Józef delikatnie pokręcił głową. Saba warknęła cicho. Nie ma sensu. Nie ma szans. Trzeba po prostu sobie pójść. Upokorzenie paliło ich w twarze. Wstali od ognia.
Kiedyś… O matko! Kiedyś skończyłoby się naprawdę solidnym obiciem ryjów, ale co dwóch dziadków – bieszczadzkich emerytów może zrobić? Może tylko przełknąć zranioną dumę i pokuśtykać do domu. Co zresztą pośpiesznie zrobili. Odprowadziły ich szydercze śmiechy. Weszli na leśną ścieżkę, prowadzącą na dół – do wioski. Piski dziewczyn i rechoty dryblasów stawały się coraz bardziej odległe aż ucichły zupełnie.
Bieszczady znów grały im do snu. Odetchnęli z ulgą.
– Nie te czasy, panie Józiu – powiedział smutno pan Henio, wyciągając z kieszeni piersiówkę – To co?
Napili się po łyku. Jałowcowa wódka przyjemnie paliła gardło.
– Tu by się jakiś leśny mściciel przydał. W zielonej pelerynie, a nie dwóch dziadków i stary pies.
Zarechotali.
– Nie słuchaj, Sabuś. – Pan Henio klepnął ją po grzbiecie.
Zatrzymali się na chwilę, pijąc kolejną kolejkę.
– Szkoda, że las się już nie może bronić. Kiedyś to by takich od razu wilk… – Przeciągnął palcem po szyi. – Albo niedźwiedź.
Pan Józio uśmiechnął się smutno, „tak, kiedyś to było inaczej, lepiej”.
– To dlatego jesteśmy, panie Heniu. – Wyciągnął z kieszeni fajkę i zaczął nabijać tytoniem. – Swoja drogą, masz pan, naprawdę zmysł żeby wywiedzieć, którą drogą będą wracać.
– Ptaszki mi wyśpiewały, drzewa szepnęły. Coś się jeszcze potrafi. Jak to pan pomieszał w tej butli?
– A tak jak zawsze, trochę z muchomorków, trochę z tojadu. W smaku ziołowy bimberek. Nie zauważą nawet. W godzinkę ich poskłada, może szybciej.
– Przepis ze starych czasów?
Kiwnął głową.
– Oj tak. Jak jeszcze na ciebie Leszy wołali.
Odeszli cicho w bieszczadzką noc.
---
Autor: Marcin Młynarczyk.
---
Opowiadanie pochodzi z książki Panopticum.
Aby przeczytać całą książkę przejdź do następnych części lub pobierz wersję PDF z podstrony https://straszne-historie.pl/panopticum/
Komentarze