Historia
Nasza galera
Ciemność zmieniła się w jasny matowy filtr. Jakby ktoś odkleił mrok od wilgotnej powierzchni moich oczu, a wraz z nim wszelkie kolory i kształty, które te rejestrowały. Prawie jak przy narodzinach. Zdejmowaniu folii z nagiego ciała towarzyszył cichy, jakby szeptany, śliski odgłos. Na podłogę opadł worek podobny do wężowej wylinki, wówczas nic już nie ograniczało mojego wzroku. Dwie dość gładkie ręce oplotły mi klatkę piersiową i nogi. Człowiek, który tu był, poderwał mnie jak piórko, ale z wyczuciem, na jakie zasługiwała żywa istota.
Mam oczy, słuch, lecz nie mogę nic powiedzieć. Wąsaty mężczyzna wziął mnie na zaplecze. Nieśmiało mi się przyglądał, jakby krępowała go moja obecność lub… wstydził się mnie. Szukał punktu, na którym mógłby skupić wzrok, ale ten wciąż ześlizgiwał się z mojej powierzchni. Podnosił go z powrotem, zawieszał wyżej i tak wciąż, i wciąż.
Odszedł w narożnik i klęknął przy starej wiklinowej skrzyni. Przebierał w ubraniach, które się tam znajdowały. Dlaczego akurat tam, skoro w pomieszczeniu znajdowała się też elegancka szafa, bynajmniej nie pusta? Jej skrzydła lekko wybrzuszała nagromadzona wewnątrz odzież, a z dołu, jak wężowy język, wystawał kawałek paska od spodni.
Zaplecze musiało być częścią jakiejś większej całości, ponieważ znajdowało się tu parę prywatnych fotografii wąsatego mężczyzny, książki raczej niezwiązane z fachem, który uprawiał… fantastyka, domowe wyroby, pozytywne myślenie. Puste miejsca na regale wypełniały butelki po piwie. No tak – przeszło mi przez głowę – literatura musi mieć podparcie. Zwłaszcza ta wielka…
W pokoiku wielkości celi, jak apokaliptyczna wizja, kłębiło się za mną wezgłowie materaca. Tak, oparty o ścianę materac za moimi plecami. Sfatygowany i załamujący się w połowie. Gdy leżał na podłodze, musiał chyba zajmować całą przestrzeń. Zdawało się, ze w każdej chwili mógł runąć mi na głowę albo osunąć się i podciąć nogi. Spod wytartego prześcieradła przebijały zaschnięte czerwone plamy. Znajdowały się w środkowej części starego legowiska, co napawało mnie nie lękiem a lekkim obrzydzeniem. Sprawy te nie są mi obce, ale nie była to apetyczna wizja, leżeć ta, gdzie tarzało się i krwawiło tyle ciał.
Moje może być kolejne, zważywszy że ruchy mam wciąż ograniczone, by nie powiedzieć – nieistniejące. To trochę dziwne, ponieważ moje ciało skrojone jest na jego podobieństwo. Jego, jak i innych.
Mężczyzna odkaszlnął, wyrywając mnie z zamyślenia. U jego boku zebrała się kupka równo złożonych ubrań. Od kilku minut układał je, jakby miały być niespodzianką.
Podszedł, dosłownie mierząc mnie wzrokiem. Oglądał, zwierzęco marszcząc nos i mrużąc oczy. Mało brakowało, aby pokazał zęby. Skupiając się na nim, jak ewidentnie on na mnie, uderzyła mnie cisza panująca w pokoju. Gdyby ta mogła być człowiekiem, na pewno by tu teraz siedziała. Kuliła się w wiklinowym koszu albo wybrzuszała szafę. A może to on jest ciszą? Ani razu się nie odezwał.
Zdawał się jednak przenikać moje myśli, bo gdy jego głowa była już tak nisko, pomyślałam o nim i wtedy zerwał się na równe nogi. Jeśli nie skoczył, to dlatego że było zbyt ciasno w pomieszczeniu. Jeśli nie ugryzł, jeszcze nie zjadł na tym zębów. Za to zaszedł mnie z tyłu, przeciągając szponiastymi palcami po śliskim brzuchu. Jak pejczem smagnął wiotkie powietrze krawiecką miarą, aż włos mi się zjeżył. Oplótł delikatnie talię i stanął. Oddech, który rzucał na kark, przenikał głęboko do kości.
Pociągnął za metkę. Jego usta poruszały się z początku niemo, gdy odczytywał: „Me… me… Medellin!”
Rzekł dumnie jak gospodarz dostający w prezencie drogie wino, którego nazwy nie umie odczytać. Bardzo dobre wino! Trudno coś wyczytać z ozdobnych literek… Kaleczy nazwę. Bardzo dobre wino!
Czując skraplający się na karku oddech, moich ramion dotknęły lekkie dłonie. Gospodarz. Wino niemal po brzeg wypełnia niedomyty kieliszek za dwa złote. Jakże dobre wino! Krzepi i mąci w głowie.
Przyłożył mi miarę do pleców. Chłodnymi opuszkami dotknął skórę między ramionami, od szwa do szwa rękawa. Tasiemka w jego palcach szeleściła jak gadzia pierś sunąca po trawie. Wykonywał na mnie jakby znak krzyża, sprawdzał długość stanu w plecach. Później biodra… Mierzył do znudzenia, z każdej strony. Zapisywał wymiary na kartce, a mnie morzył sen na stojąco.
Nareszcie ściągnął ze mnie miarę. Wtedy złapał mnie i uniósł pod sufit. Przeciągnął przez nogi jakieś ubranie. Chciałam spojrzeć w dół, ale się obawiałam. Kątem oka zauważyłam czerwone plamy na materiale i nie wiadomo było, czy spódniczkę zdjął z trupa, czy uszył z zakrwawionego prześcieradła.
Westchnął… uspokojony chyba. Nie, to było jak westchnienie po rozgrzewce. Wbijająca się w ciało igła z niewyjętej fastrygi nakazywała stać na baczność. Uniósł mi ręce i oblekł chudy tors w koszulkę. Wcisnął ją pod spódniczkę i rozprowadził równomiernie od spodu. Z kieszeni swojej kamizelki wyjął kredę, którą zakreślił linie wokół rękawów. Zrobił to samo na kloszowej spódniczce, ale miejsca poprawek oznaczył dodatkowo szpilkami.
Dopiero teraz dostrzegłam, że czerwone bryzgi na materiale to kształty ust. Hm, była w tym jakaś tandeta, ale… nigdzie takiej kiecki nie znajdziesz! I nawet byłam już gotowa, by wyjść i widziałam drzwi, lecz on nie chciał mnie wypuścić. Zataczał kręgi elegancko rozchwianym krokiem, w pokoju bez okien, w pokoju bez klamek, bo czym są te drzwi, jeśli nigdy nie wyjdę za nie?!
Nagle gaśnie światło i chwila grozy, zmiażdżył mnie materac czy to on mnie na nim położył.
***
Drzwi prowadziły do schodów. Z perspektywy pokoju – zejściowych. Okno znajdowało się za materacem. Służył on krawcowi, tak – krawcowi, za firankę, by o zmierzchu nikt go nie podglądał. Genialne, jednocześnie głupie, ale genialne.
Ani się nie obejrzałam, już miałam na sobie idealnie dopasowaną białą spódniczkę w soczyste czerwone usta i szarą koszulkę w czarne grochy. Oprócz tego ciemnogranatowe prześwitujące rajstopy i pełną bieliznę. Pomalowane paznokcie, a na barki opadały mi długie zakręcone włosy. Zobaczyłam się dopiero w lustrze na dole, gdy zeszliśmy. Trudno mi było skupić się na swoim odbiciu w starym zmatowiałym zwierciadle, bo zresztą nawet nie chciałam. Gdy schodził ze mną po ciasnych schodach, na których ledwie się oboje mieściliśmy, czułam że zaprasza mnie do innego świata. Że chce mi dać drugie… albo pierwsze życie, o które nigdy nie prosiłam.
Ujmował moją dłoń, uważając bym nie ześlizgnęła się ze stopni, ponieważ nieprzyzwyczajona byłam do chodzenia w czymkolwiek na obcasie. Te skórzane botki były jednak tak ładne i mimo że za ciasne, nie mogłam ich nie założyć. Krawiec naprawdę musiał uważać, gdyż im niżej byliśmy, tym ciemniej się robiło. Woń kadzidła mnie otumaniała, a mężczyzna jakby rozpływał się w szarych kłębach.
Nie mogłam odgadnąć, czym pachniała pracownia, a jednocześnie wnętrze sklepu, ale w niczym nie przypominało to zapachu z góry. Tu woń starości mieszała się z cedrowym kadzidłem i na poły chciało się tu zostać, a na poły płakać. Znajdowało się tu wszystko i nic. To miejsce było całym dorobkiem życia tego człowieka, ale najsmutniejsze, że nie było tu nic konkretnego. Zdecydowanie nic, co mówiłoby o jakichkolwiek osiągnięciach bohatera, za to setki przedmiotów, których historie zna jedynie on.
Skrzywił się na to spostrzeżenie, bo nie był starcem, którego wyprzedziło życie i mimo że z resztą też się nie zgadzał, nie był w stanie jej zaprzeczyć. Panującej tu estetyce brakowało miejsca oraz funkcjonalności. Stare meble dawały świadectwo człowieka nie biednego a tradycyjnego, natomiast czarne obrazy były przejawem niezdrowej głębi, chyba z powodu której się pojawiłam.
Mijaliśmy stoły i wieszaki z ubraniami. Nie było dwóch identycznych ubiorów, zresztą wszystko wyglądało na miarówkę, żadnej konfekcji. Na pewno trudno było to sprzedać, jednak krawiec był chyba zbyt dużym idealistą, by chcieć zadowolić wszystkich. Tylko z kogo ściągał miarę na tę całą miarówkę?
Podeszliśmy do podestu okna wystawowego. Trochę mi pomógł wejść. Gdyby ktoś nas widział z boku, uznałby że sama weszłam, bo właściciel, a przy tym jedyny pracownik, zlewał się z otoczeniem. W chwili, gdy mnie postawił, widoczne były tylko jego roziskrzone oczy. Zrobiło się jaśniej, jakby żarówki nabrały mocy. Powietrze miało smak jak po burzy, która to właśnie musiała się skończyć.
Mężczyzna przyglądał mi się, jakby długo na mnie czekał, jednak w jego umyśle zgrzytała dobrze mi znana, obłędna myśl. Wiedzieliśmy, że zakładowi trudno będzie pomieścić nas oboje, o ile w ogóle pozostanie jakieś ‘oboje’, ponieważ życie jednego z nas musiało zakończyć się prędzej.
Wibrującą żyłkę jego wzroku zerwał pierwszy klient, który szarpnął za klamkę. Chwilę stał przed wejściem, nim właściciel mu otworzył. Wpadł do środka, a jego oczy zatrzymały się jak rozpędzony pojazd o mur. Natychmiast pozbierał rozrzucony wzrok:
– Ee, szukam…
– Tu jestem!
Nawet nie zwrócił uwagi, że ktoś mu otworzył drzwi. Krawiec zesztywniał, jakby przyłapano go na konspiracji. Z lepiej ubranym mężczyzną nie znali się wcale, a warto zaznaczyć, że Zakład krawiecki Galera utrzymywali głównie stali klienci.
– Pan jest właścicielem? Oczywiście, musi nim pan być. Bruno, tak? Mam dla pana zlecenie. – Uniósł pokrowiec na garnitur, z którym tu przyszedł. – Ta marynarka. – Rozpiął zamek pokrowca. – Gdyby mógł mi tu pan jeszcze wszyć kieszonkę.
– Przecież jest – odparł Bruno.
– Tylko z jednej strony! Chcę jeszcze z drugiej. Drobiazg, ale brakuje mi.
Krawiec zabrał marynarkę i odłożył na kontuar. Klient próbował jeszcze zagadać w jakiś sposób:
– A to?
Spojrzał na mnie.
– Medellin – rzekł poważnie, ukrywając wcześniejszy zachwyt.
– Wygląda jak prawdziwa.
– Prawdziwsza niż pan myśli.
– To znaczy – wykrzywił usta w hamowanym uśmiechu – pewnie tylko za dnia tutaj stoi.
Bruno spuścił głowę i nabrał powietrza.
Klient obrócił się, poprawiając płaszcz. „Dziwak – mruczał z lekkim uśmiechem – cholerny dziwak, zazwyczaj są zdolni i mają talent do ukrywania istoty swojego dziwactwa. Jednak wolę być normalnym facetem.”
– Wpadnę jutro! – Wyszedł.
Gdy ten mężczyzna wyszedł, Bruno podszedł do okna. Śledził wzrokiem, dokąd idzie.
– Nie potrzebuje tej kieszonki – mówił do siebie – szedł do innego krawca, który przerobiłby marynarkę w taki sposób, by zamaskować nierówne ramiona. Jednak musiał wejść tu…
Bruno był zadowolony. Po samym spojrzeniu na mnie wiedział już, jaką konstrukcję kroju postawić. Szerokie barki, zwężający się ku dołowi tors. Jak zawodowy krawiec, Bruno wiedział, jak możliwie mocno odwrócić pewne moje nieproporcjonalności. O to chodzi w tym fachu, nie tylko uszyć ładną rzecz, ale sprawić by klient wyglądał dobrze, ukryć ułomności sylwetki, niższe ramię, wystająca pierś… A uwydatnić to, co najlepsze, jak u mnie, całkiem niezła talia, długie nogi, a między nimi zaokrąglone pośladki. Ustawiał mnie w witrynie coraz częściej, w coraz to nowszych kreacjach, które w większości sam szył.
Kreował spodnie, koszule, dokupował dodatki, biżuterię i torebki. Przepadał za sukienkami i spódniczkami. Oprócz mojej ulubionej, białej w czerwone usta, lubiłam tę mini jeansową. Efekt wyuzdanej dziewuchy z dyskoteki tonowały szare zakolanówki. Wychodziliśmy z założenia, że zawsze lepiej pokazać część zamiast całości. Kompozycję dopełniała koszulka w kolorze pudrowego różu. Sama uwielbiałam się w tym oglądać. Rwałam się, by wreszcie wyjść na zewnątrz.
Może poza sklepem miałabym wreszcie towarzystwo, ponieważ Bruno prawie tylko szył. Nawet nie, że miał tylu klientów, lecz i tych przybywało. Mały zakład nabrał rozpędu, choć tworzył głównie dla mnie. Starannie rozliczał każdy nowy materiał, by nic się nie zmarnowało. Dochodziło do tego, że coraz częściej ja sama się przebierałam, dobierałam ubiór, dodatki i wchodziłam na podest. Im bardziej samodzielna się stawałam, tym jemu było trudniej.
Nowymi klientami byli głównie mężczyźni. Próbowali uszczknąć ze mnie coś dla siebie, jednak wiedzieli, że to niemożliwe. Bruno bardzo ich pilnował i przeganiał, gdy chcieli dotykać, ponieważ bał się, że któryś z nich odkryje nasz sekret.
Facet od marynarki faktycznie przyszedł następnego dnia. Takich, którzy przychodzili bez większej potrzeby, byle tylko spotkać się ze mną wzrokiem, było coraz więcej. Ci sami mężczyźni schodzą się także w nocy, gdy zakład jest zamknięty. Stają pod oknem tak, że nie widzę ich twarzy, chociaż kojarzę po sylwetkach, awatarach. Pojawia się ten, który miał napisane „normalny facet” i ten co miał „Jesus follower”. Żaden z nich nie widzi pozostałych. Mimo że są świadomi obecności innych, każdy czuje się wyjątkowy. Niektórzy tylko spojrzą i idą dalej, ale sporo z nich każdej nocy dochodzi. Wielu robi to z takim entuzjazmem, że przepycha się przez tłum i przykleja do szyby. Gdyby mogli, dochodziliby tak za każdym razem. Pozuję przed nimi i zazwyczaj sprawia mi to frajdę. Przestaje być zabawnie, gdy tracą nad sobą panowanie, a… dzieje się to z każdym. Czasem myślę, że to nie ludzie, bo przepoczwarzają się w zaślinione kreatury napędzane energią, która za dnia tylko z nich przebija. Zostawiają przykre ślady po sobie, a każdy chciałby przedrzeć się do mnie.
Nie wiedzą, czym jest poza, kreacja. Że choć ja sama jestem prawdziwa – stanie w witrynie to tylko udawanie. Jestem dla nich wyłącznie instrumentem, ale mam przewagę, dopóki myślą, że to dzięki nim gram. Patrząc na swoją pozę – sama w siebie bym nie uwierzyła. Człowiek? Oni jak bezwolne istoty wierzą we wszystko, co im powiem. Chcą oglądać tę grę, płacić za prywatne występy, a w grę wchodzą kwoty, na które Bruno pracować by musiał wiele miesięcy. Było mi z tym po drodze, tylko że oni wciąż chcieli więcej. W każdej chwili mogłam się odciąć – zasłonić zieloną kurtynę zasłon okien i zdarzało mi się to robić. Jednak postukiwania w szybę, przerywane oddechy i pieszczenie klamki, jakby miało to spowodować, że nacisnę ją z drugiej strony, prześladuje mnie do dziś. Trwałym piętnem odciskały się na mnie wysłane obrazy, których nie mogłam wymazać z ich pamięci.
Nastał kolejny świt. Bruno był coraz spokojniejszy, jeśli chodziło o nasz sekret, ale sytuacja zaczynała go męczyć. Powołał mnie z nicości i nie mógł zawrócić. Po tylu latach wreszcie mu się to udało, ale nie widział, że marzenie u progu którego się znalazł – tak naprawdę było koszmarem. I stawało się coraz większym, im dłużej zwlekał z ostateczną przymiarką.
O naszych planach nie wiedzieli ci osobliwi kajdaniarze, którzy zrobili się na tyle bezczelni, że przychodzili pod witrynę nawet w biały dzień. Choć bawiło nas ich przekonanie, że coś o nas wiedzą, było nam coraz mniej do śmiechu. Nudziło mnie ciągłe stanie w oknie i nawet sam Bruno pragnął, bym w końcu wyszła i zaczęła żyć własnym życiem. Każdy może być sobą we własnym domu, czy tak? A kto by nie chciał być zawsze…
Bruno cały czas do tego nie dopuszczał, bo wiedział, że kiedy wyjdę i przyjdę z powrotem – on nie będzie miał już prawa tu być. Zbyt był przywiązany do wszystkich ludzi, których znał, za to sam nie wiedział, czy z wzajemnością.
W sytuacji bez wyjścia nagle pojawił się on – wysoki, w białej koszuli, mężczyzna o śniadej karnacji. Stał dłuższą chwilę pod oknem i jako jedyny mówił. Mówił i chociaż go nie słyszałam, czytałam każde słowo z ruchu jego ust. Przybysz przedstawił się jako psycholog z Turcji, który studiował wcześniej w Warszawie. Jako jedyny zainteresował się mną – nie powłoką, sztuką, ciałem.
– Jak masz na imię?
– Jestem Medellin – odparłam optymistycznie.
– To piękne imię!…
To wyczucie językowe cudzoziemców – pomyślałam – tak nietypowe jak szczere.
– Znalazłem się tu przypadkiem – kontynuował. – Jesteś bardzo piękna. Dlaczego tu stoisz, lubisz kusić facetów?
– Można tak powiedzieć.
– Czy po prostu lubisz skupiać uwagę? Bo nie wyglądasz na szczęśliwą.
– Jestem tu na chwilę! Sprawdzam tylko…
Kurtyna.
Przychodził przez kolejne kilka dni. Stał pośród tłumu wielbiącego mnie, a jednocześnie gotowego pożreć, gdybym tylko przekroczyła linię Zakładu krawieckiego Galera.
– To prawda, jestem nieszczęśliwa.
– Czerpiesz chwilową radość z bycia na fali ich uwagi. Spójrz na ten tysiąc. – Wskazał zebranych wokół. – Zawładnęłaś nimi. Masz ich szacunek, honor, pieniądze… A tylko to trzecie ma jakąś wartość. Sama wiesz, że to nieprawdziwe… w dodatku obrzydliwe.
– Nie jesteś moim lekarzem – po raz pierwszy miałam poważną ochotę wyjść za drzwi.
– Oczywiście, to tylko rozmowa. Jednak jesteś interesująca.
– Ale nic o mnie nie wiesz.
– A jednak w parę dni dowiedziałem się o tobie więcej niż ci wszyscy stojący tu noc i dzień.
– To bardzo dobrze powiedziane. – Zeszłam z podestu, by przejść na drugi koniec zakładu.
Mężczyzna spokojnie podążył za mną. Stanęliśmy naprzeciwko siebie w drugiej witrynie. Z tysiąca zlewających się bladych i zaślinionych twarzy, wyłaniała się jasna postać tureckiego psychologa. Latarnia na deptaku oświetlała jego szczupłe, ale postawne ciało, wreszcie mogłam zobaczyć człowieka. Ambicją wykraczał poza moją cielesność, przez co nie mogłam dopuścić, by się zanadto zbliżył.
Z piętra doszedł mnie głos przebudzającego się Bruna. Tylko mi to przypomniało, jak nieznośnie lekki jest mój byt. Projekcja, którą oglądały teraz jakieś dwa tysiące, rozmyła się parę razy i znikła. Wyrzuciła tekstowy ochłap: „Wspaniała to była kąpiel, idę spać” i dwa tysiące osób zaczęło powracać do życia, do żon, matek. Znów wszystko było normalnie.
Rano Bruno zobaczył, że moja nowa sukienka, którą uszył, znów się rozpruła. Bardzo polubiliśmy tę kreację. Złoto i turkus splatały się na materiale w misterne wzory. Trudno było znaleźć coś podobnego, wyjątkowa elegancja skrojona na zwiewną sukienkę. Idealna, by wyróżnić się w mieście. Aby to wszystko się trzymało jak powinno, Bruno musiał używać coraz grubszych nici, szyć podwójnym ściegiem. Z tygodnia na tydzień wykańczały mnie ciągłe poprawki. Jednak chyba najbardziej męczyliśmy się sobą. Ja nie mogłam rozwinąć się w pełni, a Bruna… już jakby tu nie było. Widziałam go coraz rzadziej, bo choć spędzał masę czasu nad moją kreacją, było mu wstyd. Nie zbudowaliśmy zupełnie relacji, a jedyne co potrafił zrobić z moim wdziękiem i potencjałem, to manekin dla ludzi, z którymi nawzajem się nie szanowaliśmy. Naszą galerę napędzało tysiące osób, ale mimo że czuliśmy się od nich lepsi, sami też wprawialiśmy ją w ruch.
Nie wiedzieliśmy, jak długo ma to trwać i tylko czekaliśmy, aż ktoś nas zdemaskuje albo stanie się coś nieoczekiwanego. Jak wczorajszej nocy, gdy ktoś, kogo nigdy tu nie widziałam, wybił szybę. Ja zeskoczyłam i poszłam w świat.
***
Śniady mężczyzna wszedł do zakładu. Pod butami chrzęściły mu kawałki szkła rozrzucone po podłodze. Nie zwracając uwagi na panujący chaos, spokojnie podszedł do siedzącego Bruna. Położył dłonie na ladzie i spojrzał w zmęczone oczy krawca.
– Ładny dzień. I ładnie tu… u pana. W nocy tylko lepsze światło, bym lepiej widział. Ładny finał, ładny finał. Bestie rządzą. Bestie są co najmniej dwugłowe, dwujęzyczne i podwójnie płciowe. Wzajem pożerają się i pożerają owoce żywota swojego. Ładnie tu i nawet bestii już tu nie ma. Ładnie tu u pana. Ładny dzień, ładny finał. A będzie jeszcze ładniej. Jeszcze ładnie będzie. Urodzisz słońce. Potem urodzisz perłę.
Komentarze