Historia

Justyśka i moczarowy stwór

maciekzolnowski 0 3 lata temu 427 odsłon Czas czytania: ~4 minuty
Bum! Dźwięk nasilał się wciąż i nasilał. Rosnąć na wodzie mógł niemal jak kotewka. Bum!!! Mieliśmy czas z Bogusiem przyjrzeć się sprawie z bliska, a ta śmierdziała i miała imię…
– No właśnie! – zawołał Boguś. – To jak go nazwiemy?
– Nie wiem. To ważne? – Pewnie nie było, a ja i tak nie potrafiłem zdefiniować swojego lęku; zresztą prawdę powiedziawszy niewiele było widać i tylko księżyc rzucał na prawo i lewo nieznaczny blask.
– Pełnia, nie ma co! – skomentował Bogu miły chwat. 
Bum!!! Odgłos, a raczej to, co się za nim kryło namierzyło nas. Czuliśmy się dosłownie zapędzeni w kozi róg, długi, cętkowany, kręty.
– Boguś! – krzyknąłem, a echo przekręciło imię i wyszło “goguś”. 
– No!?
– Niepotrzebnie tu dziś z tobą przyłaziłem. Ty to masz naprawdę pomysły! Zaczekaj! Rzucę mu coś dla odwrócenia uwagi – to powiedziawszy, posłałem w mrok zdjęcie Justysi, z którym dotychczas się nie rozstawałem, jako że sympatyzowałem z nastolatką (i nie ja jeden).
Wnet usłyszeliśmy ostatnie przeraźliwe grzmotnięcie. BUM!!! I stała się ciemność egejska, gorsza podobno od egipskiej. 
***
Ale może od początku… Czy słyszał kto kiedy o moczarowym stworze? Nie? To dziwne, zważywszy że niegdysiejszy mieszkaniec racławickiego bagniska, starorzecza i zakola Osobłogi był oryginalnym stworzeniem z gatunku tych najbardziej hałaśliwych oraz potwornie, ale to potwornie smrodliwych. O tak, wszędzie dawało się wyczuć prawdziwie obrzydliwy zapaszek gnijącej kapuchy, nieświeżych kurzych jaj i czegoś, co się nawet filozofom i zoofilom z pegeeru nie śniło. A potwór ów prześladował mieszkańców okresowo, a najbardziej upodobał sobie niedziele, kiedy to małe strojnisie, ubrane odświętnie w białe rajstopki i zwiewne różnobarwne sukieneczki maszerowały radośnie do kościoła pod wezwaniem Najświętszej Marii Panny. Mógł zaatakować każdego w każdej chwili, lecz mieszkańcy wsi zdawali się być głupio odważni. Pili wódkę, piwo i tłukli szyby w oknach bezpańskich domów, a także swoje bachory. Przyjmowali gości – ciotki, wujków, braci, siostry, kuzynów wraz z żonami i dzieciarami – którzy ciągnęli tłumnie do Racławii, gdyż przecudna sierpniowa aura nastrajała sielsko, a nawet anielsko. Do babci-astmatyczki przyjechał na przykład Boguś – mój rówieśnik z Kędzierzyna. Z kolei do rodzeństwa – Adasia, Tomka i Basi – przybyła kuzyneczka Justyneczka z pobliskiego Prudnika.
Była to urodziwa brunetka z wielkim apetytem na życie, która uwielbiała zwłaszcza dania zupne, znakomity materiał na przyszłą dziewczynę, żonę, kochankę i kochankę teściowej. Albo teścia. Nie dziwi przeto, że Boguś, który z natury był niemoralnie normalny, choć i nieprzyzwoicie nieśmiały, zapragnął jeszcze tego samego dnia pobawić się w domu trójki rodzeństwa. Mnie było wszystko jedno, ale kędzierzynianinowi nastolatka wpadła w oko jeszcze w parafialnym podczas sumy, toteż zagaił mnie i Adasia słowami:
– E! A to co za laska, no ta w pobliżu obrazu Matki Boskiej Buszczeckiej? 
Adasiowi, kiedy tylko stawał się nadmiernie podekscytowany i chciał od razu wszystko szybko streścić, zaczynało okropnie burczeć w brzuchu, toteż nie powiedział absolutnie nic, jak tylko: bur, bur. I bur, bur poleciało w eter, to znaczy na cały kościół, a właśnie trwała msza, o czym wspominałem. Potem, gdy się już nieco uspokoił, wyjaśnił, że to właśnie kuzyneczka Justyneczka przyjechała w gości.
Mieliśmy wybrać się do Adamowego domu po mszy wspólnie w nadziei na to, że uda się wyhaczyć Justysię. Summa summarum wszystko byłoby cacy, gdyby nie to, że miejscowy Józek z bagien zepsuł nam popołudnie i powietrze. To znaczy: dojść doszliśmy, spotkać kuzynkę spotkaliśmy, nabawić się również zdążyliśmy, jednak w pewnym momencie w pewnym zakątku Adamowego podwórza dało się zauważyć poruszenie, a potem wszyscy poczuli ten okropny odór. „Moczarowy potwór, o tam, w jagodowym cieniu” – zawołał Tomeczek i dodał jeszcze groźnie brzmiące: „o, o”. Nie czekając na nikogo i na nic nie zważając, wzięliśmy z Bogusiem dłuższe kończyny dolne za pas.
– Miło było poznać! Na mnie już czas – Boguś pożegnał się z prudniczanką.
– Ej, zaczekaj! Opowiem ci jeszcze, jak Tomeczek komeżkę raz wyprał w przydomowej gnojówce, ku uciesze mas. – Justyśka traciła tylko czas. – Albo o kandydacie na prezydenta, który przez pomyłkę podniósł karła, bo myślał, że to dziecko. Albo o facecie, co wpadł w szał na widok błędnie odczytanego sloganu “zmień piec”, który to slogan objawił mu się jako “zmień płeć”. 
– Dobrze, już dobrze... może innym razem! Na mnie już czas! – powtórzył i pogonił za mną.
***
Wieczorem przyszła kolej na szczeniacko-męskie zwierzenia. Taka noc pod gwiazdami z rechoczącymi żabami pod stopami. By atmosfera stała się odpowiednio dramatyczna, we dwóch udaliśmy się na bagnicho, gdzie zaczęliśmy się naprzemiennie bić w piersi i ubolewać z powodu aktu dzisiejszego tchórzostwa: ja biłem się w swoją, a Bogumił w swoją, bo byliśmy w miarę normalnymi heteroseksualistami. 
– Muszę ci coś wyznać – rozpoczął Bogumił! – Ta dziewczyna Justyna... jest jakaś dziwna. Cały czas patrzy człowiekowi w oczy, i to nawet, kiedy nie powinna. 
– Wiem. – Wiedziałem nie tylko o tym, ale i owym. 
– Pierwszy raz widziałem, żeby ktoś mówił i nie przerywając puszczał też jednocześnie… no wiesz co...
– Wiem. – Wiedziałem, że Justyśka nie uznawała trzymania fartów w organizmie, gdyż było to jej zdaniem niezdrowe. Należało więc, przepraszam, że o tym wspominam, bekać i czkać w trakcie albo po posiłku. No albo zachować się jeszcze bardziej wulgarnie – nie powiem jak – na przykład w towarzystwie, na przykład podczas rozmowy, występu, przemowy, w domu, w sklepie, szkole, kinie, a nawet przy jedzonku i winie.
I taka to była nocka pod gołym niebem spędzona, pełna zwierzeń, z ustępów złożonych sekretów, ustronnych klozetów.
– Teraz rozumiem – powiedział oświecony, miły Bogu chwat – rozumiem czemu wszędzie tam, gdzie Justysia zwalała się w gości, sądzono, że pojawiał się potwór z piekła rodem. Jak mogliśmy się dać na to nabrać, sam powiedz!?
Ubolewaliśmy, a ubolewając waliliśmy się w nasze… łona, łona, bam, bam, łona, łona, bam, bam! Do tego bicia wkrótce doszedł jeszcze jeden przerażająco namacalny odgłos, a mianowicie upiorne: bum, bum, łono, łono, bum, bum, łono, łono! A potem jeszcze bimbanie dzwonu kościelnego: ameno, mamono, ameno, mamono, ameno. Ale bum, bum, łono, łono było głośniejsze i – co tu dużo mówić – tym razem z Justyśką toto nie miało nic wspólnego, bowiem moczarowy potwór racławicki okazał się być prawdziwy, najprawdziwszy i najstraszniejszy na świecie.
BACH!!! Buchanie nasilało się wciąż i nasilało… i zdawało rosnąć na wodzie niczym kotewka.
BACH!!! Usłyszeliśmy ostatnie upiorne grzmotnięcie, nim pędząc wiatr(y) ostatecznie pognaliśmy do naszych chałup. Uff!
Oznacz jako: przeczytane ulubione chcę przeczytać

Komentarze

Zaloguj się, aby dodać komentarz.

Inne od tego autora

Archiwum

Najnowsze i warte uwagi

Artykuły i recenzje