Historia
List od S.
Porzucone miasto i rzeki zmienione w zielony szlam. Sądziłem że to, co było najgorsze i najdziwniejsze było nad ziemią…
Prawdziwe skarby zawsze znajdują się pod.
Tam, gdzie nikt zajrzy.
Tam, gdzie czujne gwiazdy nie mogą obserwować paskudnych ludzkich spraw, tych małych koszmarków które sprawiają że nawet w miejscu, gdzie czas i przestrzeń tracą na znaczeniu...Ja się zastanawiam: Czy my żeśmy już ostatecznie oszaleliśmy?
To jest aż nazbyt logiczne stary. Gdzie chowają się krety?
W ziemi.
Gdzie czają się szczury i robale?
Między ścianami.
Gdzie się mieszczą najbardziej parszywe pomysły i idee?
W naszych małych, ciemnych i ciasnych czaszkach.
Kościany czerep jest ochroną przed zniszczeniem miękkiej masy zatopionej w krwawo - szarej mazi, a może kaftanem bezpieczeństwa który sprawia że nie nakręcamy się naprawdę poronionymi planami…
Niezależnie czy czaszka jest naszą celą czy twierdzą...Umysł łatwo można złamać.
Nie jestem psychologiem, tym bardziej więc chciałbym się wypowiedzieć...
(Powyższy wyrywek jest pomazany i pognieciony)
Zasłyszałem gdzieś, że kiedy czegoś nie rozumiemy, to w panice odpowiadamy agresją albo strachem. Bądź mieszamy jedno z drugim i wtedy, wtedy dzieją się rzeczy które nie śniły się nawet prorokom.
Może to prawda, ale nasze mózgi czasem nie są w stanie ogarnąć pewnych rzeczy.
Strefa, jest obszarem w którym nie ma rzeczy stałych.
Patrz.
Swojego czasu było popularnym chodzenie wzdłuż torów, aby dostać się cokolwiek.
Cały obszar wykluczenia był pobliźniony torowiskami gdzie stoją duchy dawnego przemysłu ciężkiego. Ten sen o fabrykach które przekraczają normy produkcyjne w rajdzie o kawałek metalu. Przodownicy pracy...
Osobiście jestem zwolennikiem przemieszczania się właśnie wzdłuż trakcji albo chociaż w ich pobliżu. Lepiej mieć jakikolwiek pomysł na swoją drogę donikąd. Słyszałem o pechowcach którzy ponoć nigdy nie zeszli z ścieżki na lub przy torach. Ponoć mieli przeżywać dzień świstaka idąc cały czas prosto, a nie przemieszczając się ani o centymetr.
Teraz nikt nie chodzi torami bo tam się gromadzi mnóstwo anomalii elektromagnetycznych a i zło wszelakie okleiło się tam, jak rzepy przypinają się do psiego ogona... Jednak tory zawsze są połączone z najważniejszymi obiektami w strefie zamkniętej. Bandytów też się zwykle nie uświadczą w takich okolicach. Z dwóch prostych powodów:
Za bardzo boją się anomalii.
Jako że te ważne punkty są połączone ze sobą, to zawsze ktoś w tych punktach siedzi, równowaga sił w naszym mikropaństwie. Mamy bandytów, fanatyków religijnych, znajdzie się paru fanatyków militariów co mają nie po kolei w głowie (Powinność) , czasem idę sobie zajarać blanta z Wolnością, coś tam się sprzeda od biedy, tak od poniedziałku do niedzieli. Wszystko jak picie piwa w parku o 20:00, o ile wiesz co to jest system dobowy...To jak picie piwa po zmroku, wszystko w pytkę póki nie będzie żadnej ryfy. Jak nie dziesiona, to przyjdzie Sraż miejska i piwo z dwójaka nagle kosztowałoby 52...A na taki wydatek nie mogę sobie pozwolić.
Spytasz mnie więc:
Czy wolę jak do mnie strzelają, czy jak mi dają mandat za nielegalne spożycie alkoholu w miejscu publicznym?
Mogą mnie nawet pociskami ziemia - ziemia namierzać.
Nie mam konkretnych celów, po prostu chwytam okazję i podejmuję problemy bieżące. Życie jest ciekawsze, więcej powietrza przez ciało przechodzi, a jak cię nic nie zeżre to jedyne co ci straszne to obrażenia psychiczne lub choroba popromienna...Albo kilkanaście innych mniejszych powikłań. Codzienność i zwykła chęć przeżywania przygód na niczyjej ziemi zawsze ściągała mnie tam gdzie nikt by się normalnie nie zapuścił. Dlaczego?
Tak jak napisałem wyżej.
Anomalie bądź insze diabelstwo zniechęca wielu, nawet doświadczonych Stalkerów do zagłębiania się w pewne rejony strefy. Są jeszcze mutanci, wojskowi i bandyci którzy lubują chować się w szambie, zsypach na kartofle lub śmietnikach. Miejsca adekwatne dla nich.
Kilkadziesiąt kroków za wielkimi żurawiami i rozwalonymi kontenerami na Zatonie jest kurewsko wielka kupa chaszczy. Tak wielka że nie da jej się nie zauważyć. Początkowo myslisz że to jest po prostu wielka zmutowana kapusta albo ogródek Mefistolesa. Barszcz Sosnowskiego wielkości dorosłego mężczyzny, pokrzywy gęste jak szambo chwilę przed wybiciem a i zapach jakby motopompa się zatarła i całość wybiła w powietrze zostawiając kałuże radioaktywnej sraki.
W skrócie: Typowe zarośla w strefie. Jak jest się u nas to nawet nie zauważysz i nie poczujesz...Pewnie dlatego że sami śmierdzimy niezgorzej niż sortownicy...Albo załoga ręcznego rozrzutnika gnoju.
Zwykle takiej gęstwiny się unika, zresztą...Nikt nie chciałby nurkować w zemstę Stalina, pokrzywy, rzepy, osty i krzyżówki wspomnianych. Do tego wszystko jest radioaktywne i silnie trujące. W tych krzakach jednak była moja droga, tajemnica do odkrycia, przygoda do przeżycia i tyle wódy do wypicia! Dzieliło mnie paskudne zielsko. Kwestia rzucenia koktajlu powstańca. (Czytaj, butelki pełnej łatwopalnych substancji z szmatą nasączoną benzyną jako lont).
Najłatwiejszy w stworzeniu i najtańszy w wykonaniu rodzaj granatu który pochłania takie zarośla jak napalm kryjówki Wietnamców.
Czy ktoś by się tym przejął że robię małe karczowanko?
Oprócz działaczy Green Peacu albo Naukowców?
Palić dziada.
Po spaleniu toksycznego totemu matki natury, o dziwo żaden post industrialny demon się nie przebudził i nie zapolował na moją duszę.
Wytłumaczenie: Pewien przekupny handlarz wszystkim i każdym sprzedał mi razem z innymi drobiazgami serię nadpalonych dokumentów. Tutaj nic nie jest śmieciem, więc nawet jeśli nadpalone, to te papierki były nadal czytelne. Głównym tematem przewodnim tego tekstu było:
[TAJNE]
[OCENZUROWANO]
[SZCZEGÓŁY W DOKUMENCIE XY 123]
Ale były koordynaty tego miejsca, a że mapa satelitarna (Piracka oczywiście), zawarta w moim PDA od razu pomogła mi wykryć te koordynaty.
W ogóle jest chyba najdroższym elementem mojego ekwipunku i jest w pytkę. A że nie miałem nic do roboty to postanowiłem zwiedzić
ten podziemny burdel.
Nucąc cicho jakąś dawną piosenkę... obserwowałem jak płonie ognisko i szumi radioaktywny rdest... Niech nam żyje RKS
Zarośla spłonęły w ciągu kilku minut. Nic mnie nie zabiło, nie wchłonęło albo insze szaleństwo się nie wydarzyło . Wyciągnąłem saprekę przytroczoną do plecaka. Jak to Suworow pisał, natniesz tym drewna, zabijesz wroga, wykopiesz mogiłę dla przyjaciela, wykopiesz schronienie dla siebie i wypielisz trujące chwasty w okolicach zniszczonej elektrowni jądrowej, co nie?
Drzwi oczywiście były zardzewiałe, skorodowane, bez łoma się nie obejdziesz.
Saperka znowu mi pomogła. Drzwi ciężkie były co prawda, ale hej... To jest cena odkrycia tajemnicy. Żeliwne zabezpieczenia framugi puściły bez problemu.
Nie byłem w stanie rozkręcić koła w tych drzwiach z prostego powodu. Były gorące jak ciemna blacha w środku lipcowego popołudnia... No i koło odpadło...Ze starości...I promieniowanie, ale wykrywacz artefaktów zawył z radości a moje serduszko zabiło szybciej na myśl tych rubli jakie dostane za tę ślicznośc...
Mimo wszystko dziwne że moje małe echo nie zaczęło informować mnie o tym skarbie wcześniej. Zwaliłem to na karb sprzętu i rozwaliłem te drzwi na oścież.
Owionął mnie kojący chłód, ciemność i huk dokonanego przeze mnie wandalizmu. Poprawiłem osprzęt na moich barkach, zacieśniłem sprzączki, zawiązałem buciki i podrzuciłem saperką niczym nadworny kucharz manewruje chochlą i schowałem ją pod plecakiem. Wyciągnąłem jedynie moją wierną dwururkę. Może mam tylko dwa strzały na podorędziu ale jest niezawodna i zwykle jeden taki strzał sprawia że nie ma czego zbierać z paskudy jaka stanie przed lufą mojego sprzymierzeńca.
Zapaliłem czołówkę, oczywiście nijak to pomogło rozświetlając mrok na niewielką odległość.
Cała ta jama śmierdziała jak trup a wyglądała jeszcze piękniej. Szczelność tych wierzei od dawna była podważalna, do środka więc dostał się syf, mech, kurz, pyły, śmieci i bóg wie co jeszcze...
Przede mną stała pochylnia, coś jak zsyp na śmieci, chociaż nieco dalej mogłem zauważyć kafelki a nie metalowy spód kształtowany na lej, niby spód zjeżdżalni...Ale dla sztywnych.
Normalnie.
Nie zsuwałbym się.
W strefie?
Po zabezpieczeniu drzwi przed zamknięciem się, patrz, zrobiłem dosłownie wszystko aby nikt tych wrót nie naciągnął na progi. Usunąłem zawór od włazu i zmasakrowałem zdezelowane zawiasy. Powoli zacząłem zjeżdżać zapierając się o te ściany. Powiesz "Nie miałeś liny ciulu, by po niej się spuszać?"
Nie.
Nie miałem.
Sprzedałem.
Na buty. Dlaczego? Czego częściej używasz? Poprutego konopnego sznurka po którym czasem zjedziesz, czasem się wespniesz. Czy też buty w których łazisz po szambie, bagnach, ulicach...Bla, bla bla... Wiesz o co biega: Butów częściej używasz niż lin.
Czyżby był to zsyp na jakieś konkretne ładunki? A może podążam do jakiejś porzuconej komory krematoryjnej, dedykowanej byłym członkom GRU albo KGB? Kto wie? Może na końcu znajdę resztki byłych współpracowników wspomnianego już szpiega?A może to tutaj będą resztki oprawców Reznova. Ewentualnie właśnie tym szybem zrzucono jakieś radioaktywne trupy i materiały tak promieniujące że byłem wtedy już konsumowany przez fale alfa... O ile nie pomyliłem nic w moim rozumieniu promieniowania. Dozymetr milczał, nie miałem się czego obawiać... Czytaj, mogłem skupić swoje obawy na innych elementach. Na przykład na odorze zgnilizny jaki zaczął powoli owiewać mnie. Zauważyłem też tę dusznotę jaka była coraz bliżej dna. Kafelki nie znikały, nadal schodziłem po gładkiej powierzchni.
Zobaczyłem koniec tunelu.
To była taka klapa jak dla psa lub kota. Metalowa i z początku sprawiała wrażenie nowej, nietkniętej przez ząb ludzki ani inszej korozji.
Dopiero po dłuższym przyjrzeniu się jej zauważyłem jest poobijana jak...No jak cieniutka blacha którą się wali młotkiem byle jak, dla samego faktu walenia. Pozostałem sztywno przez parę minut aby wyłapać dźwięki jakie powinny mnie zaniepokoić.
Cisza była również niepokojąca.
Jednakże, czy pod ziemią nie powinna być cisza w najbardziej cichym i głuchym wydaniu?
Czy cisza może być głucha?
Zresztą nieważne, wnętrze tego tunelu było jak Głucha noc: niepokojąca synteza tego rozleniwiającego spokoju, połączona z zagrożeniem otrzymania ciężkiego łomotu za to że jest się niepalącym. Musiałem jednak przerwać tę rozkosz i przeciąć napięty sznurek. Zjechałem w końcu na sam dół.
Zaparłem się o drzwiczki i zacząłem powoli je taksować wzrokiem szukając granatów na żyłkach albo innych piskusów...
Po pogrzebaniu nożem na krawędziach i po delikatnym pchnięciu w celu usłyszenia chociaż jakiegoś tyknięcia, ewentualnie piknięcia. Nie usłyszałem nic i byłem świadom że jeśli do chwili dłubania nożem przy klapie, jeszcze nie zginąłem to znaczy że było jako tako bezpiecznie.
Myślałem że klapa ustąpi jeśli będę powoli ją otwierać zwiększając swoją siłę włożoną w jej rozwarcie. Tak miło jednak nie było. Zacięła się skubana, a mi nie pozostało nic innego jak ją wyważyć. Zaparłem się rękami o boki szybu i zacząłem sprzedawać obunożne kopniaki temu wejściu dla czworonogów. Czułem jak ustępują z każdym uderzeniem, mimo iż były to niewielkie postępy, to każde mój cios dawał efekty. Dlatego nie przestawałem atakować tych wierzei. Przy którymśdziesiątym kopniaku zapewne, w końcu ustąpiły zasypując mnie do pasa ziemniakami.Wróć, zielonym szlamem albo innym paskudztwem w jakie przemieniły się zepsute kartofle. Najmniej przyjemną rzeczą było to iż każdy moje ruch sprawiał iż to paskudztwo ubijało się i rozmiękczało uwalniając resztki soków powstałych z procesów gnilnych. Wtedy o tym nie myślałem, ale tak po fakcie zdałem sobie sprawę że przecież trzymane w takich warunkach kartofelki nie powinny chyba uwalniać żadnych soków. W sensie, musiałem zanurkować w "szlampyrach" aby wypłynąć z nich. Jedyną rzeczą jaka mi wadziła w tej nowarorskiej odmianie "divingu" to był smród i dusznota. Mimo wszystko mogłem oddychać. Urządzenia były zabezpieczone przez paski, kieszonki i zbiorniczki mojego autorstwa a saperka ponownie pomogła wraz z nożem w tej przeprawie. Po paru minutach wydostałem się z rafy ziemniaczanej. Bez większych trudów, może trochę smierdziałem, ale w miejscu gdzie każdy śmierdzi przez sześć dni w tygodniu (obowiązkowe mycie i pranie przypada od czasu do czasu, oczywiście jeśli jesteś kimś innym niż bandyckim śmieciem.) Zbyt poleciałem, wybacz. W każdym razie, świadom tego że nikt mi nie wytknie mojego smrodu, rozejrzałem się po okilicy okolicy. Z tego co się zorientowałem, byłem w jakiejś spiżarce. Wstałem i otrzepałem się z resztek kartofli, których góra zaojmowała połowę magazynu. Na drugim końcu pomieszczenia znajdowały się pułki które aż uginały się od dóbr. Suchary, mąka, kawa, papierosy których nie wyjęto nawet z plastików, racje wojskowe, przyprawy. Idealny magazynek na wypadek gdyby ludzkość usłyszała dźwięk anielskich trąb (Objawiony przez świst rakiet z namalowanym "Little boy vol.2") i zeszli tu...Oczywiście, wszystkie te zasoby wystarczyłyby na wyżywienie rodziny, może dwóch (przy oszczędnym racjonowaniu), przez kilka cykli...Dopóki sytuacja na powierzchni by się nie uspokoiła albo podziemna społeczność nie dokonałaby rozwoju podziemnej gospodarki.
Więcej niż dwie...Na pewno, więcej niż dwie rodziny, mogłyby przebywać w takim schronie, aby w chwalebnym obowiązku przedłużania gatunku. Nikt by nie chciał mieć Spaghetti genowego rodem z Alabamy, albo Islandii, czyż nie?
Wyjrzałem przez wielkie okrętowe drzwi magazynu.
Za drzwiami znajdowała się stołówka "zakładowa", tak mi się skojarzyła. Bezpośrednio przede mną była kuchnia złożona z wielkich kuchenek gazowych, szafek z grubej sklejki i żelazne blaty. Żadnego bałaganu, żadnych talerzy na wierzchu ni resztek żarcia... Nie zwróciłem uwagi na to w tamtym momencie, ale wydaje mi się nawet że z kranu skapywała woda... Obróciłem się i wzrokiem zmierzyłem rogi sufitu. Gęste sieci pajęczyn w których nie było ani jednej muchy ani nawet pająka, zajmowały sporą powierzchnie w tamtych okolicach. Zauważyłem też jaki ślad zostawiłem biorąc kilka wagonów szlugów (na sprzedaż), zarys kształtu po zapasach fajek był bardzo widoczny. Małe wskazówki, ale prowadziły do prostej konkluzji.
Nieużywane i porzucone "coś".
Pod "coś" mogło się kryć.
Schron, baza naukowców, baza wojskowa, podziemna fabryka, zakłady chemiczne...A może wszystko w jednym...
Naparłem z całej siły na wierzeje, a te nie ruszyły. Sztywne i martwe...Jak metalowe drzwi martwe być powinny. Nie było to problemem, wystarczyłoby podłożyć granat w okolice zawiasu a i C4 upchane tam by zrobiło robotę. Mimo wszystko, mechanizmy działały. Problem znajdował się po stronie drzwi które wrosły w swój próg. Może magnetyczne i się przymocowały a może jakiś sztuczny grzyb albo inna "Strefowa" roślina tudzież grzyb który zaszczelnił na patent przejście...
Cóż, postanowiłem znaleźć rozwiązanie problemu "Na Filipa", zacząłem zaglądać za szafki pełne przeróżnych dóbr w poszukiwaniu kratki od przejścia wentylacyjnego.
Za półką z fajkami znalazłem (przykręconą oczywiście) kratę do przedarcia się w mroczną toń kompleksu.
(Śruby trzymające klapę odkręciłem oczywiście saperką, mam nadzieję że nie jesteś zaskoczony). Czy nikogo nie zastanawia fakt że te przejścia są na tyle wielkie że dorosły mężczyzna może nawet "skręcać" ciałem w tych wąskich przejściach? Przecież to byłby raj dla kolonii szczurów a i przez to nieprzyjemna woń mysiego Guana niosłaby się po całych budynkach a i insekty może by znalazły tam miły kąt dla ciebie siebie i kurze (A może kuże...) i pyłe (pyły?) by utrudniały żywota tym maluchom. Bez nienawiści, w tamtej chwili to było użyteczne ale wszystko jest mieczem obosiecznym.
Po kilku minutach skrzypów, obić, uderzeń i bluzgów na to że było ciemno, duszno i oczywiście całość była zakurzona ale schludna...I nawet nie było nasrane.
Wykaraskałem się z żelaznego tunelu, który znajdował się niedaleko od spiżarki.
Znajdowałem się na obszarze... Stołówki zakładowej...Jak słusznie zresztą wydedukowałem...
Wszystko tam się znajdowało. Barek który był łącznikiem z kuchnią, zza którego rozdawano jedzenie. Długie stoły połączone jeszcze dłuższymi ławami, przykryte ceratą w kwiaty wszelakie. Sala była tak przepastna a miejsca dla jedzących tak długie że niknęły one w mroku którego światło mojej czołówki nie było w stanie przebić. Nie widziałem sensu aby cofać się do kuchni. Z muszką strzelby przy twarzy...
Wkroczyłem w nieprzebytą ciemność omiatając wzrokiem kantynę. Jedyny dźwięk jaki towarzyszył mi podczas przechodzenia to były te moich kroków, dozymetr za to milczał a i wykrywacz artefaktów jakiś skory do rozmowy nie był. Strzelba w zamkniętych przestrzeniach dawała mi przewagę,a jednak ta niedoścignięta ciemność...
Pal licho powtórzenia jestem świadomy przynajmniej części moich błędów. Pistolet kusił mnie możliwością utrzymania przewagi zasięgu w tej ciemni, ale to strzelba dawała najlepszą naukę tym którzy za bardzo się zbliżali, z drugiej strony, oprócz tych nieboraków którzy słaniają się po tartaku dla przykładu, nie mogę sobie przypomnieć innych przeciwników zdolnych do walki na dalszym zasięgu. Coś nie coś przebąkiwano o psykerach, rzucających przedmiotami albo "opętującymi" ludzi, jednak ja nie spotkałem żadnego takiego w życiu.
Nie dojrzałem końca ław a posadzka w szare płytki wraz z w pewnej chwili ciemnością niedoścignioną w pewnym momencie, nadawały wrażenia że poruszam się bardziej po bieżni z zapętlonym tłem, a nie po stołówce.
Jednak jakaś zmiana zaszła.
W powietrzu, w mroku, na podłodze, na suficie a nawet i na ławach, pokryły się czymś nieprzyjemnym i wydawały się słabsze i kruche, niezdrowe... Cerata pokrywająca blaty też była bardziej zgniła i odrażająca niż te wspomnienia dziadkowego domu na początku...
Wszystko gniło i psuło się a odory były takie że moja materiałowa maska mogła przejść tym smrodem na wylot... Nie sprałbym tego odoru. Buty zaczęły...Ni to chlupać, ni to skrzypieć jakby na śniegu, to był jakiś dziwny dźwięk. Należący do tych związanych z zimą a jednocześnie nie... To trzeba było usłyszeć, poczuć...I nie czuć... W sensie, aż mi ręce ścierpły mi na broni, a to był zły omen, gdyby mi w tamtej chwili wyskoczyło coś na mordę...
Jeśli jednak, mi, osobie jako-tako przyzwyczajonej do tej okolicy, to coś w tamtym miejscu było naprawdę niepokojącego.
Nie myliłem się.
W grach komputerowych (dla ciebie to może być po prostu bieda wersja kalkulatora a nawet żałosne liczydło, nie wnikam w poziom ewolucyjny twojego społeczeństwa) kiedy wchodzisz do miejsca takiego jak to, świat dookoła staje się niebieski. Zimno w tym objawia się szronem na wizjerze na przykład i tą krzyżówką bieli i błękitu. W tym miejscu nawet zimno było zgnite...
Kiedy znalazłem się przy drzwiach kończących stołówkę, to pod moimi nogami spokojnie skrzypiał śnieg.
A na moich ramionach pojawiały się nowe płatki... Spojrzałem wtedy w górę i dopiero wtedy zauważyłem fakt iż sufit był tak daleko że nie mogłem go dojrzeć. Wtedy o tym nie myślałem, ale teraz do mnie doszło...Jakim cudem? Sam zjazd na dół nie był za długi a mimo wszystko nie byłem w stanie dojrzeć sufitu hali w której się znajdowałem...To nie była kantyna....Nie... To pomieszczenie musiało być czymś więcej a ja je zwiedziłem może w jednym procencie...Ale ta wszechogarniająca mnie ciemność, nie pozwalała mi nawet dobrze utrzymać własnej broni. Darowałem sobie wkraczanie tam.
Wracając, to były takie skrzydłowe wrota jakie bywały chyba w szpitalach. W sensie otwierają się na popych z obu stron i machają skrzydłami długo po tym jak zostaną z impetem rozwarte. Oczywiście przez lód i śnieg w którym brodziłem po łydki, tych wrót rozewrzeć nie mogłem...
Wyciągnąłem ponownie saperkę i zacząłem odśnieżać przejście, oczywiście drzwi nadal były zmrożone, ale próba rozbicia ich właśnie moim uniwersalnym narzędziem rozwiązała problem. Zajęło to trochę czasu ale uderzenia połączone bluzgami, rozpatrywałem próbę podtopienia lodu ale szkoda było mi zasobów. Nawet jeśli drzwi były z (chyba) radzieckiej sklejki...To nadal są to podroby z drewna. Przebicie się nie było takie trudne....Znaczy, rozbicie tego na tyle aby dać radę przejść na drugą stronę. Korytarz, jaki był za drzwiami, był zawalony białym puchem ponad szczyty framug innych wrót jakie były w korytarzu. Ponownie, sufitu nie byłem w stanie dostrzec. Mogłem więc wyprostowany kroczyć ponad zamkniętymi barierami.
Czy było mi zimno?
Czułem jak ubranie przymarza mi do spoconego ciała a i tak mną telepało. W dosłownie sekundę cały byłem pokryty śniegiem. Mimo faktu że miałem na sobie dość sporo ubrań a i samo opatulenie ekwipunkiem sprawiało że nawet dość chłodne dni w strefie był znośne. Ten mróz jednak, wgryzał się nawet do mojego wnętrza. Czułem jak moje własne wnętrzności zamarzają, na zębach zbierał się szron a włosy na ciele zmieniały się w małe zapałeczki które można przełamać jednym strzepnięciem. Chociaż powinienem się zmienić w przykrytą śniegiem figurę...
...Ja maszerowałem dalej.
Może to była Anomalia pogodowa? Coś nowego, nieodkrytego...Może dlatego wszystkie moje urządzenia milczały? Tak wtedy myślałem. Miałem kontakt z istną "Zamrażarką"
Tak wtedy nazwałem moje odkrycie - Zamrażarka.
Może i dostawałem odmrożeń.... Ale cholera... Czułem to miejsce, mogłem się wycofać, oczywiście.
Ale po co?
Przechodząc przez ten szyb...Ba, przechodząc przez "granicę" dwóch światów, byłem gotów na spore poświęcenie w imieniu poszukiwania czegoś nowego. Zakładałem możliwość śmierci, ale nie brałem jej jako ceny za moją wędrówkę... Nie czułem obaw ponieważ...Jakżeby inaczej, tajemnica! Ciekawość która wielu wzniosła na piedestały, chociaż większość została przez nią ściągnięta na samo dno piekła...
Najprostsze uzasadnienie najgłupszych decyzji, ale jakże dopasowane do tego działania. Zacząłem piąć się pod górę, która z każdym krokiem robiła się coraz bardziej stroma. W pewnym momencie musiałem wszczepiać się saperką i nożem w prawie nieprzebijalny lód. O ile nóż przebijał się przez to z średnim problemem tak saperka zaczęła zawodzić. Wbijanie się sztychem nie należało do najwygodniejszych. Szczególnie kiedy moje ramiona, jak i cały strój zaczął po prostu bieleć. Cokolwiek było tą podróbką śniegu, musiało być albo efektem anomalii albo dziełem rąk ludzkich... Nie mogłem jednak doszukać się ani żadnego artefaktu. Fakt że mój sprzęt ucichł też nie napawał optymizmem. Chociaż, mogła to być zasługa mrozu, który wkradł się pod ubodowę mojego dobytku i po prostu sparciał wszystkie kable.
W końcu dostałem się na szczyt.
Jakież było moje zirytowanie i zażenowanie kiedy spostrzegłem że stopniowo schodzę coraz niżej. Cała wspinaczka na nic.
Myśląc o tym nonsensie, po pas zanurkowałem i tylko dzięki temu że dostatecznie szybko się wbiłem saperką w zadziwiająco pulchny lód. Światło latarki czołowej wlepiało się w pusty strop. Nie miało ono jak się odbić od sufitu, gdyż ten musiał się znajdować bardzo, ale to bardzo daleko.
Spojrzałem w dół, aby dojrzeć dno dziury.
Zauważyłem stertę zieleni jaka znajdowała się na dnie. Gdzien nie gdzie zauważyłem żółte odbicia guzików.
Pod moimi stopami znajdowała się sterta mundurów. Wykorzystałem ją do miękkiego lądowania.
Kiedy ześlizgnąłem się z górki, dłońmi zaryłem o kafelki takie jakie są w krematoriach na filmach.
No i żem wykrakał.
Naprzeciwko mnie rozciągał się rząd pieców do palenia ciał. W jednym z rogów pomieszczenia dojrzałem stertę butów, a jeszcze dalej kupę pasów. W przeciwieństwie jednak do zamrożonej na kość góry.
Może to przez zatkany nos, albo...Swoisty efekt tego krótkiego zamrożenia, jaki mnie męczył nie byłem w stanie wykryć tego odoru przebrzydłego....Przebrzydłego odoru...Paskudnego smrodu...
PRAWDOPODOBNIE JEBAŁO NIEMIŁOSIERNIE ZWAŻAJĄC NA FAKT ŻE TE SZUFLADY NA ZWŁOKI BYŁY ZAŁADOWANE.
To jest nieco ironiczne, pomieszczenie które powinno być najbardziej wyziębione, wręcz broczy w żółto - brązowej brei. Stanąłem w tym szambie i strzepałem z siebie resztki śniegu jakie na mnie zostały. Postanowiłem wypożyczyć sobie ten stary płaszcz i waciak. Wraz z nimi zagarnąłem sobie skórzane paski, aby podtrzymać cały strój. Oczywiście musiałem przerzucić zewnętrzne kieszenie i ładownicę oraz bandolierę na ten dawny skarb i gratkę dla niejednego fana militariów.
Sforsowanie drzwi od kostnicy nie zajęło mi długo. To były kolejne wielkie wrota z kołowrotkiem. Oczywiście, totalnie sparciałym. Kolejny raz, podważenie drzwi za pomocą saperki pomogło. Może popadam w ślusarską monotonię, ale w miejscu, gdzie drzwi już nie chronią żadnych skarbów ani ludzi, są cokolwiek warte? Po co stawiać podwoje, budować fosy i zamieszczać zamki w twierdzach które są puste. W miejscu, gdzie nawet lepianka znajdująca się w najbardziej zapuszczonej gnojowicy może być obozem lub bazą wypadową, zdobycie takiej twierdzy może przynieść mnóstwo szczęścia, ale i pecha...
Oczywiście: atrakcyjna lokacja, możliwość pełnego schronienia, przestronność i jeszcze niewykorzystane zasoby.
Z drugiej strony:
Niebezpieczeństwa, za duża odległość między sekcjami doprowadzająca do budowania się mikropaństw na które nie ma wpływu ktoś, kto zarządza całym przybytkiem, potrzeba konserwacji, niezbędność odgrzybiania i robienia ogólnego mycia. Dodatkowo jeśli taki kompleks nie ma przynajmniej czegoś, co przyciąga uwagę handlarzy i schodzących ze szlaku poszukiwaczy. To ta kończy zapomniana, o ile w piwnicach nie pojawi się jakieś krwiożercze tałtajstwo które może je zauważy.
Ciasny i odrapany korytarz pełen odrapanych kafelków jawił się przede mną. Po bokach było mnóstwo nieoznakowanych drzwi z białej sklejki i z zaparowaną, szmaragdową wręcz od zieleni, a jednocześnie niemalże lepką od zacieków szybą. To był kolejny korytarz jak wiele ich było zapewne w takim kompleksie.
Przez kilka, a może kilkanaście minut mojego marszu na wprost otwierałem każde napotkane wrota, aby porzucone przez nadzieję, pomieszczenia obadać i się może zaskoczyć. Były to gabineciki i kwaterki, prawdopodobnie oficerskie oraz takie które należały do pracowników tego dziwnego miejsca. Biurko z drewna, nie oceniałem dokładnie jakiego. Nie mam bladego pojęcia, może sosna z koła podbiegunowego. Przeszukałem te pomieszczenia. Długopisy, papierosy, paczki z kawą, białe kubki i szczotki do butów razem z zapasem pasty. Obok tego były prycze żelazne nakryte gąbczastym materacem i szorstką zieloną kołdrą. Do tego jeszcze szafki pełne różnych drobniejszych szpargałów. Przekąski, menażki, czapki, gwiazdki i ordery. Hobbistyczny skarbiec, praktyczny śmietnik.
Oczywiście zgarnąłem trochę tych pierdół, zawsze ktoś się natnie.
Zdałem sobie sprawę po zbadaniu tych pokojów że zataczam koło. Gdybym mógł sobie dobierać w nieskończoność niektóre zapasy to może bym nie narzekał. Sprawę zdałem sobie w prosty sposób, nie tylko dlatego, że to jaki bałagan zrobiłem w pozostałych pomieszczeniach przerzedła na kolejne wersje tej pętli.
Po prostu numerki na drzwiach się powtarzały.
Spróbowałem zawrócić do kostnicy, jednak i to, co było za mną wpadło w pętlę.
Kolejna Anomalia.
Korytarz który prowadził donikąd.
Co miałem począć w sytuacji bez (dosłownie) wyjścia. Zacząłem szukać w tych pomieszczeniach ścian prze które byłbym w stanie się przebić i może opuścić tę strefę.
Tak wtedy myślałem.
Taką ścianę znalazłem z łatwością w jednym z gabinetów. Okazuje się że nie wszystko w takich bunkrach jest obudowane żelbetem.
A prawdziwą materią.
Początkowo myślałem że jest to typ ściany w starych domach. Chropowata w dotyku, nierówna i pion trzyma tylko jako - tako.
Jednakże po dłuższym badaniu zdałem sobie sprawę ze znaczącej różnicy.
Ściana była zaledwie cieniutką warstwą dzielący mnie od bariery ze stali. Przytknąłem dłoń do niej czując puls.
Delikatne bicie jakby gasnącego serca które poruszało się pod nią.
Odsunąłem się od zagrożenia.
Może jeszcze się nie pojawiło, ale te niepokojące ruchy tuż za blaszaną powłoką... I ten pusty dźwięk wskazujący na pomieszczenie za nią. Obróciłem się, aby opuścić gabinecik. Na oślep, rzuciłem się w stronę miejsca, gdzie dosłownie parę minut wcześniej były drzwi wpadając na nagą ścianę. Rękami zasłoniłem się przed lecącym na mnie łóżkiem i razem z nim zjechałem do rogu pokoiku. Wszystko się przewaliło przez pokój, jakbym się znalazł we wnętrzu chomiczej kuli pełnej zabójczych przedmiotów. Tylko że to koło był kanciaste i obracało się we wszystkich kierunkach. Władowałem się na biurko, szafkę, ukryty barek, kuchenkę gazową i inne meble.
Poobijany i na skraju wytrzymałości żołądka leżałem na uszkodzonej przeze mnie ścianie.
Pod wpływem gniewu i skrajnych emocji a może po prostu stawiając wszystko na jedną kartę wbiłem nóż z całej siły prosto w nitowe łączenie. W tamtej chwili poczułem że przebiłem się przez nawleczone na siebie kilkanaście warstw materiału. Chociaż po prawdzie może też wbiłem się w ciało skryte pod pancerzem. To nie było takie uczucie, ale jednocześnie idealnie oddaje to co zrobiłem.
Pokój się skręcił z bólu i zawył przez kruszejące ściany i zardzewiałe konstrukty w trzewiach tej rzeczy...
Wszystko znowu się obróciło i rzuciło mnie przez całą długość korytarza. W moje plecy wbiły się żelazne drzwi a mój kręgosłup błagał mnie o skończenie tej męki. Zresztą, to samo z wnętrznościami. Z jękiem sturlałem się z żelaznych wierzei. Miałem szczęście, bo chwilę po tym, koło mojej głowy walnęło wspomniane łóżko, biurko, obrazy i szafy. W ciągu jednego mrugnięcia okiem ściana o którą oparłem się lewym bokiem zniknęła.
Wyparowała.
Dosłownie.
To była sekunda a ja poczułem bezwład mojego lotu. Twarzą zanurkowałem w śniegu który raczej był stertą tłuczonego szkła. Ponownie byłem w holu z lodu. Ze złamanym nosem i prawdopodobnie żebrami przekręciłem się na plecy, aby obadać swoją nową sytuację. Jednakże drzwi do stołówki z której przybyłem nie zastałem. Powierzchnia powoli się nachylała pod kąt. Historia zaczęła się powtarzać, jednak tym razem finał miał być w piecu krematoryjnym. Precyzując, miejsce drzwi zostało wymienione ze wspomnianym piecem. Nie mogłem rękami wkopać się w to podłoże, aby się zabezpieczyć przed połamaniem się w kilkudziesięciu miejscach. Zacząłem się ześlizgiwać w stronę trumienki która by mnie sfajczyła pewnie po zamknięciu.
Po fakcie zastanawiam się nad istotą tego co mnie dotknęło.
Czy była to kontrola umysłu?
A może po prostu cała ta strefa była Anomalią. Fakt jest taki że zastosowano ją jako próbę zabezpieczenia tego co dosłałem ci jako załącznik.
Wtedy jednak o tym nie myślałem.
Nie byłem w stanie nawet wbić saperki w ten grunt. Taki był twardy. Próg od tej komory był za szeroko rozstawiony, przez co nie mogłem zaprzeć się nogami. Za to ściana była za śliska, abym mógł się odbić od ściany i skoczyć dalej od niego. Zresztą wtedy nie byłem pewien czy bym się nie wpakował w jakieś gorsze łajno...
Poczułem jak moje płuca są rozrywane przez najczystszy ból. To był po prostu lód który przedostawał się przez moją płócienną maskę. Udało mi się zjechać nieco w bok. Moc jaka mną targała zdała sobie sprawę że nie wyląduję w piecu. Zboczyłem na kurs do pustki, zatonąłem w morzu powietrza, brocząc w ciemności której nie rozświetliło nawet słońce. Czułem przemiany jakie niszczyły skrawki rzeczywistości.
Grawitacja zaczęła się wykręcać.
Ciężko to wytłumaczyć, ale raz czułem jak lecę na sufit, raz na lewy bok, a potem znowu w dół.
Porównać to chyba można do uczucia spadania jakie ma się podczas sennych majaków. Kiedy nocny paraliż obiera możliwość ruchu, a trzeba się wyrwać, ruszyć ręką wydać dźwięk, aby uwolnić się od tej mary. Rozbijałem się o ściany ze szkła, cudem wyciągniętym nożem rozrywałem błony z kwasu. Ten odparzał się na moim zniszczonym płaszczu i waciaku. Coś igrało z moim mózgiem, a jednak było zdolne skraść stabilność i logikę spod moich stóp.
Punkt odniesienia!
Potrzebowałem punktu, drzwi do światła! Znalezienia granicy między głębią a powierzchnią. Ja nie byłem tonącym rozbitkiem rzeczywistości, a kamieniem który dostał się w tryby maszyny żniwnej. Jakoś przemknąłem się przez pędzący ślimak i wdarłem się do bebechów młócarni. Teraz musiałem wpaść tak, aby ją zablokować. Zrobić coś, czego nie rozumiem, ale zatrzymać to co się dzieje. Cokolwiek było odpowiedzialne za tę sytuację, było wbudowane w ścianę kompleksu.
Co to było?
Pewnie jakieś straszne gówno które zmutowało i wniknęło w ten kompleks który miałem nieprzyjemność zwiedzić. Doświadczyłem jednak ewolucji psionicznej. To budynek, konstrukt narzucał warunki. Nie marionetkarz albo bełkotnik którzy mogli się ukryć i użyć swoich mocy przez cieńsze ściany. Nie sądzę też, aby oni byli w ogóle zdolni do czegoś takiego.
Chociaż jednego i drugiego widziałem z daleka... I raczej pacyfikację takiego obserwowałem z bezpiecznego dystansu...Zresztą efekty jego działań też widziałem z takiego zasięgu. W końcu mój nóż zaklinował się pewnej błonie na nieco dłużej. Na tę krótką chwilę pocieszny był fakt że zwisała ona na boku, a wyczuwalne "ściąganie" grawitacji było w górze.
Z perspektywy widza wisiałem głową do ziemi, ale z mojej własnej czułem że dół był w moich nogach. Obróciłem się i zauważyłem lecące ku "niebu" meble.
(Ponownie, dla ciebie góra, dla mnie dół). Chciało mi się rzygać a mój błędnik zachowywał się jak kompas w granicach trójkąta bermudzkiego. Ponownie mną zakręciło i zacząłem lecieć z meblarskim śmieciem. Wpadłem na krawędź większje całości.
Udało mi się wpaść na wyciągnięty z całego kompleksu pokój. Okazało się że znajdowałem się na tym, co było korytarzem przed krematorium. Tylko było to prawdopodobnie jego inną wersją tego, z czym się męczyłem przy pierwszym kontakcie. Nawet nie złapałem momentu, aby zebrać myśli, a zauważyłem jak jakiś zły omen zaczął dążyć za mną. Ten omen bardzo chciał zagrzebać mnie razem z sekretami miejsca którego nie rozumiałem. Wyobraź sobie najbardziej absurdalną rzecz jaka by mogła mnie w tej chwili zaatakować.
Nie krępuj się.
Co w tak daleko absurdalnej sytuacji mogło próbować mnie zabić.
Jakie to niebezpieczna próba została postawiona przede mną.
Masz już faworyta?
Odkryjmy zatem nasze karty.
Ścianę na której stałem zaczęły rozdzierać framugi drzwi. Niszczyły betonowe ściany i niczym rekiny na otwartym morzu pragnęły mnie osaczyć i pochłonąć w otchłań wiecznego spadania.
Swoją drogą, odczucie przyciągania teraz znajdowało się pod lekko pod kątem do prawej strony. Parłem naprzód nawet kiedy pod moimi nogami pojawiały się te dziwne zapadanie. Oczywiście, takie rozszarpywanie tej ściany sprawiało że ta zmieniała się w gruz który znikał w mroku.
Jak zawsze, ani kroku w tył. Cały czas przed siebie.
Udało mi nawet się zmusić dwie z nich do rozbicia się nawzajem. Biegłem po prostu przed siebie kiedy one chciały mnie okrążyć i zajść z dwóch stron. Po prostu przeskoczyłem nad tą przede mną. Nie będę kłamać - byłem usatysfakcjonowany.
Jedna z nich jednak dała mi możliwość zmiany sytuacji. Otóż ostało się wejście które nie prowadziło w nicość. Przedstawiała ono niezwykle wąski korytarzyk z pionowych betonowych bloków, dzielonych jedynie przez dziwne kolumny z czerwonej cegły.
Wyróżniały się też tym że w przestrzeniach między kolumnami paliły się halogeny.
Początkowo znajdowały się one w podłodze. Korytarz będąc niepokojąco wąskim powoli się "obracał, na pewnym etapie zmuszając mnie do czołgania się przez niewyobrażalnie ciasną przestrzeń.
Wtedy one znalazły się po mojej prawej. Niepokojącym był nacisk jaki zacząłem czuć na swoich plecach. Obawiałem się nacisku, ale widziałem koniec tunelu.
Ten malutki korytarzyk doprowadził mnie do pomieszczenia, przypominającego taką filmową salę dowodzenia. Wielki stół na środku sali z mapą przedstawiający sny o podbojach. Plany zalania świata ogniem i prowadzeniem tych setek i tysięcy sprowadzonych do małych kresek i figurek. Dookoła znajdowały się komputery porzucone i wyłączone. Żadnego kurzu i pajęczyn, ale ja czułem to w środku. To miejsce zostało porzucone dawno temu. Nie było żadnych flag ani obrazów. Żadnych symboli i symboli dawnej potęgi przed którą trząsł się świat... To było tylko puste tło. Były, bo były...Nie wskazywały na jakąś ważną informację jaką mogłem z nich wyciągnąć. Po prostu stały tam. Wszystko, co było najważniejsze było na stole.
To nie była mapa Europy, USA, Kuby, Japonii ani nawet świata.
Przed moimi oczami objawiał się model układu słonecznego...Prawdopodobnie, bo nie przypominał tego, czego uczono mnie w szkole.
Słońce było w centrum mapy, jako punkt orientacyjny i prawdopodobnie względem jego ustalono rozplan mapy. Planety nie mogły trzymać się w jednym miejscu, gdyż przemieszczały się po i przez orbitę. Jednak w tej chwili panował bezruch.
Nie uruchomiłem go, nie widziałem sensu w tym i skupiłem się na tym co znajdowało się dalej od słońca. Ziemia znajdowała się tak daleko, nie była na trzeciej, nawet nie na czwartej orbicie a trzymała jedną linię z Jowiszem. Jednakże ten był karzełkiem w porównaniu z ziemią, kiedy ta trzymała swój pierwotny kształt.
Najdziwniejszy był Saturn i to, co było, zanim.
Pierścień który otaczał ten świat przypominał żelazną obrożę z podpisem:
Stacja α
To stalowe jarzmo rościągało się nawet po tym gigancie, zamykając go w żelaznej klatce. Pod nimi stały tysiące, jak nie setki małych budynków ochrzczono mianem Ruin.
Za Saturnem nie było nic. Tylko mglista piana czerwieni i purpury pomieszanej z czernią. Wyglądało to jak wielka paszcza bestii której szczęki znajdowały się już o parę centymetrów od ziemi. Jęzor tego tworu był stworzony z gwiazd i z lubieżną radością lizał Saturn, traktując jego księżyce jak cukier-puder na pączku.
Może to moje złudzenie, ale ta gardziel w równym stopniu mnie przerażała, jak i napawała zainteresowaniem.
Zauważyłem również sieci satelit i metalicznych kul jakie znajdowały się na drodze gęby napawały mnie zainteresowaniem. Nie miały one nazw, ale łączyła je odległość i jakaś niewidzialna sieć cech wspólnych. Układały się w jakiś znak, symbol którego nie byłem w stanie określić. To było coś logicznego, policzonego i matematycznego.
Jak ten obmierzły pysk był wielki i niezrozumiały, tak to, co było na przedpolu ziemi i Jowiszu miało jakieś znaczenie, którego nawet ci, którzy wiedzieli więcej ode mnie nie rozumieli. Czymże jest w takim razie ten pysk?
Najważniejszym pytaniem jest...Czy my nie doprowadziliśmy w jakiś dziwny sposób do rozrostu tego Behemota?
A może wręcz przeciwnie...Zapobiegliśmy tej dziwnej gwiezdnej formacji...
Czułem...Widząc to...Ja po prostu wiedziałem że chcę to poznać. Zobaczyć porzucone ruiny na powierzchni Saturna i przejść po pierścieniu stacji alfa i spojrzeć w gardziel potwora który pochłonął wszystko, co było za nim.
To jest jedyna część kompleksu do jakiego ta bestia nie próbowała się przedrzeć.
Raczej...To była jedyna część kompleksu, która po prostu nie była tym potworem. Za drzwiami mojego schronu jest próżnia. Droga donikąd.
Jest tylko jedno przejście które prowadzi mnie w skręcone koryto nieznanego świata. Jakby drzwi, które miały prowadzić prosto tam, gdzie chcę iść.
Po drugiej stronie jest przebieralnia...Albo jakaś komora. Widzę połyskujące szybki skafandrów kosmicznych. Za tą śluzą są kolejne wrota. Na razie jednak do nich nie zdołam się zbliżyć.
Na tę chwilę jestem odcięty od świata i od dawna nie widziałem żadnego życia.
Nie czułem głodu, pragnienia i zmęczenia.
Próbowałem uruchomić komputery, jednak konserwacja porzuconego generatora i ten list sprawia że jeszcze nie oszalałem.
To nie jest testament, to nie jest list pożegnalny ani żadna deklaracja poddania się.
Piszę list bez adresata i nie mam nadziei że ktoś go odbierze. Czuję jednak że przekazanie historii nawet tym starym kartkom pomaga mi znaleźć jakąś stabilność.
Spisuję to zresztą na pustych kartkach które znalazłem w szafkach, aktach w sortownikach i teczkach z napisem tajne.
W jakiś sposób to co mnie ścigało ma wpływ na to miejsce. Jest on o wiele mniejszy, zezwala na nieznaczną degradację praw fizyki i logiki niż tym, co było przed przejściem.
Zastanawiam się, czy to coś wpływa też na mnie. Może mój jest manifestacją tego.
Jednakże nie jestem pewien ile czasu minęło od mojego zejścia. W tym miejscu to może jest tylko sekunda i dlatego jeszcze nie zgłodniałem.
Kluczowym więc jest fakt tego co się stanie jak opuszczę ten pokoik.
Tymczasem, wracam do remontu generatora. Ta mała cząstka kompleksu jest dobrze zaopatrzona. Jeśli zgłodnieję to będę musiał zaryzykować i sięgnąć po zasoby jakie są w tym małym magazynku. Części i narzędzi też mi nie brakuje. Może uda mi się wpompować trochę energii do tego miejsca. Może otworzę drzwi do śluzy i dowiem się co jest dalej.
Może nawet dowiem się co jest na saturnie.
Traktuję cię jak przedstawiciela tych którzy przyjdą po mnie. W innym świecie, w innych czasach. Tam gdzie się nie spotkamy.Nie chcę zginąć w zapomnieniu i nie zamierzam.
Będę ci rzucał okruszki Małgosiu ale nie wiem czy będziesz szła moim śladem...
Trzymaj się ciepło
S.
Komentarze