Historia

Powrót do Sanatorium pod Klepsydrą

maciekzolnowski 0 3 lata temu 443 odsłon Czas czytania: ~6 minut

  I znów powędrowałem na pobliski dworzec, i znów ujrzałem pod nogami śnieg – ten świat dziecięcych fantazji zagrzebany w dziesiątkach zimnych hałd. Mogłem taplać się jak za dawnych lat w śmietankowym oceanie pełnym piany, w bieli zupnego chłodnika z pianką. A kiedy tak szedłem, niegroźny mi był karzący bicz mrozu trzaskającego ani zapadanie się w misterium zasp niby w bajkowy sen. Uszy tylko zakryłem, odstające w taki sposób, jakby miały za chwilę odfrunąć w cieplejsze kraje. Siny zmarznięty nos, jak kominy plugawych fabryk zasmarkany, zabezpieczyłem jeszcze grubą, jedwabną chustą i tak brnąłem, przedzierałem się przez nieskończenie długie minuty.

Przez moment napawałem się wiejskim pejzażykiem, którego biel była głośniejsza od łkania nieszczęśnika, co stracił wzrok. Kwadraty blasku u mych stóp wyglądały jak wejrzenia z innego, lepszego świata. Czarna sadza zdążyła już osiąść na płucach ziemi i tylko gdzieniegdzie śnieg czysty jak łza pienił się efektywnymi czapami, nastroszonymi pióropuszami, żelowanymi na glanc fryzurami krzewów. Tylko wiatr jojczył niemożliwie nad mym uchem, co doprowadzało mnie do szewskiej pasji. Miliony mikroskopijnych słońc zagrzebały się w tellurze Ziemi i nie zamierzały ni wstawać, ni zachodzić więcej. Z drzew i ulicznych latarni zwisały sople wypolerowane na kryształ i tylko pilny obserwator potrafił dojrzeć w nich fałszywe klejnoty, surogaty odpustowych błyskotek, fatamorgany Szmaragdowych Grodów i innych krain fikcji i zabobonu; słowem: całą tandetę racławickich świecidełek, wykradzioną ze skarbca dziecięcej mojej Racławii.

Na stację dotarłem niepostrzeżenie, nabyłem starodawny bilet Edmondsona z dziurką pośrodku i wsiadłem do składu, który natychmiast ruszył. Zabrał mnie w podróż, która trwać miała wieki. Na tej bocznej, zapomnianej linii, na której raz na tydzień kursował pociąg, jechała zaledwie garstka pasażerów i ja wśród nich. Jakiś impuls wyprowadził mnie z domu i wpakował do kuszetek oraz wagonów archaicznego typu, dawno już wycofanych z obiegu, obszernych jak salony oraz ciemnych i pełnych okropnych zakamarków.

Krajobraz za oknem, szary i pozbawiony akcentów rdzeń typowego dnia styczniowego, zajmował mnie nie dłużej jak przez kwadrans. Za to szyny, po których płynnie przemieszczała się kolejka, stanowiły fenomen niebywale intrygujący. Lokomotywa poruszała się w iście magiczny sposób po fascynującej płaszczyźnie jak po tabernakulum Przybytku Świata. Płaski, z małymi wyjątkami, był też nasyp kolejowy, a wszystko, co znajdowało się w niejakiej odległości od niego, falowało. Raz to wznosiło się, a raz opadało, i to o kilka, kilkanaście metrów, jakby przecząc wygładzonemu do perfekcji uniwersum trakcji. Oczekiwało się, że jakiś oświecony mąż Laktancjusz zstąpi, zerwie zasłonę niewiedzy i pouczy niedowiarków na temat prawdziwego oblicza Ziemi niebędącej kulą.

Czas płynął, a pociąg przeprawiał się przez zimę jak przez morze. Sapał i wzdychał, a przy tym płakał marznącymi łzami jak człowiek. W pewnej chwili zapatrzony w warstwy przesuwającego się mimochodem za oknem oceanu złożonego z pól i lasów, zapadłem w życiodajny sen, a gdy się ocknąłem – nie było już ani wagonów, ani zapomnianej, bocznej linii, lecz coś zgoła odmiennego, coś potwornie, ale to potwornie niepokojącego.

Aura krainy wiecznego śnienia była niesamowita i przez swoją niesamowitość skutecznie odwracała uwagę od parszywej facjaty cuchnącej kominami zimy, zimy z na stałe przyklejonym, a raczej przymarzniętym uśmieszkiem. Błękitna krew pulsowała w żyłach przykrótkiego dnia-chwilówki. Chabrowe światło skryło się za lodowym kloszem ekshibicjonistycznych nagich szczytów, a słońce najwyraźniej spało we mgle i przegapiło zaranek, przespało własny zachód oraz świt kolejny.

I oto obudziłem się na niepozornej ławeczce, mając po jednej stronie gościniec, pod drugiej zaś – początek jakichś dziwnych zabudowań małomiasteczkowych na czele z cerkwią i synagogą. Pobliski napis wszystko wyjaśniał: Truskawiec – Galicja Wschodnia. O Boże! I pomyśleć, że całe lata iście detektywistycznych dociekań, kiedy starałem się namierzyć rzeczywistą lokalizację prawdziwego Sanatorium pod Klepsydrą, zawiodły mnie właśnie tutaj! Jak dotychczas nie dopuszczałem myśli o tym, że czas się cofnął i sam zbłądził, a ja wraz z nim. Dźwignąłem się tylko niezdarnie z miejsca, capnąłem za bagażyk oraz U-Booty konserw rybnych w odmętach modrego plecaka i zacząłem wędrować w stronę, jak sądziłem, centrum. Zła zima stacjonowała w milczeniu, okupowała krainę i nie było ani chwili do stracenia, gdyż za wszelką cenę starałem się odkryć tajemnicę tego cichego raju oraz sens i cel mej improwizowanej wyprawy.

Przechodnie, proza galiczyzny w wydaniu czystym, zachowywali się nader dziwnie. Miejscowe kobiety ubrane były nie po bożemu i odznaczały się niespotykaną wprost oziębłością. Za nic nie chciały ze mną rozmawiać.

W pewnym momencie w blasku latarń dostrzegłem wrogą armię inicjującą oblężenie miasta. Zbroje wojów widziane z pewnej perspektywy skrzyły się jak płatki śniegu i przypominały zimne miecze i ognie. Ach, cóż za widowisko! Niespotykane, choć nie dla każdego jednakowo wspaniałe! Ja na przykład spuściłem wzrok nieznacznie i jak gdyby nigdy nic wstąpiłem najpierw do zakładu z napisem „lody” na pyszne pączki, które zakupiwszy maczałem sobie w kawie, a następnie do sklepu cynamonowego, w którym obsługiwali praktykujący subiekci.

Od starszego jegomościa, który przedstawił mi się jako pan Jakub, właściciel, otrzymałem list. Był to w zasadzie niepokaźny pakiet, w którym znajdował się refraktor astronomiczny. Do tegoż refraktora dołączono pewną książkę pornograficzną. Zaciekawiony, wydobyłem ów instrument składający się z labiryntu ciemnych komór, rozłożyłem go i spojrzałem w czarny lej okularu. I oto, co ujrzałem: powiększoną tysiąckrotnie służącą Adelę, wysypującą z koszyka barwną urodę słońca, czystą poezję owoców, wodorosty jarzyn wyglądające jak zabite głowonogi i meduzy. Kiedy natomiast odwróciłem teleskop w przeciwną stronę, mogłem śledzić w polu widzenia pokojówkę idącą długim korytarzem Sanatorium pod Klepsydrą. Czy ona mnie widzi? Czy ona mnie słyszy? – zastanawiałem się. I już po sekundzie pojąłem, dokąd następnie mam się udać.

Po drodze natknąłem się nieoczekiwanie na plugawego esesmana Karla Günthera, który przymierzał się właśnie, by z balkonu swojej willi ustrzelić paru Żydów, a może i samego Józefa (bohatera książeczki Schulza). Co on tu robi? – zastanawiałem się. – Przecież to nie jego czas. Wroga armia, hitlerowcy, miasto-widmo, dawna Polska – tutaj nic, absolutnie nic się kupy nie trzymało, jakby czas pogubił się w swych licznych odnogach i przez to stał się jakiś niepełnowartościowy, dziurawy jak sito, tandetny i do cna znoszony. Nie namyślając się długo, wyjąłem refraktor, który błyskawicznie przeistoczył się w niewielkie działo z lunetą, i unicestwiłem Niemca. Wkoło zaroiło się od razu od tańczących niemrawo duchów, w tle zaś rozbrzmiewały posępne śpiewy starocerkiewne, z basso profondo na czele.

Przez jakiś czas szedłem gościńcem. Pobliskie wzgórza a to wznosiły się jak bałwany morskiej piany, a to znów opadały ku mieliźnie – mierności na tle górskich szczytów i pofałdowań wybitności. Dobroczynna zieleń lasu, odsłonięta tu i ówdzie przez osypujący się śnieg, była pochodną jednej i tej samej barwy, którą określiłbym mianem czarnej i nasączonej wilgocią. Mróz pojawiał się albo nie, a i tak było zimno jak w psiarni.

W pewnej chwili zadudniły mi pod stopami schody mostu zwodzonego, z którego zstępowało się wprost do posępnego wnętrza strupieszałego i pełnego przeciągów Sanatorium. Przez moment oswajałem wzrok z upiorną ciemnością tego przybytku i intuicyjnie poszukiwałem którejś ze znanych mi osób – bohaterów literackich: doktora Gotarda, gibkiej pokojówki, introligatora w ciele bestii. Powstrzymując atak niepohamowanego łakomstwa, albowiem w pobliżu mieścił się bufet, trafiłem z niejakim trudem do pokoju, w którym spał ojciec Józefa (alter ego Schulza) o imieniu Jakub. Nie było cienia wątpliwości, że jest to ten sam kupiec bławatny, z którym jeszcze przed niespełna godziną rozmawiałem i który przekazał mi list. Mój Boże! Czas w tym dziwnym miejscu okazywał się być bytem zupełnie niepełnowartościowym i niepojętym, działającym wbrew wszelkiej logice, niezdroworozsądkowym. Chciałem zamienić z chorym kilka słów, ale jego stan skutecznie pokrzyżował mi plany, ja zaś nie miałem sumienia przerywać jego sennych wzlotów i upadków. Liczyłem po cichu na spotkanie z samym Schulzem, tym niedoścignionym mistrzem pióra, alchemikiem ludzkich uczuć i emocji, ale niestety przeliczyłem się. Cóż by to było za wydarzenie dla mnie, skromnego adepta terminującego u muz! Nigdy nie pojmowałem, w jaki sposób obskurny skądinąd Drohobycz zdołał go natchnąć i gdzie podziały się te wszystkie labiryntowe ulice, tonące w wiecznym mroku i zgniłej do szpiku szarzyźnie, te budynki piętrzące się całymi kaskadami, wodogrzmotami rozciągliwej jak guma materii twórczej? Nigdy tego wszystkiego nie ogarniałem. Nie wiedziałem na przykład, dlaczego ojciec Bruna pełni u niego tak szczególną rolę i czy aby na pewno wyjeżdżał on latem do wód Truskawca? Czy tam aby na pewno? Zastanawiałem się też niejednokrotnie nad tym, w jaki sposób genialny drohobyczanin wpadł na pomysł mitologizacji familii, odmalowywania słowem własnego rodzinnego podwórka, dzielenia się nim za pomocą serii obrazów dookreślanych za pomocą redundantnych treści, które były kolejno fikuśnie doczepiane do siebie, doklejane, dołączane... i następnie układały się w zdania barwne i wielokrotnie złożone? – Ech, Bruno, Drogi Bruno! Gdzie się podziałeś i skąd się wziąłeś?

Od tamtej pory jadę, jadę wciąż. Zadomowiłem się niejako na kolei i tolerują mnie tam, wałęsającego się od wagonu do wagonu. Moje odzienie podarło się i postrzępiło. Podarowano mi znoszony mundur kolejarza. Twarz mam obwiązaną szmatą wskutek spuchniętego policzka. Siedzę w słomie i drzemię, a gdy jestem głodny, staję w korytarzu drugiej klasy i śpiewam. A wtedy rzucają mi drobne do czarnej konduktorskiej czapki, nieco już przybrudzonej i z oddartym daszkiem.

Oznacz jako: przeczytane ulubione chcę przeczytać

Komentarze

Zaloguj się, aby dodać komentarz.

Inne od tego autora

Archiwum

Najnowsze i warte uwagi

Artykuły i recenzje