Historia
Z opowieści poszukiwaczy 2/ Nawet stal nas nie ochroni
Wszystko w tym wpisie zaczęło się w kantynie stacji kolonizacyjnej poszukiwaczy. Zaczepił mnie, jak się zresztą przedstawił, "emerytowany" członek załogi maszyny kroczącej, którą ja przezwałem "Duży". Pilot, tak kazał się zresztą tytułować, był na stałe związany ze skafandrem podtrzymującym życie. Cokolwiek z niego zostało, połączono to ze szkieletem wykonanym z kryzofolu, a to zalano płynami konserwująco-leczniczymi. By utrzymać ciało i mechaniczne komponenty ukryte pod umocnioną gumą, należało podtrzymywać stałą temperaturę. Zza jego pleców wystawał duży zespół termiczny w postaci prostokątnego plecaka. Zastanawiałem się w tamtej chwili ile lat spędził w kombinezonie. Akcje i zachowania tej osoby były nierówne. Z jednej strony, chodził w miarę normalnie... Oczywiście, rozumuję to przez kategorie osoby kroczącej w zamkniętym szczelnie skafandrze. Mimo wszystko, do pewnego stopnia te zachowania były w porządku. Gorzej było kiedy zaczynał bawić się palcami, tudzież próbować coś chwycić... Jego dłonie były totalnie bezużyteczne, kiedy dochodziło do szkicowania. Nie był więc w stanie przybliżyć mi przez rysunek żadnych innych rzeczy jakie napotkał.
Pilot miał do mnie głównie jeden interes. Uważał iż mój dziennik jest w stanie ocalić życie jego kamrata.
Pamiętam jego słowa:
- Przyjacielu. - z marszu awansowałem do najbliższego kręgu jego znajomych - W tym garniturze nawet nie jestem w stanie wypić za jego pamięć. Mój mózg w wyniku tej przygody ledwo się trzyma kupy, a ja chcę żeby ktoś taki jak mój kamrat przetrwał. Poza tym... Ty jesteś z zewnątrz, zaniesiesz pamięć o nim w gwiazdy, kiedy mnie czeka praca przy rozwijaniu tej kolonii i szkoleniu nowych pilotów po wsze czasy.
Co miałem poradzić na jego mocne i pieszczące me ego argumenty.
Pilot opowiedział mi na początku o świecie i wydarzeniach, które ich doprowadziły do tych wydarzeń.
Znajdowali się w bardzo ważnym dla okolicznej federacji planetarnej strefie. Zwrócić należy uwagę na to iż planeta była idealną strefą przerzutową i bazą wypadową dla sił kolonizacyjnych wspomnianego konglomeratu planet. Jednakże, grupa nie dysponowała zasobami aby przystosować ten świat do swoich warunków.
Mimo iż w logach z komputerów oraz oficjalnych dokumentach tej gromady (Poszukiwacze są zwolennikami papieru, jako nośnika informacji oraz środka potwierdzającego umowy) jakie podpisali ze spółką, świat nosił miano Hope-01. Jednakże, jednostki odpowiadające za dostosowywanie planety przezywali ją mianem “Serce mojej byłej”. “Pocałunek śmierci”, “Zamrażarka”, “Kurwa, jaja mi przymarzły do nogawki”, z kronikarskiego obowiązku... A raczej z etycznych pobudek… pozostanę przy Zamrażarce. Lodowe piekiełko w tej okolicy nie było najzimniejszą planetą jaką widziałem, tudzież o jakiej słyszałem na moment poczynania tego zapisu. Może była to wina odległości od gwiazdy, a może fakt iż była ona po prostu za słaba, aby ogrzać tę planetę. Ta teza mogła mieć sens, jak opowiadał mój rozmówca, gdyby nie ogromna ciemna dziura wbita niemal pod kątem.
Zobrazował mi to na podstawie mojej podręcznej kapsułki żywieniowej, która była idealną kulą, jaka niczym kuchenny sekundnik była przedzielona w średnicy. Palcem na czerwonym kształcie wskazał punkt uderzenia. Dopowiedział, że nawet w pewnej skali (ogromnej zapewne) to odcisk jego palca, oddawał miarę krateru jaki znajdował się właśnie w tej strefie planety. To, oprócz odsunięcia świata od i tak mikrego oraz słabego słońca, wprowadziło do tego miejsca mnóstwo, znanych i nie, w tej okolicy minerałów. Czyniło to jednak świat marnym poniżej równika. Zresztą, nie był on potrzebny dla federacji. Jeśli istnieje skala która byłaby w stanie określić w tamtej okolicy zero absolutne, to podam ją tu. Pilot określi temperaturę mianem - Olej podtrzymujący machinę zmieniał się tam w lizawkę. Ponad linią jednak znajdowała się strefa wydobywcza. Wspomniany krater który był sprawką ogromnego meteoru, niósł w sobie wiele wspaniałych minerałów, które mogły napędzać dominium. (Nie wspominając o odsetkach i tym, co sobie Poszukiwacze odkopali na lewo) Były to minerały popularne dla tego układu, chociaż trafiało się trochę odskoków od normy. Z tego co zrozumiałem z opowieści mojego rozmówcy, wspomniane skarby pozwalały zapewnić cywilizacji, która zamieszkałaby na tej planecie, niemalże pełną samowystarczalność.
Ponoć organizmy pochodzące z rasy, które miały osiedlić ten malutki światek, były w stanie pobierać niezbędne im do życia substytuty z powietrza. Ogólnie ich zapotrzebowania i wymagania co do warunków były bardzo niskie. Jednocześnie ich przedstawiciele nie mieli w nawyku mutować zależnie od warunku i nie uświadczyli nigdy separacji własnych planet.
Co ponoć było zasługą częściowo (przynajmniej) zbiorowej świadomości. Coś na zasadzie mentalnego miasteczka. Każdy ma swoje cztery ściany, jakby sanktuarium do którego nikt nie miał wstępu. Jednakże pewne segmenty, części umysłu były dostępne dla każdego członka tej rasy, dostępne dla wszystkich. Z jednej strony pozwalało im to na bezproblemowe porozumiewanie się między sobą telepatycznie, jednakże dokładności działań ich umysłów nadal nie jestem w pełni świadom. Zresztą, ten segment wpisu i tak opiera się głównie na plotkach i fragmentarycznych informacjach i na tej wiedzy o którą wzbogacił mnie pilot (oczywiście na tym etapie).
Wystarczyło więc przygotować planetę na przybycie tych gości. Niskie wymagania, nie sprawiały że planeta z marszu stawała się użyteczna. Należało poczynić pewne niezbędne kroki, aby zyskać pełny obraz sprawy. Poczynienie niezbędnego zwiadu. Szczególnie w sferze poza zasięgiem słońca. Trzeba było zbadać strefę pod równikiem, sprawdzić czy na planetę nie nałożono żadnej formy kamuflażu, wykonać geo-skany i wyciąć lasy. Nie mam bladego pojęcia czy powinienem jednak używać terminologii "las" w kontekście tego co mi opisano. Prawdopodobnie naturę tych miejsc oddałaby bardziej nazwa "Palowisko".
"Palowiska" to były skupiska postawionych na sztorc strzelistych tyk. Przypominały lance, włócznie skierowane w niebo. Miały w sobie coś z sopli i stalagmitów. Były kruche pod stopą machiny, a jednocześnie niemożebnie trudne w przepiłowaniu, nawet przez ostrza wykonane z materiałów niestosowanych ogólnie przez Poszukiwaczy, które miały problem z naruszeniem tych drzew. Nie miały one potencjału budowlanego ani przetwórczego. Chociaż przejawiały ogromne wartości energetyczne. Naziemne jednostki konstrukcyjno-terraformacyjne zbierały zmiażdżone/ścięte lance i napędzały nimi machiny odpowiedzialne za utrzymanie strefy podtrzymywania życia. Pozwoliło to założyć dok dla machin ściąganych z orbity oraz przesyłać wszystko co udało się wydobyć z krateru. Była też punktem zbornym dla ruszających w niedostępną część planety ekspedycji. Nie było szans na wysłanie bardziej rozbudowanych oddziałów. Pancerze, nawet te najlepsze, nie dawały rady z temperaturami poza obszarem krateru. Wykluczało więc to piechotę, a to odbierał do pewnego stopnia sens wysyłania lekkich jednostek zmobilizowanych. Myślano o sformowaniu watah ślizgaczy antygrawitacyjnych i przelotach myśliwcami czy dronami w najciekawszych okolicach. Ślizgacze nie dawały rady, silniki błyskawicznie zamarzały. Nie dało się nawet ich na szybko ogrzać, aby się wycofać. Po trzech ekspedycjach ratunkowych zarzucono ten pomysł. Atmosfera również nie była przychylna dla wszelkich form lotnictwa.
- Jednym... - przywołując z zakamarków pamięci fragment jego opowieści - ... Jest uderzyć jednostkami desantu w punkcie gdzie warunki są najbardziej przychylne dla większości przedstawicieli ras znajdujących się na pokładzie. To jest tylko zrzut, bardzo celny i precyzyjny ostrzał zaopatrzeniem i załogą konkretnej strefy. Nie czuliśmy tego, przebijaliśmy się przez atmosferę jak przez błonę. Zresztą, błona i galareta to słowo klucz opisująca strefę powietrzną poza kraterem i jego okolicami. - wskazał szary materiał swojego kombinezonu - Tego koloru było niebo nad Hope-01, szare... Mgliste i gęste. Nie dało się po prostu po nim latać. Poza strefą krateru, resztę świata prawdopodobnie pokrywał właśnie taki całun. Z kosmosu tego nie byliśmy w stanie rozpoznać. Po prostu to wyglądało tak pusto... Tak... Przejrzyście...... Kula wypchana dymem... Tylko tam się trochę przerzedzał, tworząc idealny okrąg, jakby wymierzony i równiusieńko wycięty. - Ciemny wizjer jego hełmu schylał się w momentach opisu w dół. Jakby rozważał coś w sobie, albo zasypiał ukojony alkoholem. Wznosił się potem, niby wybudzony ze snu, tudzież transu. - Za gęsto... Drony i myśliwce utykały w dziwnej galarecie, nie mogli używać radarów, ani żadnych innych podzespołów wspomagających wizję i orientację. Ciągłe opady śniegu i ta gęstość... Zapychały nam silniki i redukowały całkowicie potencjał jednostek powietrznych. Wtedy postawiono na nas i "Dużych".
Machina krocząca z serii Z056, potocznie nazywana "Duży". Jedna z najstarszych i najpopularniejszych konstrukcji znajdujących się w zbrojowniach i archiwach ich flot. Skąd się wziął jej sukces?
Prawdopodobnie wynika to z jej uniwersalności i ogromnego potencjalu militarno-przemysłowego. "Duży" tak samo może prowadzić szturmy i kłaść ogień zaporowy na przeciwników, a jednocześnie nosić tony wszelkiego rodzaju ładunków i służyć jako platforma, rusztowanie dla budujących. Z056 również są często głównymi jednostkami serwisującymi okręty i obsługującymi największe maszyny, które są najbardziej zabójczą bronią jakie posiadają.
Dosłownie.
ZET-y zajmują się ładowaniem haubic planetarnych.
Napędzane jednostką Andoria i chłodzone krio-kryształami dwunożne potwory wysokości czternastu metrów. Tutaj doszło nawet do ciężkiej wymiany zdań między nami. System Senitrów, z którym on wyszedł, był poza moją wyobraźnią. Spytałem się go więc ilu mnie by musiało stanąć sobie na głowie, aby dorównać "Dużemu". Sam mam około 1,86 metra. Zaokrąglając w górę (bo mogę) uznał, że siedmiu mnie oddałoby jako tako gabaryty tej machiny.
Kolejnym plusem tej machiny była jej elastyczność, możliwość różnych konfiguracji i to że mogła znaleźć się wszędzie przez swoje dwie nogi i przeciwstawne kciuki (co swoją drogą oznaczało iż jeden z pilotów musiał posiadać dwie pięciopalczaste dłonie z przeciwstawnym kciukiem).O posiadających takie predyspozycje, wśród Poszukiwaczy, było dość łatwo.
Dużego można było wystawić do działania w większości znanych Poszukiwaczom strefach. Była to zasługa prawdopodobnie niezawodnych zespołów i komponentów powszechnych, ale posiadających takie zalety iż grzechem by było ich nie wykorzystywać i nie upowszechnić. Przynajmniej w obszarze floty która działała w okolicach, w której skład wchodziło wielu humanoidów, ten wzorzec świetnie się sprawdzał.
Z056 były napędzane przez trzecią generację jednostki Andoria. Był to uniwersalny zestaw, wyposażony w katalizator, który (według mojego rozmówcy) był w stanie nawet z najpodlejszego szlamu wyciągnąć to co trzeba, aby wtłoczyć energię i puścić ogień w mechanizmy metalicznego potwora.
Ponoć widok Dużego maszerującego po lodowym pustkowiu był naprawdę majestatyczny, kiedy to płatki śniegu osiadały na zielonkawym pancerzu, a kabina pilotów przypominająca łeb ptaka z długim dziobem patrzyła na bezgwiezdne niebo, zasnute wiecznym całunem, przez które ledwo przebijało się niemal fioletowe słońce. Nadawało to otoczeniu specyficzny kolor, ale doskonale zaznaczało huragany i śnieżyce jakie snuły się po świecie.
W takiej atmosferze, jak to zdanie, właśnie malował mi tę planetę mój rozmówca. Był tak samo kuszącą tajemnicą, jak i miejscem w którym nic nie mogło być, gdyż w tym śniegu nigdy nie odbił się odcisk łapy, ani stopy.
Przynajmniej tak początkowo wydawało się wszystkim przy tej planecie.
Zrzucono ich w obszar działań budującej się bazy, ponieważ tam mieli największą władzę i z tego punktu mieli wyruszyć na eksplorację oraz "wycinkę" skupisk pali. Kamratem mojego rozmówcy był przedstawiciel rasy, której nazwa nie ma odbicia w powszechnie stosowanych językach oraz wszelkich piktogramach. "Zogi", tak przezwał ich (w liczbie pojedynczej Zog), byli mimo swojej niecodziennej natury, bardzo przyjemnymi istotami w obyciu.
Jednakże, jak mi mój rozmówca powiedział:
- Nie było w tej flocie lepszych kamratów do picia i interakcji niż stare dobre Zogi.
Ponoć ich historia była tak długa, iż sięgała ona momentu narodzenia się pierwszych planet. Gdzie już wtedy, jak mówiono, byli starzy. Ich wiekowość pochodzi od dualistycznej natury egzystencji. Jedna część to była ta fizyczna. Gdzie istota o beczułkowatym korpusie, patyczkowatych nóżkach i malutkich głowach po których bokach wychylały się dwie szare "pestki", jakby malutkie guzy, zwiedzały gwiazdy. Ich kościste dłonie o palcach długich niczym ostrza kos, pozwalały im bez schylania podnosić wszystko. W praktyce, Zogi nie potrafiły się schylać. Była to wina podwójnego układu nerwowego i dwóch spiralnych kręgosłupów, które owijały ich ciała, blokując w nich żebra, niby to pierścienie złote na rękach i łydkach panien pięknych o miedzianej cerze i rodowodzie niemal boskim w nieco skrzywionej linii. Skóra, Zogów była koloru patyny, a ciało żadnego nie różniło się pod żadnym względem od drugiego.
Byli rasą telepatów. Bardzo silnych, zaznaczyć należy. Ich moc należy mierzyć tym iż wspólnym wysiłkiem potrafili wykreować swoje ciała i zakotwiczyć swoją osobowość w świecie materialnym.
Ojczyzna Zogów, jakby można to nazwać, była daleko poza planem naszej egzystencji. Kwestia jest następująca iż Zogowie się nie rodzą... Oni się pojawiają, w odpowiednim według ich preferencji miejscu. Dla nich galaktyka to miejsce, które się zwiedza, traktując je jak długie i surrealistyczne wakacje, mające wspomóc rozwój ojczyzny tych intrygujących rzeczy gdyż, jak jowialny kosmita wspomniał, każdy zapamiętany przez nich obraz i dźwięk przekładał się na rozwój ich świata, jak i zasobu wiedzy tych najzwyczajniej ciekawych innej rzeczywistości istot.
Grzechem było niezaspokoić zainteresowania osoby która nie patrzy na ciebie z góry przez pryzmat swej inności, a pragnie doświadczyć innego bytu i jednocześnie podzielić się z innymi opowieściami o swoim domu. W głównej mierze opowieści mojego rozmówcy o tych istotach skłaniały się do obawy czy wpuszczą go tam, jeśli jego pamięć, nośnik tych danych byłby tak uszkodzony. Na tym etapie nie miało to sensu, a ja byłem zmuszony pogonić go w jego opowieści, gdyż zbyt bardzo się zagadał tylko o rzeczach, które miały mi wyklarować obraz tego o czym opowiadał.
W końcu przeszedł do tego oczekiwanego przeze mnie dania głównego.
Jak pisałem wcześniej, Pilot, chociaż powinienem być bardziej precyzyjny, mechanic, a dopiero w drugiej kolejności sternik tej machiny, zostali zrzuceni w celu pomocy w pozyskiwaniu wyśmienitego paliwa. To Zog był sparowany z maszyną i on w pierwszej kolejności obsługiwał w niej wszystko.
Pilot dbał o to, by Zog mógł skupić się na walce, marszu, pracy. Sterowanie za pomocą konsoli, interfejsów i stanowisk pilockich było jedwabiście niewygodne i nieefektywne. Duży rozwijał skrzydła kiedy miał odpowiedni mózg, który był zdolny wykorzystać ten morderczy potencjał i zmienić maszynę zdolną do zapewniania ciężkiego ognia jako wsparcie w samowystarczalnego wojownika zdolnego wyprowadzać samodzielne szturmy i wyręczać całe kompanie w obowiązkach zdobycia konkretnego punktu. Jak odgadnąć można, Zogowie byli świetnymi pilotami przez ich rozwinięte mózgi i ogromny potencjał mentalny. Nie przeszkadzały im również wszczepy wspomagające mentalne połączenie z Z056.
Nawet je lubili, w imieniu tej konkretnej jednostki, było to jak sterowanie innym ciałem bez opuszczania swego oryginalnego. Każda myśl była czynem tej pięknej maszyny. Opuścili powstającą bazę i ruszyli ku szarym pustkowiom. Mając w ekwipunku makropiłę przyszpiloną do nadgarstka oraz ciężkie działo szturmowe przytroczone do pleców jako środek prewencyjny, ruszyli w nieznane.
Oprócz tego, do wkładek biodrowych umocowano zasobniki na zebrane przez nich dobra. Ze średnim przydziałem amunicji przemierzali ten teren.
- Badanie flory i fauny było wykonane, zresztą laboratoria się niezbyt namęczyły… - pamiętam jak w płynie w którym kisiło się jego ciało pojawiło się kilka bąbelków, jakby prychnął żartobliwie - ...Nie było zresztą przy czym. Oprócz ciekawych minerałów i pali, planeta nic nie oferowała.
W czasie dwóch godzin (tak, Pilot i Zog pracowali w systemie sekundowym, minutowym i godzinnym), udało im się pokonać dość sporą odległość. Duży bez problemu wędrował po Pustkowiu, zostawiając za sobą głębokie ślady które znikały zakryte warstwami świeżego śniegu.
Niczym samotny okręt na zamglonym morzu, tak sylwetka machiny ukrywała się w śnieżnej zamieci. Z sakwą, której zawartość co jakiś czas się zwiększała, tak jedynym znakiem tego, że krocząca maszyna nie zmieniła się w lodową górę, były ruchy które zwalały z barków Andorii kolejne zaspy, ukazując ciemnozielony lakier z licznymi złuszczeniami w miejscach łączenia blach.
Dojrzałem fioletowe słońce ukryte w zamieci, które wydawało się być latarnią na zamglonym morzu. Tylko czarne słupy dymu uwalniające się z rur wydechowych w okolicach Andorii. Mijając wyrastające z ziemi pale, odnosiłem wrażenie iż jest mi opisywany kuter rybacki rzucony na lodowate morze, a dzielna załoga musi lawirować między ledwo wyrastającymi z wody stalagmitami z lodu.
Samotny wędrowiec na pustym horyzoncie, którego namiarów nie dało się określić. Taki sam, taki mały, uzbrojony w broń która może go nie obronić przed wszystkim. Smagany bladymi i oszronionymi dłońmi białej damy, parł ślepo naprzód szukając bytu w niebycie. To jednak dla niego nie miało wrażenia.
Nawet jeśli jej tysiąc oczu chciało przeszyć wesołego Zoga, nawet kiedy pilot w desperacji musiał ogrzewać niektóre elementy maszyny. Nawet kiedy kable zaczęły kruszeć i zachodzić szronem, powstał kiedy poślizgnął się na środku kabiny i nie wzdrygnął się kiedy jego palce przymarzły do drążka, którego zwykle się trzymał w czasie podróży.
Zamknął obieg i nastawił zegarek, musieli przejść na wewnętrzne rezerwy podtrzymywania życia, gdyż doprowadzanie niezbędnych związków chemicznych z zewnątrz mogło ich zamrozić. Duży był jak ciało, podzielony na dwie części. Zog zarządzał makro-działaniami, kiedy pilot musiał się skupić na mikro zarządzaniu w tym ogromnym cielsku. Śnieg pod stopami machiny skrzypiał tak samo jak jej mięśnie, machina wydawała z siebie cichy pomruk, który przywoływał stukot butów tysiąca maszerujących żołnierzy.
Opady i wiatry nasilały się strefowo. Dało się nawet określić w miarę równy odstęp czasowy od każdego nasilenia opadów. Radary były głuche i ślepe, tak samo jak większość rodzajów wizjerów, które Duży miał wyposażone. Najlepiej działała termo i widmo-wizja.
Próbował rozświetlić świat we wszystkich kolorach i spektrach znanego galaktyce światła na jakie dopuszczało słońce, ale nie był w stanie przebić się przez ciemność. Spacer w nieznane, to było to czego on i Zog potrzebowali. Rozglądając się po krainie bez dziwów i tajemnic, nasłuchując radiotelegrafów, wykrywaczy echa, skanerów geologicznych, to wszystko cisza, milczenie jakby ktoś przeciął kable w głośnikach. Jedynymi słyszalnymi dźwiękami w machinie były jej działające mięśnie. Raz lewa, raz prawa noga, gibnięcie rąk i syk tłoków.
- Stałem wtedy, patrząc w szybę na ten pusty świat w którym światła pośród śnieżnych kwiatów. Kiedy ja widziałem szarości i fiolety, to Zog cały czas mruczał o spektrach, myślach, szeptach, pomrukach, potem znowu zmieniał język na coś, czego nie dało się zrozumieć. Widział coś, czego śmiertelne oko nie mogło dojrzeć. - W tamtej chwili spojrzał na swoje dłonie. Zignorował jakby moją obecność i bez zwracania uwagi na mnie po prostu zaczął mruczeć swoje myśli, z których ja tylko mogę budować przebieg wydarzeń.
Wychodzi na to iż to, czego doznał pilot z Zogiem, zadało tak dotkliwe obrażenia ich rozumom (z czego, biedny Zog został sterroryzowany tak mocno iż nie może przebywać wśród nas, śmiertelnych), że nie są w stanie zdać nawet z tego normalnego raportu.
Nie dowiedziałem się z jego opowieści o dalszym losie Hope-01.
(Zostawiam tu jako jedynie dopisek, po długim czasie od tej opowieści iż flota postanowiła skutecznie zniechęcić konfederację od budowania lepszego jutra na tej planecie, oczywiście nie obyło się bez problemów i prób trzymania mnie jak najdalej odpowiedzi, w świetle mojej aktualnej wiedzy o tym wszystkim w pełni rozumiem co się wydarzyło na Zamrażarce.)
W końcu dotarli do miejsca, gdzie wszystko się układało.
Patrząc z nieba, gdyby tylko dało się przebić zamieć, to dałoby się zauważyć iż cały świat zaczynał być pokryty specyficznymi wzorami. Znakami w językach niewymawialnych i tych których nigdy nie zostały zapisane, nienależących do nas ani do tych ponad i pod nami. Będące daleko przed Bóstwami i przemilczanymi nawet przez najszaleńszych z proroków naszej rzeczywistości.
Przeklęte słowa języka, który nie istniał, zostały wypalone niczym piętno na śniegu, glebie, w skorupie, jądrze Hope, naznaczając tę planetę niczym heretyka.
- Pale na naszej drodze ustawiały się w taki sposób, że zewnętrzne rejestratory dźwięku łapały tylko piski i skowyty, w modlitewnym uniesieniu i pierwotnym szale pasji przebrzydłej. - podniósł się lekko w swoim miejscu, a wizjer wzniósł się tak jakby jego oczy patrzyły na świat zza szyby kabiny Dużego.
Tak stojąc, mówił o chrzęście śniegu, który przestał w pewnej chwili być śniegiem.
Wspominał o prochu ludzi tak złych, że zostali skazani na miotanie przez zimny wiatr po całej planecie.
Opowiadał o palisadach wzniesionych z pali, w których zaklęta moc pierwotnego stworzenia. Niczym pręty chłodzące w reaktorze, tak i w tę przeklętą ziemię wbito skrystalizowaną moc.
Wspominał o trzaskach i panice jaka go nawiedziła. O szpilach paniki w jego stawach i o gwoździach z mrozu które przybiły go do podestu przed szybą. Prawił o szronie w jego małżowinach, który uczynił go głuchym na wszelkie dźwięki.
Opowiadał mi iż słyszał melodię zwodniczą jak pieśń syren. Patrzył na Zoga wiercącego się jak piskorz w fotelu. Szamotał się głową, chcąc zerwać połączenie mentalne z Dużym.
Ale on nie mógł.
Przyszło coś, czego nie zrozumieli i chciało, aby umarli, zginęli, odeszli w zapomnienie, zjednali się cieniem, przeszli w niebyt... A odmówiono im wiedzy o tym co ich miało zabić.
Mróz? Paranoja która zrodziła się tak nagle? Wślizgnęła się przez przerwy w pancerzu, zakradła się przez grodzie i układy i wbiła swoje czarne noże w ich mózgi, napawając je niezrozumiałym bólem i łaknieniem.
Ślepi i głusi, a jednak nadal żywi, walczyli z mrozem zewnętrznego świata, stawiając każdy kolejny krok w nieopisanej męce i cierpieniu i chociaż chcieli jej ukrócić, to nie wiedzieli gdzie ono jest.
Ktoś chciał wyrwać im nerwy z kręgosłupów i połączyć je z sobą, czyniąc z nich swoje marionetki. Awatary, bezwolne piony.
Oni się jednak nie dali.
Pilot zagryzł zęby, charknął jakby łapał lodowate powietrza w płuca tuż po wynurzeniu się z zamarzniętego jeziora. Zog szarpnął się w swoim fotelu jakby go obwiązali gorącymi łańcuchami.
Chociaż żaden na siebie nie spojrzał, to obaj wiedzieli co chcą zrobić.
Wyrwać się spod woli Hope-01, wznieść broń w śmiesznym dla patrzących z góry geście. Niczym istota pierwotna wznieść zaostrzony kamień i ruszyć naprzeciwko wszelkim przeciwnościom. Zdobyć kolejny świat, wbić sztandar i ujarzmić nieujarzmione.
Zog, tak odległa od nas istota, a poczuł to co my czuliśmy.
- Nie był jednym z nas, ale zawsze był z nami. A w tej chwili był najbardziej jednym z nas, śmiertelnych, naznaczonych piętnem od narodzin. W tej chwili był mi jeszcze bliższy, kiedy on istota oświecona i świadoma, skierował karabin szturmowy i umocowaną do ręki piłę na fioletowe niebo Hope-01.
Chociaż ten gest nic nie znaczył, choć zamrożony proch, czy śnieg przysłaniał im przebrzydłe niebiosa, to on trzymał broń w górze. Nawet jeśli ten gest nie miał znaczenia i nigdy go mieć nie będzie, bo przecież, co znaczy karabin wobec przytłaczającej przewagi...To w tamtej chwilii nawet jeśli śmierć nie znaczyła nic dla niego, to on chciał walczyć, gdyż przeklęte Hope-01 nie mogło nas złamać.
Chociaż czuli szpikulce lodu w swych ciałach, chociaż w szparach kokpitu zebrał się szron, chociaż czuł jak ich ciała chcą wygiąć się we wszystkie strony. Rzucił się do stanowiska bojowego. Aktywował automatyczne systemy broni niezależnej.
Chociaż na żadnym wizjerze nie dało się zobaczyć wroga, to oni to czuli.
Planeta deklaruje im wojnę.
Nie da im przejść kolejnego kroku bezczynnie, gdyż ukryte na niej bluźniercze sekrety powinny pozostać nieznane.
Chociaż na ich drodze nie było armii, twierdz, flot, batalionów, kontyngentów, watah, drużyn, kompanii - to oni czuli jak mróz paranoicznego strachu zmienia się w inferno bitewnego szału.
Krok - skan
krok - skan
krok - skan
Wezwanie posiłków nie wchodziło w grę, to było ich starcie. Byli szpicą i odkrywcami.
Krok- Nasłuch - Skan
Radio milczy, radar milczy, wizjery oślepły, ale nogi jeszcze z zimna nie połamały się.
Była to wojna bez wystrzału, starcie dwóch woli.
Cokolwiek Hope chciało ukryć, to byli już za blisko tego, aby odpuścić planecie.
Świat im jednak nie dał tego komfortu.
Ponowne uderzenie. Wiatr zdzielił boczną sekcję machiny w sekundę zamrażając wszystko do samego okablowania.
Systemy ogrzewania szumiały głośno we wnętrzu kokpitu, a pilot rzucał się co chwila między systemami zasilania, aby przenieść wszystkie jej rezerwy do funkcji bojowych, motorycznych i grzewczych. Niebo rozbłysło na chwilę, jakby pokonał je błysk. Nie nadeszło jednak oślepienie ani grom. Po prostu, jakby ktoś rzucił włócznie zrobioną ze światła wzdłuż przez niebo.
Potem kolejną i następną…
Jeszcze jedną…
W pewnym momencie maszyna patrzyła na festiwal komet, jakby ktoś skierował swoje działa i wykonał reprezentacyjną salwę.
Salwę nad mglisto-fioletową atmosferą, która chciała okrążyć cały świat wprawiając go w ruch. Niczym klucz gęsi na niebie, tak i te błyski pokonywały niebiosa.
Przez taką ilość tych jasnych wędrowców, wszystko zaczęło stawać się coraz ciemniejsze i tylko śnieg oraz odbijające błyski płyty pancerza Dużego.
W sekundę, w jedno uderzenie serca, mrugnięcie oka, wypuszczenie płuc z powietrza, drgnięcie ciała, ruch jelit i przekręcenie się wątroby, radar zapulsował. Wieżyczki zaczęły wirować w szale, a palec potwora spoczął na spuście, wprawiając mega-piłę na przedramieniu w ruch.
To był znak.
Bagnet na broń i szable w dłoń.
Niczym skradający się kot, tak mech kroczył wolno i rozważnie, taksując teren okiem Zoga, po którym pot ściekał strumieniami, zwykle rozmowny i radosny stworek milczał i zaciskał swoje długie łapska na wolantach.
Patrzył cały czas w górę i badał niebo, jakby wiedział co tam jest. Bez pomocy radarów przebijał się przez zamieć.
W pewnej chwili po prostu zaczął pruć w niebo, bez krzyku, w milczącym gniewie i jakby w maglinie, ostatecznym zrywie, próbował strącić paski światła.
W jednej chwili z kociego skradania przeszedł w gepardzi sprint.
Mimo sypkiego podłoża, Duży parł naprzód. Podążając za ogniem karabinu Pilot skierował działka automatyczne i laserowe w niebo.
W końcu Duży opróżnił pakiet amunicji.
(Precyzując - Karabin szturmowy Dużych polegał na zespoleniu sześciu miotaczy dziewięciolufowych. Pocisk jaki zwykle jest ładowany to kaliber 50 AmP wielkości Przedramienia pilota (w jego przypadku wyglądało to na 28 cm) o płaszczu z Mierinitu i rdzeniu z rtęci. Ostrzał z karabinu był w stanie przebić się przez pole siłowe, zniszczyć czołg o grubości pancerza który można liczyć w metrach, a nawet strącić kuter gwiezdny. Średni pakiet amunicji do tej broni liczył nawet do pięćdziesiąt tysięcy naboi...nabojów...Kul! Kul!)
Pilot spojrzał na swojego przyjaciela jak na szaleńca. Nawet jeśli łączyła ich znajomość, doświadczenie, uczucia, sytuacja, mentalność, paranoja, gusta i zaufanie, to nie rozumiał tego marnotrawstwa.
Anulował proces ładowania nowego pakietu i spojrzał na kosmitę, czekając na jakiekolwiek wyjaśnienia.
Ten jakby na chwilę się rozluźnił, rozlał się niemal na swoim stanowisku. Nawet usłyszał cmoknięcie, po czym stęknięcie ciężkie...
- Pamiętam co powiedział w tej chwili spoczynku…
“Przyjacielu”, zaczął, "Wiesz jak wyglądamy, wiesz jak działa nasza percepcja waszej rzeczywistości. Widzieliśmy wiele, tak dużo, że niewiele nas zaskakuje, odpycha. Przyjęliśmy wiele dobra od was i odrzuciliśmy wiele zła. W tym agresję... Odrzuciliśmy to uczucie, kult wojny i wojownika, nie widzimy szczęścia w chwili podniecenia szturmu i bitwy i pojedynku i starcia na ubitej ziemi. Robimy to, bo cenimy sobie braterstwo jakie wiąże żołnierzy i wtedy rozumiemy znaczenie słowa strata... Wiesz, jednak... My... My zauważyliśmy, dlaczego wiele cywilizacji dopuszcza się tego zła i okrucieństwa, którego nie opiszą żadni bajarze, księgi i środki przekazu. Nie ma papieru, który nie wymięknie od krwi wylanej na siebie. Nie ma języka, który nie skręci się od obrzydliwości tego. A to wszystko... Ze strachu... Z niezrozumienia, z obawy o własne życie, życie roju, życie brata... Rozumiałem to i potępiałem... Nie dlatego, że myślę iż jestem ponad wami... Bo wiesz, że nigdy tak nie myślałem. Byłem z tobą w tylu miejscach i na tylu frontach, a jednak nadal rozumiałem teorię. Teraz rozumiem praktykę. Wojna rodzi się ze strachu, strach rodzi się z niezrozumienia, a ja nie rozumiem”. Wskazał ręką, a razem z nim maszyna “Nie rozumiem tego co jest na niebie. Nie rozumiem co szarpie, nie widzę tego, nie mogę tego dotknąć, nie mogę z tym rozmawiać, nie mogę tego zranić. Nie wiem jak oni działają i się tego boję. Czuję, czuję coś, czego nie czułem. Drzwi... Drzwi zamknięte.”
Spojrzał na mnie.
“Przyjacielu, boję się końca…”
Jakby wciągnął jeszcze ostatni raz powietrze
“Tam jest źródło strachu, mojego strachu, zło w którym nie mogę znaleźć dobra. Boję się tego. Nie mogę od tego uciec, gdyż widziałem to czego nie rozumiem i na horyzoncie nadal widzę TO. – zaakcentował - Mogę to tylko zabić i mieć nadzieję, że nie przejdzie to do mojego świata. Proszę... Proszę, pomóż mi zabić strach. Zabić TO. "
Położyłem dłoń na jego ramieniu, gdyż ja też czułem strach, ja jednak byłem do niego przyzwyczajony jak deszcz do jesieni. Zog w tamtej chwili był jak dziecko, które po raz pierwszy zobaczyło coś, czego nie powinno poznać. Żałował odwagi, tak jak dziecię, które straciło swoją niewinność patrząc na coś co było zakazane. Nawet jeśli żaden dorosły nie powiedział temu maluchowi, że to co poznał jest złe, to on wiedział, że TO jest złe. Potrząsnąłem nim lekko z miną hardą, jak weteran na rekruta. Powiedziałem krótko i doraźnie, z siłą i mocą jaką miała Andoria w Dużym.
- Zabijemy. Zabijemy ich wszystkich.
Wola stała się jednością z czynami, a czyny wprawiły w ruch stal.
Ruszyli więc z czymś innym niż strach w swych sercach (przynajmniej Pilot, co do Zoga...To nie jestem pewien), Duży w jednej chwili z przypartego do muru dzikusa zmienił się w boga wojny. Teraz szedł pewnie, jakby w szeregu, falandze, szturmie!
W szturm się to przerodziło, w sprint ślepy i zaciekły, w pogoń za pędzącym autobusem, za uciekającą taksówką, za odlatującym samolotem, za pociągiem peron opuszczającym, za zamykającą się klasą, za windą zjeżdżającą, za dziewczyną odchodząca, za marzeniem sennym ulatującym.
Za krzykiem którego nie było słychać, z bronią w pogotowiu.
Zog wiedział gdzie biec, a Pilot wiedział co zrobić, aby ten bieg nie zwolnił.
Nawet jeśli byli niczym wobec lecących smug światła, to w końcu pilot zobaczył dokąd te wszystkie lance na niebie chcą się dostać.
Zbierały się na końcu horyzontu, jak piasek na dnie klepsydry.
Jakby na horyzoncie wznosiło się powoli białe słońce.
To tam, tam było to coś. Źródło strachu i paranoi, nożownik przykładający zimny nóż do ich szyi był właśnie tam.
Co? Kto?
W końcu zebrało się tam całe światło planety i spojrzeli na nie.
Na początku myśleli, że to po prostu jakaś niepokojąca anomalia, efekt usuwania pali albo akcji które podjęli nieświadomie.
Mimo wszystko, Zog wiedział iż nie są to gwiazdy, a coś co krwawi, coś co trzeba zabić, zanim dokona czegoś bluźnierczego.
Było w tym coś takiego, Pilot to poczuł, patrząc na to oślepiające słońce i jego gwiezdne siostry.
Był na tyle blisko, aby jego ostrzał zadał jakiekolwiek obrażenia temu tworowi.
Mech zacisnął palec na spuście, a Pilot przełączył się na systemy naprawcze machiny i wykorzystał szczypce służące do konserwacji, do wyciągnięcia z torby na pale, źródło najlepszego paliwa jakie mieli pod ręką.
Łamiąc pale zaczął je zamieszczać w łuzach dla prętów paliwowych.
Nie zamarzali, ani maszyna nie była uziemiona. Jednak połączenie walki i podtrzymania funkcji życiowych załogi wymagało o wiele większych zasobów energii. Wysoka temperatura Dużego i wbudowana w niego rafineria wyciągnęła ogromne zasoby energii, sprawiając iż machina stała się niemal czerwona, a wszystko w jej obszarze zaczęło płonąć.
Ta egida ognia dawała im wizje i wznowiła radary do działania.
W końcu zwrócili uwagę "gwiazd" na siebie.
Czy to paląc ziemię pod sobą, a może głośnym przeładowaniem karabinu.
A może tym, że jakiś prostak przerwał im spotkanie.
Pilot, Zog i Duży jednak się nie bali.
Szybka seria.
Nie dała jednak ona żadnych efektów.
Znaczy, nie zraniło, ale rozjuszyło.
Białe gwiazdy zaczęły krążyć wokół słońca, szybciej i szybciej i robiły to tak szybko, że stały się wirem ściągającym śnieg, grunt i całą materię z okolicy. Próbowały nawet zassać Dużego, ale Z056 zaparł się, nie pozwolił na to aby zostać zassanym, nie wyrwali go z ziemi jak chwasta. W końcu zaprzestały próby i pod tarczą z brudu i mrozu zaczęły kręcić się wokół własnych osi w pionie i poziomie, jakby miotane pewnym szałem.
Pilot wypalił rakiety z wyrzutni umieszczonych po bokach kabiny. Podrażnił skorupę, ale jej nie skruszył.
Duży czekał więc co jeszcze rzuci mróz na nich.
Rury wydechowe ziały ogniem, a grunt pod nim to było bagno. Stał jednak niewzruszony gotowy na walkę z wszelkimi nierównościami losu.
Mimo deklaracji samodzielności postanowili wysłać informację do bazy o niepokojącej aktywności na ich koordynatach.
Andoria dostała takiego kopa, że wszystkie systemy były przeładowane i każda możliwość dania ujścia energii była mile widziana.
Gwiazdy z horyzontu pękły w pół, bezdźwięcznie i z ich wnętrza wylała się maź niczym wnętrze jaja.
Znowu na świecie zapanowała szarość i fiolet, mimo wszystko to się jeszcze nie skończyło.
Wyszli z bagna, rozpalając aż białe od gorąca ostrze piły. Ryk broni niósł się jeszcze daleko, daleko za horyzont.
Idąc tak powoli, poczuli jak ziemia zatrzęsła, a oni w jednej chwili zrozumieli co się dzieje. Wnętrze gwiezdnego jaja zawisło w przestrzeni niczym na ścianie czarnymi jak gęsta ropa słupami. Te właśnie gęste linie zaczęły powoli pokrywać coraz więcej śniegu. Z ziemi wyskoczyło, nie, wyrwało się razem z nią coś niezrozumiałego. W jednej chwili z gruntu, niczym ropa z rany, wyrwała się czarna gwiazda. Chociaż to była sekunda, to widział jak kulę z próżni obtacza pancerz z ziemi, śniegu (prochu?), lawy i kamienia, formując postać. Dłoń o dziesięciu palcach złapała ramię maszerującego Dużego i ściągnęła je. Myśleli, że ZET straci rękę, to bydle urwie mu ją, zerwie wszystko i zrani maszynę. Behemot jednak się odwinął i zdzielił ciężką lufą karabinu rodzący się czerep bestii, rozbijając go i przebijając kulę czarnej mazi. Rodzący się potwór padł, jednak w tej samej chwilii od boku zaszarżowało bydlę kolejne, niewiele większe od poprzedniego, posiadające szkaradne i złączone niezrozumiałą mocą nogi i dwie pary rąk o dwóch parach łokci i czterdziestu palcach na wykrzywionych niczym stare drzewo rękach.
Objęło to ich i zacisnęło rękę na spuście jego karabinu. Spluwa wystrzeliła, a mech odwinął się ręką sprzężoną z piłą.
Przerżnął się przez magmę, kamień i śnieg, niszcząc kolejne serce.
Marsz przerodził się w bieg. Na ich drodze pojawiło się kilku kolejnych przeciwników, jednak ci byli zbyt mali, słabi i skonstruowani na poczekaniu, bez idealnej formy aby im zagrozić. Ostrzał z działek pokładowych nie był w stanie im zagrozić, Pilot skupił więc ostrzał na centralnym ołtarzu, nie szczędząc amunicji i obelg pojawiającemu się dziwactwu. I chociaż biegli, zatrzymać się nie chcieli, widzieli cel na horyzoncie…
...To dobiec do niego nie mogli, jakby każdy krok oddalał ich od tego.
Niszczyli istotę za istotą, ale nie mogli dobić nadistoty.
Kiedy zwycięstwo było blisko, na ostatniej prostej, już prawie przebili czarne serce próżni, coś powiedziało, że nie mogą zarżnąć strachu.
Niebo zadrżało, jęknęło jak wrak okrętu tonący. Ziemia odpowiedziała piskiem miliona zardzewiałych drzwi. Wiatr wtrącił się gwizdem paranoicznym dziesięciu tysięcy zamieci.
Niebo rozpruło się niczym wór zboża, a z niego poleciała śnieżyca przed którą nie dało się schronić. Góry nowe rosły w sekundy i tylko Duży, niczym tytan kroczył wśród wzniesień które przewyższały go, jednak on pokonywał je przechodząc przez nie jak nóż przez masło.
Szydzili sobie ze starań lepkiego słońca. Nie robili tego świadomie, po prostu byli tak wściekli i czuli dziwny chłód i znowu nasilający się niepokój.
Umocniło się TO.
Kiedy chmury stały się jednością z mgłą w końcu stanęli na ołtarzu.
To był Sabat.
Parszywy Sabat na porzuconej planecie.
Chociaż Pilot nie wiedział czym było to dziwne spotkanie, to opisał mi je dokładnie.
Uderzyło mnie to jak plaskacz mokrą ścierą.
Patrząc na moje poprzednie doświadczenia z kultami, czarodziejami i wiedźmami... Zwykle to byli niegroźni szaleńcy w pstrokatych i wyzywających ubraniach potrafiący jedynie wykreować niegroźne fajerwerki. Cóż, czasem może potrafili coś podpalić, ale nadal... Sabat dla takich osób to było zarżnięcie kota lub innego zwierzęcia. Morderstwa to była skrajność. Nie wspominam o kadzidełkach, inszych środkach wspomagających przenikanie przez granice rzeczywistości i pakty z siłami nieczystymi.
Na samym końcu... Byli to tylko ućpani wariaci z ostrymi przedmiotami w rękach... Czasem potrafiący zrobić krzywdę łagodnym "zaklęciem".
Zbierający straszne książki i kamienie, które czasem naprawdę działały, ale wiadomo jak to się zwykle kończy...
Jednakże Sabat opisany przez pilota powinien zostać zapisany na stronicach najbardziej zakazanych dzieł wszystkich cywilizacji które posiadają coś takiego jak "Spis ksiąg zakazanych".
(Chwała mojej pamięci)
- Światło tłoczyło się w ciemności, wybijając z wnętrza próżni i wylewając się z niego ponownie, wypełniając próżnię mrokiem. Mniejsze gwiazdy wlewały się w próżnię, aby ta je wylała.
Czarownic nie uświadczyłem tam. Chyba że rusałki z popiołu na czarnym lodowisku i kręcące się wokół własnej osi. Nimfy o dziesięciu parach rąk, trzymające w nich swoje głowy i rzucające ją do gwiazdy, pełniąc ofiarę.
Ich ciała spadały z podestu przed wielką kulą, niknąc w lodowisku, po którym kręciły się rusałki.
Gwiazdy ściągały ku temu lejowi i ciemiały kiedy znajdowały się coraz bliżej nieba. Nawet mgła była ściągana przez lej.
Robiło się coraz zimniej i zimniej, układy Dużego, nawet wspomożone (wydartymi swoją drogą z sakwy) palami systemy Dużego nie dawały rady. Konsole płonęły, po czym pokrywały się grubą warstwą lodu.
Widziałem kształty w śnieżnej mgle. Widziałem smoki siedzące na szczytach gór, niczym na lożach w teatrach.
Kozły o rogach tak grubych i wielkich że wspierały one, pochłaniające wszelkie życie, źródło śmierci niczym miskę lub wazę specyficzną.
Palce, racice, łapy, pazury. To wszystko stało się jednym w tej chorej rewii na lodzie.
Rzeczywistość zmieniała się, wszystko coraz bardziej się zakrzywiało. Świat przed nami stał się pomalowanym prześcieradłem, które ktoś chlastał w dzwonka. Nawet z tych blizn z naszego świata lała się krew obca, który kolor należy do naszego spektrum światła i bez konsystencji, której nie mam do czego przyrównać.
My nie byliśmy przerażeni, byliśmy sterroryzowani niezrozumiałością tej sceny, która powinna uciec z mojego mózgu, a zakotwiczyła się w nim, paląc wszystko inne.
Rzucając to we mgłę, niczym znaki na plugawej ziemi tej planety, które pod naszymi stopami ułożyły się w alfabet dla istot bez języków, uszu, czy nawet oczu.
Nie rozumiałem, nie czułem... Nie wiedziałem. Nie wiedziałem, czy nawet mam oddychać, aby się nie splugawić, nie chciałem patrzeć na nie. Rusałki wirowały się i hipnotyzowały swoimi wklęsłymi głowami bez twarzy, wiedźmy uwodziły swoimi kształtami które zmieniały się w ciągu sekundy, a smoki paliły nas, chociaż staliśmy tak niewzruszeni i niebrani pod uwagę.
Byliśmy świadkami, świadkami narodzin plugawego Boga, króla z cudzą koroną, imperatora gruzu i ruiny.
Zog wył, wył jak najgłośniejsze z syren. Zerwał z siebie wszelkie systemy sterowania. Rzucił się na mnie, wyrwał pistolet z mojej kabury.
Błagał mnie, błagał mnie o zniszczenie, błagał mnie, aby uratować jego świat przed wiedzą o tak parszywej istocie, o tak odrażającym odrodzeniu. Żebym zabrał od nich groźbę o narodzinach tego bytu. Żeby nie skierował swoich oczu na imperium poza zasięgiem.
Nic już wtedy nie wiedziałem.
Zabijałem przyjaciela? Czy odbierałem od niego zagrożenie?
W jednej chwili z walczących strachem staliśmy się jego marionetkami. Miotał nami, bawił się i karmił tym, co robiliśmy. Sam nie pamiętam moich zachowań.
Nie wiem nawet czy pociągnąłem za spust. Nie wiem, czy ocaliłem moje sny od koszmaru morderstwa kamrata, czy ocaliłem jego dom przed władcą wszystkich kruków.
Pamiętam.... Pamiętam kto w tamtej chwili złapał za broń. To ja dopadłem do modułu sterowania. To ja chciałem przerwać jego narodziny. Wiedziałem, że nie mogłem pozwolić mu się przedrzeć. Musiałem zatrzymać Sabat.
Przedłużyć moje życie o jeszcze trochę.
Moduły ledwo działały, cudem udało mi się przeładować.
Strzelałem z wszystkiego co miałem, przed siebie, zawistnie, z gniewem, zemstą, pogardą i z wszystkimi uczuciami których nie da się opisać. Chociaż rządziło nimi jedno.
Strach.
Strach przed wpuszczeniem go do świata Zogów, strach przed tym, że jeśli nie wzniosę broni to on zabije mnie i rzuci poza wszelkie istnienie.
Strach dyktował mi warunki.
Strach był treserem, a ja jego zwierzęciem, uciekłem do instynktów, bo rozumem nie byłem w stanie pojąć dziejącego się przede mną bluźnierczego cudu narodzin.
Strzelałem po prostu we wszystko, bo nie wiedziałem co czym było w tym wyciętym z mego rozumu kształtu. Nawet jeśli widziałem jego dłoń skierowaną we mnie, nawet jeśli słyszałem skrzek jego żerującej na padlinie hordy. Nieunikniony. On był, jest i będzie nieuniknionym. Nie chciałem być pożartym, błagałem cokolwiek co dobrego zostało w tym miejscu, aby moje strzały dały efekt. Nawet jeśli słyszałem, że komora od dawna jest pusta, a Duży jest rzucany jak insekt spuszczony w wir muszli klozetowej, to ja instynktownie nie chciałem zdjąć palca ze spustu.
Z nieba nie padał już śnieg, a czarne pióra, nikt już nie miał głowy a krucze łby bez dziobów i tylko skrzek, skrzek słyszałem! Głodny, zawistny.
Dziobali ściany mojego schronu, który w sekundę stał się tonącym więzieniem.
A jedyne co mi towarzyszyło, to jego dudniący śmiech pod moją skórą.
Potem była tylko otchłań.
Kiedy się przebudził, był już zespojony ze swoim skafandrem. Złamany, niewiedzący, samotny.
Cudem ocalony.
Ale skazanym na wieczne koszmary i nienawiść samego siebie.
Mimo iż planeta została odpowiednio zabezpieczona, a wiele zebranych przez flotę trofeów z zabitych w czasie tej krótkiej wymiany istot powinno potwierdzać iż rytuał został przerwany.
Pilot nie wiedział jak przerwać to... Miał tylko nadzieję, że mu się to udało.
Nie miałem ochoty robić transkryptu z naszej rozmowy, po prostu chciałem zapisać to w ten sposób.
Nagranie, tak czy siak, mam więc pamięć o Zogu i pilocie ruszy dalej w gwiazdy i nie umrze tak szybko.
A to zawsze coś dobrego, czyż nie?
Z drugiej strony, pozostaje świadomość o istnieniu bytu określonego mianem..."Władcy wszystkich kruków".
Pilot wyznał mi, że dopiero po czasie dowiedział się czym są kruki, po prostu podświadomie wiedział, że ta istota tak się nazywała.
W swoim czasie będzie się trzeba przyjrzeć tej kwestii...
Komentarze