Historia
Żarniki. Przed czym naprawdę uciekasz?
Poprawiłem na sobie kurtkę którą się przykryłem na jazdę. W przedziale z początku było zimno, lecz im więcej ludzi się gromadziło tym prędzej się nagrzewało.
Ziewnąłem ciężko, z oczu strzepałem resztkę snu.
W stanie lekkiej nietrzeźwości poprawiłem się w miejscu i spojrzałem w okno.
Za mną sunął świat w polach, łąkach i lasach na tle zachodzącego słońca.
Znałem te tereny, mijałem je zbyt często aby o nich zapomnieć.
Moje tory, moje lasy i moje łąki.
Pędzący chwilę temu obraz teraz zwalniał coraz bardziej, pozwalając mi się napawać widokiem świata w którym ukryło się słońce przed swymi dziećmi.
Ja to jednak zbywam, przeciągając się w pustym miejscu i przeszukuję kieszenie. Komórka, dokumenty, portfel i zegarek na ręce. Pod nogami miałem plecak, spakowałem do niego komiks jaki czytałem i wyjąłem z nań butelkę wody.
Wykończyłem ją jednym haustem i zauważyłem jak mijaliśmy znak "Żarniki".
Moja mieścina.
W końcu znaleźliśmy się na starej zajezdni.
Z jednej strony znajdowały się zbiorowiska torów a za nimi rów oddzielający cywilizację od leśnej puszczy, która zresztą była cieniem samej siebie w tych czasach.
Szynobus staje z leniwym piskiem na stacji.
Odprowadzany wzrokiem podstarzałego biletera opuszczam maszynę stając przed zabitym dechami budynkiem stacji. Elewacja była odrapana, farba schodziła z drzwi pasami i w ogóle wszystko przypominało porzucony i zapomniany burdel, a zapieczętowane blachą okna tylko wspierały ten obraz. Mijam budynek grzebiąc w kieszeni bluza za paczką Zebr Slim. Jednocześnie sięgam do drugiej i wyciągam komórkę do której są podpięte słuchawki. Zręcznym ruchem odpinam kabelek i ściągam je sobie z uszu. Przeglądam kontakty
"Asia"
Ostatni raz w moim życiu wybieram jej numer.
Długie dźwięki sygnału urozmaicam zabawą z prztyczkiem od zapalniczki.
W historii pięć nieodebranych od niej połączeń, ale to mnie nie obchodzi. Tej nocy chcę spalić moją pierdoloną przeszłość.
"Tu poczta głosowa, po usłyszeniu sygnału nagraj wiadomość"
- Hej... - zaciągam się i konsternuję - ...Chciałem coś powiedzieć, bo wyszedłem bez pożegnania. Nagrywam je tutaj. Ponoć zrywanie przez telefon to jest najgorszy sposób zakończenia znajomości. Dlatego właśnie dzwonię. Nie zasługujesz na inny koniec, nie dzwoń więcej do mnie, nie zbliżaj się do mnie. To co między nami było, nie ma już dłużej znaczenia. Odwal się od mnie dziewczyno. Nara - Naciskam czerwoną słuchawkę i blokuję jej numer. Przeglądam ponownie kontakty.
W głowie układam sobie cyferki i wpisuje numer którego nie mam w książce.
Przykładam komórkę do ucha.
Sygnał
Zaciągam się
Sygnał
strzepuję popiół na ziszczony asfalt obserwując łąki na których dziko rosną krzewy i karłowate drzewka. Z obu stron otacza mnie dzicz i nicość. Jedyną oznaką cywilizacji są słupy wysokiego napięcia formujące się w litery A.
Sygał
Rzucam pet w rów
Syg...
- Halo? - Uśmiecham się słysząc znajomy głos.
- Jest okazja się najebać za darmo. - Walę prosto z mostu.
- Dawid? - Słyszę ciężkie westchnięcie i dziwny trzask - Ty to dobry jesteś. Bez "dzień dobry, jak żyjesz?" albo "Siema, jak się trzymasz?"
- Nie pierdol, zawsze schodzi na temat chlania... - ucinam wywód.
- Nie no, ja wódki jak pacierza nie odmawiam... Kiedy i gdzie? - Patrzę na ekran na którym wyświetla się 20:30
- 22:50, w domku za cementownią.
- Kurwa.... Nie można u ciebie? W ogóle...Wiem że nie moja sprawa...Ale dlaczego? Dlaczego chcesz dziś się zalać? Znaczy, piątek wieczór...To nie brzmi jak jedyny powód...
- Aśka...
- Aa...- Poczułem że przytaknął - Definitywnie?
- Co się kurwa wykułeś takich trudnych słów? -Otrząsam się ze zbędnych emocji -...Tak... Definitywnie...
- Łapię... Nie ma problemu stary, spotkamy się pod Jagą..Zbieramy jeszcze kogoś?
- Anka?
- Nie wiem stary co z nią...To już nie ten człowiek.. - Z haszczy nieopodal żwawo wysunął królik, w ciągu kilku sekund wpadł w kolejne krzaki. Zajęło mu to może z dwa skoki. - No niby można...Ale nie jestem pewien...
- A Mati?
Niebo przecięło kilka gawronów a na horyzoncie ku ciemniejącemu niebu wzniosło się kilka gołębi. Jeśli tam jeszcze był ktoś, kto dba o gołębniki...
- Ehhh...Nawet matka nie ma z nim kontaktu...
- W skrócie...Wszystko się wzięło i zjebało...
- Ale my nadal tu jesteśmy...Widzimy się pod tym monopolem, ok?
- Jasne, trzymaj się stary...Dzięki Ziutek..
- Za co?
- Odebrałeś. - Ja ci mówiłem... To zła kobieta była stary... - Zaśmieliśmy się obaj, cicho, chropowato...Ale zgodnie. - ...Jak miałbym cię tak zostawić mordo? To mój obowiązek. Do potem ryju.
- Do potem.
Rozłączam się i mijam ostatni zakręt przed oświetlaną żółtymi latarniami ulicówką.
Moja wieś.
Żarniki.
Moje pole bitwy.
Żarniki.
Moja wieś.
Chciałbym znać każdy dom, jednak wiem że nie zwiedziałem nawet połowy z nich. To takie szeregowce, parterowce przy ulicy a za nimi podwórka, czasem wyłożone kostką, czasem ziarnem i psim gównem, gdzieś drzema Zetor Forterra nad wielkim wtulonymi w siebie BINami. Przy czarnej stodole obłożonej rozpadającym się eternitem czuwa wierny C330 a ciszę tej nocy czasem przerywają buczące cicho zbiorniki na mleko. W ogródkach z idealnie ściętym trawnikiem, co kreatywniejszy poustawiał pozornie bezużyteczne bańki na mleko i zasadził w nich kwiaty. Są też ogrody warzywne, między pietruszką a porem powbijano metalowe pręty a na nich są puszki po Harnoldzie, Taterce, Kasztelanie...I wszystkie z lat kiedy to piwo było niczym złoty Gral dla Indiany Jonesa, jak antałek przedniego miodu dla pana Zagłoby, jak Nektar dla całego Panteonu Olimpu.
Zimne piwo i rzucająca na wszystkie strony kabina...Albo zimne piwo i Hit na Sobotę.
Boże, czy jest coś lepszego od takiego stanu totalnego zobojętnienia? Totalnego wyjebania na wszystko? Ponownie, Obcowanie z kulturą w formie Premiery "Gladiatora" w TV, zimny Harnaś i lody z zamrażarki które już nabrały posmaku koperku. Ewentualnie kanapki z wędliną i soczysty pomidor...
Żarniki.
Dom.
Przez tę wieś uciekałem przed rosłymi chłopakami, w kilka bram walnąłem wiele pamiętnych goli, a na przystanku...Właściwie to na nieco większej wypustce ze znakiem postoju dla autobusów do którego przewiercono rozkład, jeździłem do podstawówki w Dębniku. Teraz mijam to wszystko i zaklinam się w środku...Dlaczego nie można Zarników odciąć od tego wszystkiego? Tam na zewnątrz jest tylko ciemność. Pozłacane szczyty w postaci szklanych wieżowców, labirynty szarych ulic i białe linie...Wszystkie chcą dokądś prowadzić a one wiodą tylko na zgubę.
Duży żółty Fiat obcina mnie z daleka obcina mnie z pogardą i wyrzutem. Służył jak mógł, to nie jego wina że na Żeraniu go składali byle jak. Woził na rynek i do kościoła jak mógł, psuł się rzadko jak na FSO... Niepogodzony że jego pięć minut na scenie motoryzacji minęło.
Mijam szare, czerwone, pomarańczowe i żółte domy.
Tam nowe okna, tam ładne drzwi i progi w starej ścianie, tam...Tam tylko stoi porzucony i zarośnięty burdel między pięknymi włościami ze ścieżkami wykonanymi z kamyków i gródkami z wysokimi tujami. Kolejny ciekawy budynek.
"Sklep spożywczy JADZIA"
Jeszcze daję radę to odczytać ze złuszczonego znaku pod logiem browaru Kasztelan...
Przechodzę przez oszklone i stare drzwi, monopolik jest 24/7, szczególnie kiedy po matce schedę przejęła jej córka. Żująca gumę z taką manierą, jakby chciała z niej wycisnąć ostatni atom. Stoi przy kasie z o dziwo nadal białym fartuchem sklepikarza. Chyba Lewiatan...Ale nigdy "JADZIA" nie zawiązała współpracy z tą siecią. Nie kłaniam się, nie mówię dobry wieczór. Nie jestem menelem ani nikim kto musi się płaszczyć po to, aby mi wpisano kreskę w magicznym zeszyciku. Kiwam głową. Widzimy się, bo aneks jest naprzeciwko drzwi a w tym magicznym szynku... Kiedyś mogłem znaleźć wszystko.
Gumy kulki, cheetosy, Mister Snacki i maczugi...
Charlie i fabryka czekolady to był najbardziej obskurny sklep na pograniczu Chatki świętego Mikołaja i Bieguna Północnego.
Gałki oczne, żelki, gumy tak kwaśne że cierpki posmak czuto jeszcze przez parę dni, twarde kule, pączki, drożdżówki i rogale po terminie na które osy, muchy i inne robactwo srało z niekrytą lubością. Mieć 2 złote w 2010...To jak być Rokefelerem...
Brudna i ziarnista podłoga może pamiętać nawet przemianę ustrojową, tak samo jak kurz który zalegał w szczytach których nie dało się zauważyć.
Rozłożenie przedmiotów się nie zmieniło, z marszu ruszyłem w stronę półki z czerwonym pudełeczkami.
Stawiam ptasie mleczko przed żółtą kasą i mierzymy się z ekspedientką wzrokiem.
Ona jakby się schyla, może po ukryty pod blatem pistolet,strzelbę...Odstrzeli mnie! Sprzątnie! Grabarz już robi pomiar, już deski na trumnę hebluje...
Jednak nie...Nie, wyciąga zapakowaną w sreberko, gumę w pasku i bawiąc się nią w jednej ręce nabija towar na kasie.
- Osiem złote. - Mruknęła
Kładę dychę na stół, szybka transakcja.
Kasa robi szybki strzał z szuflady, dwójka wpada na blat z podwójnym saltem mortale, nigdy nie ląduje jednak na stole i łapię pieniążek. Zgarniam czekoladki kupione za ostatnie pieniądze w portfelu.
Mleczko chowam do plecaka i wychodzę.
Znowu przechodzę pod lampami w szarym i ciemnym świecie bez słońca, gdyż te już zaszło a jego miejsce zajęły błądzące chmury. Jeszcze się nie zapaliły, może nie działają? Co mnie to obchodzi. Droga i chodnik skręca ją w prawo, ale ja idę w lewo. W stronę zagajnika wzdłuż piaskowej ścieżki, za zagajnikiem znajdował się jeszcze inny świat. Jeszcze jeden, ukryty, za resztkami cywilizacji dom na szarym skrawku świata.
W grach, tych starszych szczególnie, za niewidzialną ścianą obszar staje się ubogi, słabo oteksturowany i widać że jest gorszy od właściwej mapy gry.
Właśnie ten dziwny świat za mapą jest tym najciekawszym, nawet jeśli tam nic nie ma to on kusi swoim wyglądem. Ten skrawek moich lat dziecięcych to mi przypomina. Może to przez to iż przed moim wyjazdem udało się wyremontować całe gospodarstwo. Ten mały skrawek ziemi pod szarym i ciemnym niebem był wszystkim, co mam. Pamiętam każdą cegłę którą wykorzystaliśmy z Dziadkiem w czasie remoncie szopy, każdy zachód słońca kiedy to widziałem wznoszone od nowa dzieło pracy dłoni ludzkich. We framugach były drzwi z brązowej blachy, a nie ze starej deski i zardzewiałej blokady. Wszystko miało błyszczące kłódki a stare pierdolniki zniknęły razem z wywózkami złomu i gruzu. Jeszcze stodoła tylko stara z czarnego jak Heban i ludzkie serca drewna, z dachem wyklepanym ze starych desek do których siłą rdzy i wiary utrzymywały się kawały starej blachy. Z chłonących resztkę szarego światła wnętrza stodoły wychyla się oniegdaj żółty, teraz bardziej rdzawy. Czerwony, żółty czy zardzewiały...Kogo to obchodzi? Ważne ze działa, tak?
Obok rozpadającej się stodółki, stoi przybudówka wykonana z luźno wbitych w ziemię prętów na które narzucono kilka blach. Pod tą przybudówką stoi nieśmiertelne C-330, a za nim tylko łąka pod lasem. Ziemia niczyja, niezależna od praw ludzkich, a i może boskich. Tam życia nawet moja noga nie naruszyła. Tam kończy się świat.
Nie wiem dlaczego, po prostu. Za tą łąką wydaje mi się być postawiona ściana z pleksy.
Przypomniały mi się stare mapy do Symulatorów farmy... Tak, to coś z tego. Horyzont jest tylko grafiką, iluzją postawioną tak daleko od gracza, aby uparcie sobie wmawiał że tam nic nie ma.
Prawda jest taka że horyzont w tej grze to iluzja a tutaj, w tej okolicy zawsze mogę ruszyć w jego stronę i nigdy go nie złapać. Chociaż docieram do miejsc które obserwuję z mojego położenia, nigdy nie znajduję się na jego końcu.
Tylko horyzont w żarnikach jest bezgraniczny. Reszta świata zawsze doprowadza dokądś, tylko u mnie za domem jestem na granicy świata.
Prawie wyciągnąłem rękę do brązów, żółci i czerni pól, do lasów dalekich, do wałów i domostw pojedynczych w których może nikt od dawna nie mieszkać.
Powstrzymuję się od tak durnej czynności i strzepuję z siebie myśli durne i niepotrzebne. Zatruwają umysł i go leczą zarazem. Zaciągam się powietrzem które znam tak dobrze. Nie czułem go w nozdrzach od dawna.
Ruszam szutrową ścieżką do rdzawo - karmazynowej bramy z której farba łuszczy się placami. Jej istnienie jest abstrakcyjne, gdyż działki od zewnątrz nie oddziela żaden płot. Widzę jednak już zalane betonem w ziemi kamienne słupy. Pewnie w stodole są płyty które zostaną umieszczone w te łuzy.
Pobieżnie lustruję podwórko. Zdaję sobie sprawę iż nie słyszałem wycia ani szczekania podwórkowego strażnika, pana ziemi do której sięga łańcuch.
Buda i miska pełna resztek były na swoim miejscu, a jednak lubiącego dobrze zjeść kundla nigdzie nie było. Pierwsza myśl jaka przyszła mi do głowy to może po prostu poszedł na nocne harce z kumplami licząc na szybki numerek w krzakach...
To oko zna ludzi lepiej niż myślę. Dlatego przed nim gnę kark i to ono jest moim Sauronem i latarnią. Nigdy nie ucieknę przed jego spojrzeniem, a jednak to on przetarł szlaki morskie i wytyczał kursy w pierwszych krokach życia.
Nadal się zastanawiam, czy zginam kark ze strachu, czy z szacunku.
Ten marazm, niezdrowa więc obojętność i brak umiejętności prostego zaskakiwania się w miejscach, gdzie stosunkowa większość społeczeństwa by miała oczy jak okna w Amytivile.
Pamiętam pewien paskudny dzień gdzie ten chłód i wyrachowanie dały się w pełnej krasie. Pewnie mniej wyczuleni ode mnie by nie zwrócili na to uwagi. Ale wtedy po prostu, mają patrzenie na świat jak mój dziadek.
Wiosna to była, szczególnie błotnista i śmierdząca...
Wszystko było w funeralnym nastroju.
Parszywość niosła się od zachodu, a od wschodu napierał zimny front;.
To wisiało w powietrzu niczym zapach ozonu chwilę po burzy.
Dał mi wtedy szpadel w dłoń i zaprowadził mnie w las głęboki wskazując miejsce, gdzie miałem wykopać dół.
Nie wiedziałem, po co kopię, ale wiedziałem...Chyba doświadczony Killerem, o co się spytać.
"A zwierzęta nie rozniosą po lesie?"
Brakowało kluczowego "tego czy ich" ale niewiedza jest błogosławieństwem.
Spojrzał na mnie z pewnym uznaniem i spokojem, jakby zobaczył we mnie samouka i osobę która myśli do przodu bardziej niż on zakładał.
"Nie, to miejsce zbyt śmierdzi człowiekiem..."
Opuścił mnie a ja zacząłem kopać mogiłę szeroką i przepastną. Znaczy, przepastną na tyle ile jest w stanie wykopać czternastolatek...
W końcu wrócił z białym workiem szczelnie obwiązanym. Nic się w nim pozornie nie ruszało, a wszelkie rozruchy zawartości były spowodowane majtaniem worka przez niego. Twarz miał jednak kamienną, z braku drgnięcia jakiegokolwiek mięśnia oraz z tej niezdrowo szarej cery w której te małe i zimne oczka tylko jeszcze bardziej się odznaczały. Jakby świat opuściło wszelkie ciepło i zostały tylko te dwie lodowate drzazgi w jego tęczówkach.
"Zakop. Nie otwieraj worka, nawet jak będziesz słyszał piski. Po prostu zakop."
Jakież to okrutne, nieczułe i złe. Taki precedens nie powinien mieć prawa bytu we współczesnym społeczeństwie. Można było lepiej, można było uniknąć...
Ile razy to było już powiedziane...Ile wojen tak podsumowano? Ile ludobójstw miało taki przypis...
Bez znaczenia.
W moich uszach zaległ jeno szum. Byle nie słyszeć, byle nie pozwolić, aby coś przerwało pracę. Szybciej skończę, szybciej odejdę, szybciej zapomnę.
Po tylu latach nadal nie wiem, czy dobrze zinterpretowałem tę ukrytą lekcję. Czy była jakakolwiek lekcja.
Zakopać wszystko, co myślę. Pochować swoje wnętrze. Zbudować pustą twierdzę w samym sobie.
Skonstruować zwodniczą pułapkę w której sam wymierzę sprawiedliwość na sępach którzy jedyne czego pragną to żeru na uczuciach.
Jak można tak żyć?
Już się nad tym nie zastanawiam. Mam to gdzieś.
- Dawidek! - Krzyczy grubas w żółtej koszulce z napisem "Panama Beach". Grubas to nie jest określenie pogardliwe a bardziej idealnie oddające jego gabaryty.
- Dobry wujku Darku. Dobry... - mierzymy się wzrokiem. On tylko kiwa głową powitalnie i bierze gryza kanapki.
- Babka jest w piwnicy, kalafiora obiera. Zostajesz na kolacje...Czy na chwilę?
- Na kilka dni...Czy mój pokój...
- Wszystko jest na miejscu, nikt w tym domu nie zamierzał sprzątać twojego bałaganu.
- Jak tam w wielkim świecie Dawidek? Chodź tu i siadaj... Pogadamy trochę... -Wuja odsunął krzesło - Co będziesz lazł do siebie, chyba już ci nic nie ucieknie...Co nie?
- No w sumie... - Dosiadam się do nich.
- No. - Polał mi setę - To co tam w za naszym małym kawałkiem zadupia?
- Stara bieda. - Siadam i sięgam po ogóra ze słoika po pulpetach pudliszki - Wolne mam, to postanowiłem wpaść na dzień lub dwa...
- Mógłbyś zostać dłużej, to byś dziadkowi w żniwach pomógł... Przyczepy jeszcze niepoutykane pianką, a i ten chuj Pietrzykowski kombajn na ostatnią chwilę pożyczy.
- To zależy od dziadka, nie dzwonił do mnie z prośbą o...
- A po co miałem...Przez 78 lat dawałem sobie radę, to i w tym roku jakoś bym podołał... Zresztą myślałem że jesteś tam zalatany w tym twoim mieście...
- Zawsze bym znalazł chwilę, aby pomóc... - Wznosimy toast w imię wymarszu Napoleona na Moskwę.
- Nie... - Staruszek machnął ręką i ściągnął szelki z barków - ...Po prostu... Nie chciałem, abyś sobie zaprzątał głowę Żarnikami... - Wuja chrząknął szybko, jakby chcąc się wtrącić, jednak dziadek nie dał mu takiej możliwości - ...Kiedyś będzie trzeba się od tego odciąć... Lepiej to zrobić bez skrupułów.
- Głupoty pierdolisz - Sięga po Michała Ogińskiego - Człowieka ze wsi wyrwiesz, ale wsi z człowieka...Nie da się. - Polewa - A ty jak myślisz Dawidek, da się ot, tak powiedzieć że jest się innym człowiekiem? - Takiego pytania się nie spodziewałem, przynajmniej od niego...Jestem pozytywnie zaskoczony. - Da się...Ot, tak uciec?
- To jest chyba tak...Jak ktoś chce...No wie wujek, jak ktoś chce...Ja wracam bo tutaj jest mój dom... I się tego nie wstydzę, ale no...Jak ktoś powie że nie, to nic mu nie można zrobić, no bo co? To czy się wstydzi tego skąd pochodzi i tak...No wiesz... Prowadzi do tego samego, że nie da się oderwać od miejsca, gdzie się trochę pożyło... No...Tak...Tak myślę... - Nastaje cisza i patrzymy po sobie. Wuja chrząka w kułak i wyciera dłoń w spodnie.
- No widzisz... A twój dziadek pieprzy że takie miejsca jak nasze" za-drogą-donikąd" zniknie. To miejsce nie wyparuje Zenuś...Choćbyś bardzo tego chciał... - Zaśmiał się i wstał - Dobra, dziękuję za gościnę, ale będę już szedł...Bo stara ze mnie koty znowu będzie darła... - I ja wstaję ruszając w stronę piwnicy gdzie siedzi babka.
Przenikam przez zapachy kiszonego ogóra i wędliny wkraczając w świat wilgoci i ciasnoty schodząc rytmicznie przez skryte w półmroku schody. Drogę na dół znam niemalże na pamięć, a jednak czuję jakbym szedł tą drogą pierwszy raz. Rozbicie całkowite kiedy zmierzam krętymi schodami i każdy krok stawiam na autopilocie, zanurzam się jednak w świat dziwnie nowy...Zapomniany i dogorywający. Odmieniony, dawna percepcja tego miejsca nie ma znaczenia. Bo to samo miejsce, nie jest już tym samym.
Dlaczego?
Bo w tym świecie jest więcej kurzu na półkach które uginają się od zakonserwowanych dóbr... Więcej rdzy na stalowych elementach, więcej skruszonego tynku i odpadającej farby od niegdyś pomarańczowej ściany.
Teraz nie ma to znaczenia. Zakręcam w ciasnym przejściu podchodząc do źródła szklistych stuknięć, metalicznych kliknięć i zapachów silniejszych niż wszystkie inne.
Zachodzę do pomieszczenia przypominającego cele. W rogu stoi stara, rozpadająca się rama łóżka żelaznego. Przy wejściu jest taboret, stół i drugi stołek.
Na drugim siedzisku siedzi babka.
Fartuch w grochy jest tak rzucający się w oczy, tak zapamiętały że ciężko zapamiętać inne elementy jej ubioru.
Na który zresztą składały się czarna bluzka i spodnie.
Upychała zieleninę, do czasu kiedy ja przybyłem.
- Dawidek! - wytarła dłonie w ścierkę którą przykręcała wieki i wstała. Ja się również zerwałem i bez ogródek uścisneliśmy się z babką. - Nie mówiłeś że przyjadziesz. (Błąd umyślny)
- Tak wyszło babcia - Stawiam plecak na swoich kolanach i go rozwieram - Ja tylko na parę dni...
- Może pomożesz dziadkowi we żniwach...Wiesz że on już ma nie te lata i nie powinien się...
- Zostanę ile trzeba, nawet jeśli dziadek mówi że da radę...
- No ale bez powodu byś do nas jednak nie przyjeżdżał...Bo bądźmy szczerzy - sięgnęła po szklankę z herbatą - Nie dawaliśmy ci znać że potrzebujemy twojej pomocy, a i ty... Byś sam się do nas nie pofatygował... - Wyciągam Ptasie mleczko. - Ajjj...Nie musiałeś...Nie trzeba było...
- Trzeba, trzeba... - Podaję jej pudełko.
- Aleee...Od tego i tak nie uciekniesz... Więc...Dlaczego przyjechałeś? - palcem szuka puntku do zerwania folii na opakowaniu.
- Cóż... - biorę czekoladkę - ...Sprawy w mieście... Trochę się...No...Wiesz... W robocie mi się nie ułożyło...I na studiach...Więc postanowiłem wpaść tutaj i odpocząć...Od miasta...
- Tylko się tu nie zasiedź... - Prychnęła - Ale i tak wybierasz się gdzieś na noc?
- Skąd wiesz?
- Bo ci butelki w plecaku dzwonią jak na majowe... Albo jak na połów suma... Z kim idziesz na nocną zanętę?
- Z Ziu...Kamilem...I Anią...
- Ojjj...Jej to się przyda taki wypad...
- Dlaczego?
- Ajj no... - Ścisza delikatnie głos i spogląda na tackę z Ptasim. Wrzuca czekoladkę do ust i ciamka ją z radością. - No bo...Widzisz, są dwie wersje...Nowakowa mówi że wcale się nie dostała na ten cały ASP...Ale Malicka mówi że ją przyjęli w tym Krakowie, a potem...Wykopali... I siedzi tutaj od miesiąca...Niby na urlopie Studenckim czy coś takiego...Ale wiesz że ona próbuje z nas zrobić idiotów ze wsi...A i samej Ani...Nikt tu nie lubi...
- Bo?
- Nie chcę gryźć się w język, dlatego zapytam wprost... Chyba winą waszej nie chęci do niej nie są jej poglądy?
- Każdy niech wierzy, w co chce...Wiesz jak to u nas było, ale wiesz co się dzieje kiedy nosi się to, co myśli na wierzchu... Nawet w miastach tego pewnie nie lubią... Zresztą...Co ja się odzywam... Nie pamiętam kiedy ostatnio byłam poza Żarnikami... I szczerze...Czeka mnie już tutaj deska grobowa. - Wyciąga z kieszeni paczkę Mińsków. - Dobra Dawidek, bo mi tu chwile jeszcze zejdzie a ty pewnie jeszcze pójdziesz gdzieś z Kamilkiem. - Taksuje mnie okrtunie wzrokiem - Tylko nie dalej niż za Przenajświętszą Panienkę, dobrze?
- Oczywiście... - W duchu krzyżuję palce. - Skoczę tylko na chwilę do siebie.
Jednak na te słowa babka nie zwraca uwagi. Bez słowa się rozstajemy a ja wyruszam w stronę mojej samotni.
Drzwi oklejone plakatami...A raczej kartkami na którymi są wydrukowane postaci z Ligii Legend. Uśmiecham się widząc Ashe, Morderkaisera, Doktora Mundo i Fiddlesticka. Niby to takie wielkie nic. Kiedy ja ostatnio grałem w Ligę? Kiedyś marzyłem mieć drużynę. Grać w takiej. Warriors zaszczepili we mnie absurdalną wiarę że mogę kimś takim być.
Łózko zasłane, ale wokół niego wszystko rozwalone i zabałaganione.
Czyli jest w porządku. Siadam na wyrku i oglądam się na meblościankę połączoną z biurkiem.
Książki widzę pokryte tak grubą warstwą kurzu że spłowiały. "Tomek Sawyer", "Wywyższenie Horusa"," Anioł Exterminatus", "Płomień życia", "Chrzest ognia", "Ostatnie życzenie", "Wieża Jaskółki", "Krew Elfów"...Reszta pożyczona....Bez zwrotnie.
Zbiera się łza. Taka mała i nieświadoma.
- Co oni z tobą kurwa zrobili Geralt... Nie tak miało być...Nie tak miałeś skończyć... - Ścieram łzę i kończę fanowskie gorzkie żale. Zdaję sobie sprawę z mojej małości i słabości. Waluta jaką mogę płacić światu za skazę na bohaterze to tylko pogarda...Nadchodzi Czas Białego Zimna i Białego Światła, Czas Szaleństwa i Czas Pogardy, Tedd Deireadh, Czas Końca. Świat umrze wśród mrozu, a odrodzi się wraz z nowym słońcem. Odrodzi się ze Starszej Krwi, z Hen Ichaer, z zasianego ziarna. Ziarna, które nie wykiełkuje, lecz wybuchnie płomieniem... - Sięgam po "Krew Elfów".
Sapkowski ty proroku jebany... A może to ja jestem takim czarnowidzem...
Kiedyś nie chciałem czytać takich książek. Obawiałem się konsekwencj tego, uwolnienia ich i wpuszczenia do mojego umysłu. Jednak uznałem że uciekanie od tego nie ma sensu. Na granicy snów stał Geralt, Gandalf, Aragorn, Maximus i Glif... Wszyscy to tylko kalki, zestawy cech. Żaden z ich mieczy nie jest prawdziwy.
Oglądam się na komputer. Widzę godziny przegrane w HoMa III, powtarzane kampanie... Wciąż w tym pokoju słyszę nasze głosy...Naszej trójki.
"Działa! Działa!
Nie bij świnki!
Jak to to otworzyłeś?
Jak się robi ten Krafting table?
Czekaj, może w internecie coś piszą o tym jak mieć lepszy miecz"
Narady, dialogi i dyskusje. Serie na Youtubie. Myślałem że da się wybudować zamek którego nie zdobędą. Twierdzę do której się nie wedrą. Weszli, zobaczyli, wyśmieli i spustoszyli. Otwieram małą szafkę z naklejkami z Cheetosów, z Zygzakiem McQueenem i takim jaszczurowatym Pokemonem. Sięgam po pudełko z symulatorem farmy 2009, znam opis na tyle pudelka doskonale, wykułem to na pamięć jak litnanię. Każde słowo to przejechane kilometry i hektary obrobionej ziemi. Pod tym Call of Duty 1 z dodatkiem United Offensive. Kolejny opis gry, który kojarzę lepiej niż cały pacierz.
Z nimi zatoka piracka. Materiałowy klaser na płyty. Bajki, bajeczki. Miś koralgor, bracia koala i Sąsiedzi. Czerwony kapturek: Prawdziwa historia. Na jednej płycie są 3 filmy a na drugiej 5 i pół. Żadna z nich chyba już nie działa. DVD chyba mam gdzieś w pudle pod łóżkiem. Te wszystkie dzieła, broniły...Wznosiły linie okopów i mury wobec tego co jest nieludzkie. Przecież oni wszyscy chcieli zapobiec jakiemuś szaleństwu. Utrzymać porządek. Wierzyłem w nich. Wierzyłem.
Mała niebieska teczka.
Bez gumki, zerwała się dawno temu. Na kartce w kratkę gdzie była praca domowa z polskiego jest i rysunek od Ani.
Warty 3 ramy gum kulek i paczkę maczug... Ma wielki karabin, pas z granatami i kask. Żołnierz który też miał bronić...a potem i to wzieło oraz się zjebało...
I nagle ten pokój radości i wspomnień zmienia się w kolejną salę tortur. Paskudnej świadomości o zakłamaniu i fałszu. Tym jak bardzo utknęliśmy w ślepiej wierze w gwiazdy a potem ją sobie wyrwaliśmy i przeliczyliśmy na mamonę. Serce mi się łamie, po prostu...Dość... Biorę kasę z blaszanego pudełka po jakiś cukierkach biorę 2 dychy i ruszam ku wyjściu. Mam dośc już nie mogę.
Wracam przez wioskę a kolejny przebój nocy wciska się w mózg. Czuję relaks i zobojętnienie. Oniryczna ulica prowadzi mnie prosto do celu. Nie jest miejskim labiryntem w którym się gubię i duszę. Tu jestem pewny, znam swój cel. Nie oszukuję się że znam drogę. Nie jestem z miasteczkowej rzeczywistości. Pokonuję znane mi piekło z pewną ulgą. Lepiej niż obce mi niebo które odrzucam...Ale...Czy ja tego chcę?
Nie jestem pokornym psem który pragnie wrócić. Nie zwalniam ale mój mózg zapłonął gniewem a ja obrzydzeniem do samego siebie. Dałem się wyprowadzić w maliny jak ślepe i głuche dziecko.
Żarniki rajem?
Absurd.
Docieram w końcu pod sklepik. Zbijam piątkę z Ziutkiem i ruszamy ku miejscówce.
I tak idziemy w milczeniu, w zawieszonym czasie na drodze niczyjej, ku pomnikowi czasu tak dawnych i odległych, że wszyscy dorośli wspominają je z radością. Tylko my patrzymy na te monolity przeszłości której nigdy nie zrozumiemy. Patrzę na unoszący się ponad leśnymi koronami ceglany komin który wydaje mi się wyższy niż najwyższe wieżowce. Lufa wycelowana w nieboskłon która nigdy już nie buchnie czarnym dymem i czerwonym oknem. Uchylam łyk Harnolda i pochłaniam chwilę ciszy razem z tym piwem. Jestem spokojny i stabilny, chociaż ta chwila minęła już dawno, to jednak ona nadal tutaj trwa. Ziutek jest tutaj chociaż już go nie ma bo już jest inny.
Minęło może nawet milenium od mrugnięcia i się nie upajam już tą samą ciszą i chwilą, bo tamta minęła dawno temu. Wiatr wieje już inny, chociaż każdy powie że jest taki sam a szary i ciężki nieboskłon jest coraz bliżej nas.
Tylko ceglana lufa z komina wpatruje się w niebo z obojętnością. Czeka aż ktoś znowu tchnie ogień w stary piec. Rozgrzeje puste hale i znowu zagości w nich hałas głosów i stukotów maszyn. Natura przez wybite okna znowu będzie obserwować dzieło stworzenia, ale stworzenia już nie będzie bo czas na ten komin nadszedł i nic już w nim nie zapłonie. On nadal celuje z niezmienną pogardą w niebo i będzie celować póki natura sama nie podważy jego fundamentów.
Wtedy runie na ziemię i natura ponownie będzie na szczycie.
Teraz jednak on tu jest, i wszyscy przed nami pamiętają że ten komin tam był, więc był tam całą wieczność bo ci, co byli przed tymi, co byli przed nami nie podważą oczywistego faktu pradawności tego komina.
Coś zawiało, coś zakrzypiało i zawyło.
Po lesie roznosi się żałosny jęk cywilizacji.
Las też tu był od zawsze ale on tu jest bo jest i nie jak miał być gdzie indziej.
Las jak las tak las był lasem bo jest lasem nie dębowym, nie brzózkowym, a lesistym lasem z lisami, kunami, kleszczami, pająkami, grzybami i pokrzywami. To jest de facto, jak Leonardo Di Caprio w Titanicu.
Kto miał być inny w Titanicu jak Di Caprio. Nie da się tego podważyć.
Komin jest pradawny bo był kiedy najstarszy w Żarnikach był jeszcze mały. Las za to po prostu jest bo po prostu, gdzie miał być indziej.
Las jest dla nas jak labirynt bez nici Adrianny, bo się po nim nawigujemy względem komina i zawsze w się w nim zorientujemy bo pradawny komin jest naszą latarnią i nie da się przestawić drzew więc się nie zgubimy i zawsze znajdziemy drogę do domu albo do spalarni.
Nie da się więc zboczyć z drogi w czymś, co jest.
Z kominem jest sprawa że obawiamy się iż kiedyś runie i zniknie, ale las...Las na pewno będzie. Dlaczego ma go nie być?
W spalarni są ukryte różne skarby. W piwnicy są flaszki starsze niż paryskie katakumby. Ukrywają się tam meble odważnie przejęte podczas wielu remontów. Są biurka, fotele, stoliki i leżaki. Stołki, słoiki i szklanki.
Ukryliśmy je dawno temu, bazę też mieliśmy.
W lesie jest za to pierdolnik po gospodarstwie które w sumie też jest bo budowniczych tego dawnego przyczółka ludzkości też nikt nie pamięta. Nie ma co dużo o tym opowiadać, gdyż...Nie ma o czym. Resztki płotu i dwie ściany z przegniłych bali ukazują że kiedyś coś tam było. Teraz jest już tylko ruina.
Jest też figurka Matki Boskiej wyrytej w drzewie.
Tak to tylko bagna, jary, dołki i gałęzie. Żadnych dziwactw. Może gdzieniegdzie drzewa są nienaturalnie inne. Nie da się tego opisać bo inność jest odczuwalna, ale niezauważalna.
Przechodząc przez tę część lasu czuje się atmosferę funeralną, nawet w środku słonecznego dnia w takim miejscu ptaki milczą, a i wszechobecny wiatr unika tej okolicy.
To dziwna okolica...Ale jest od zawsze i nikt nie podważa tej aury niepokoju.
Tam się jest jak w sennej marze, w czasie paraliżu sennego. To jest to uczucie które kojarzy się tylko z igłami wbijającymi się w nerwy. Jedyne co można zrobić to oddychać w tym stanie. W uszach brzmią tylko piekielne tłoki i rzężenie bestii chcącej położyć swe szpony koszmaru na mej duszy.
Krzyknąć, ruszyć się...Odegnać zło i rzucić się do ostatniego światła. Ta bestia której oddech słyszę i czuję na plecach, każdej nocy pragnie pochłonąć mój umysł.
Nigdy jej nie ujrzę gdyż cień i mrok jest jej domeną, Zawsze będzie za moimi plecami czając się w najciemniejszych rogach mojego pokoju burząc kolejne bramy mojego małego zwierzęcego umysłu.
Tylko on potrafi przerodzić ciszę nocy w ryk gruchot rozrywanej rzeczywistości. Jego głos jest jak szpila wbijana w kręgosłup, walące się budynki, jak jazgot zarzynanej ofiary, jak burza zamknięta w słoiku.
Tylko jest zdolny wlać piekło w mój umysł i zamknąć mnie w nim na wieczność. Do chwili kiedy mój mózg rozkaże mięśniom się ruszyć. Wtedy znika, wraca do swojego leża czekając na kolejną okazję.
Boję się tylko jednego...
Co się stanie kiedy będę w stanie się zerwać.
Czy to on czuwa nad wszystkimi martwymi...A może żeruje na nas jak pasożyt...On nawet nie musi polować. Wystarczy że się położy, poczeka chwilę w bezruchu...A malutkie i chrupiące umysły same przyjdą.
Może dlatego ten pierdolony zagajnik przyprawia nas wszystkich o takie stany.
Może zabrał on do ziemi zbyt wielu.
Może w cienkich drzewach burych grabów, czai się ten który żeruje na umysłach.
Przed nim nie da się uciec.
Diabeł ma tu swe leże...Tak czasem myślę.
My zbaczamy jednak z porzuconej asfaltówki w piaskową ścieżkę.
Zmierzamy na inne gospodarstwo. Nie na ten pierdolnik przy przeklętym zagajniku, a ku bliższej współczesności porzucone gospodarce.
Była, nie była... Jest czy nie...Nie ma to znaczenia.
Tam nic się nie zmienia.
Pod szarym niebem, szarzy ludzie idą do burych domów przez lasy ciemnych drzew.
Widzi się takie gospodarstwa. Są niezauważonym kanonem naszego budownictwa.
Parterowiec z wysokim dachem i oknami ustawionymi symetrycznie od siebie.
Kojarzą mi się z szeroko rozwartymi oczami.
Krągłe podwórko które jest obszarem po którym przemieszczają się kury z wolnego wybiegu. Naprzeciwko domu stodoła z ciemnych desek, po lewej szopa pełna złomu i nawozów. Czasem połączona z chlewem. Przed domkiem był onegdaj trawnik z tujami, ale teraz wszystko zostało wchłonięte przez las.
Flaszki i zadzwoniły przerywając ciszę.
Kiepy padły na ziemię i zostały zdeptane. Wchodzimy do domu gdzie drzwi są...Na podłodze. Szkła, śmieci i tym podobne wyrzuciliśmy lata temu. Zachodzimy prosto do salonu i walimy się na starą kanapę.
Cisza.
2 Harnasie obalone w ciszy później.
- Więc mordo...Całą drogę przeszliśmy nie odzywając się do siebie... Nie chodzi tylko o Aśkę, ta?
Kiwam głową.
- Chodzi o to że...Kurwa...Stary, nie tylko Aśka...Bladź i szmata jebana...Oni wszyscy, wszyscy to są jebane kurwy. Grają, oni po prostu kurwa grają... - Bezsłowa wciska mi butelkę do ręki. Haustem opróżniam małpkę i rzucam ją w kąt - Szydzą i kantują...Kantują i szydzą. Uśmiechają się, klepią cię po plecach udają miłych, a kiedy widzą że z ciebie nic nie wyciągną to powoli, niezauważenie się odsuwają.... - Zaciskam wściekły pięści nie mając gdzie ukierunkować gniew. Ziutek sięga do kieszeni bluzy na brzuchu i wyciąga jakiegoś cienkiego - Pogarda to dla nich szczerość, każą się rozczulać nad sobą... Po prostu...Nienawidzę tego. Chciałem stąd uciec, wszyscy chcieli. Nienawidzę tej wsi.Nienawidzę tego jebanego końca świata, przecież jestem człowiekiem, tak? Ponoć mogę być wszędzie, znaleźć się w każdym miejscu... - Ptaki wznoszą się w niebo przecinając widok za oknem przy którym siedzimy - Mogłem być jak pierdolony ptak? Być wszędzie, pójść gdzie chcę...Ale wiesz co? Nie mogę, nie da się? - Wtedy zdaję sobie sprawę z egoizmu i zepsucia jakie mnie przeszło. Nie różnię się od Aśki i jej podobnych. Nie różnię się od ich pustych domów które oni określają minimalistycznymi, "szczerzy" chujowymi, a inni nie mają zdania, bo ich słowa nic dla tej powyższej dwójki nie znaczy. Ziutek jara i udaje że mnie nie słyszy, ja znam prawdę. Chłonie każde słowo, niesie krzyż którego nie musi. On pogodził się z prawdą, ta go wyprała z myślenia o takich sprawach. - Ta pierdolona wieś jest jak słup, a ja czuję się jak pies na łańcuchu... Sieć znajomości, osób...
- Sorry stary że się wtrącę...
Ziutek, strzelił otwierając kolejnego Harnolda i ogląda się na okno. Za plątaniną gałęzi widzimy błysk. - Pamiętasz doktora Pai Hi Wo? Takiego gościaz pana Kleksa, od tej magicznej czapki...
- No kojarzę...Ale do...
- No. - Przerywa mi bezpardonu - To widzisz, są choroby których ten doktorek nie potrafi uleczyć. Między innymi ból dupy. A twój ból dupy jest ogromny...
- O czym ty pieprzysz? - Czas staje, tak samo jak wiatr i dźwięk w pomieszczeniu.
- O tym że zwalasz to że miałeś chujowy związek na coś, co nie istnieje...
- Gdyby tak nie było, to ani ty, ani Anka byście tu nie siedzieli!
- Anka tu jest bo jej chujowe rysuneczki nie spodobały się gościom na studiach, a ja tu zostaję bo to jest moja dobrowolna decyzja. Zresztą, Matiego tutaj nie ma!
- Nadal...
- Co nadal Dawid?! - Wściekły się zrywa z miejsca - Pierdoliłeś jak bardzo ci źle tutaj. Spróbowałeś i co? Tamci nie są lepsi od tych tutaj. Żarniki mają ten plus że je znasz i to do nich będziesz zawsze wracać jak pies z podkulonym ogonem. Więc jebać to wszystko... - wyciągnął z plecaka butelkę żubra i otworzył ją na zębie.
Tumult i rwetes niezrozumiany zrywa się na zewnątrz, tajfun ogromny na środku oceanu słaby przypływem uderza o dom. Przypływ objawia się w formie szumu drzew i powiewu wysokiej trawy otaczającej dom. My to mamy jednak gdzieś.
- Porzuciliście dom, przyjaciół, samych siebie tylko po to, aby wniknąć między zwykłe świnie...Nawet teraz, w chwilii kiedy to siedzisz w ruinach które zawsze tu będą dla ciebie, między którzy ludźmi zawsze tu będą...Ty...Se ot, tak mówisz że ludzie to świnie. No brawo. Odkryłeś Amerykę. Tylko że lepsze jest stado znane własny miot, niż kurwa obca hołota siedząca po uszy w zasranych futrach. - pijemy jednocześnie i milczymy - Pogódź się, broczymy w gównie. Wszyscy, jak jeden mąż. Nie uciekniesz...To już jest nasz los... - Wstaje i podchodzi do okna i gapi się w nie. Ja za to rozwalam się jeszcze bardziej w starym tapczanie. Sprężyna wciska mi się do dupy ale mam to gdzieś. Obserwuję zioma ze szlugiem w japie i żubrem w łapie, lampiącego się w szary las i różowe niebo. W kącie - nieba i pokoju widzę przeźroczysty księżyc. Kula zgniłego sera na mlecznym niebie taksuje mnie wzrokiem jak święty Piotr kolejnego u bram nieba. Ja jestem pusty i zobojętniały, mały i bezradny. Nagi i niemy, wyzuty z argumentów i dróg ucieczki. Tych merytorycznych oraz praktycznych. Wypluwa kiepa i go depce. Teraz zauważam jak on dygoce. Jak samotna jodełka na Sybirze, tak i on się kolebie w przód i w tył. Drga on jakby się denerwował czymś. W tym obrzydliwym świetle dostrzegam przetłuszczone włosy i nienaturalnie bladą skórę. Pogodzony z własną niewolą?
Jakie to śmieszne, zbydlęcił się, uwierzył że może żyć w Żarnikach.
W Żarnikach się nie żyje, tu się tylko jest.
- Widziałem co Anka rysuje na Instagramie... - Podejmuję...
- Gówno... Jak zawsze...
- Nawet Buka?
Milczy i lampi się w gęstwiny.
Depcze kiepa i wyciąga kolejnego.
- Nazwała go "Leszym"...- Zachihiotał ochryple - Kurwa...Wiedziała że się go kurwa bałem...
- Każdy z nas jej się bał....
- Ale tylko ona była na tyle bezszczelna, aby ją wykorzystać...Dobrze że ją wyjebali.
- Ona rysowała to co jej podpowiada wyobraźnia, to jej sposób na odreagowanie...
- A jakbyś się poczuł gdyby narysowała... -wstrzymuje się przed przegięciem pały....
Gwizd wiatru gości między nami coraz głośniejszy. Zagościły jęki struktur nośnych, piski starych drzwi od szopy i stodoły. Gałęzie zaczęły machać na powitanie nocy. Nocy która Żarników nie odwiedza, różowo - szare i mdłe niebo w mroku z tym dziwnym księżycem, niczym ser pleśniowy...
- Nie powinniśmy wracać?
- Miasto cię oduczyło życia? Przecież nie ma przed czym...Nie ma nawet dokąd. Nawet pod kołdrą się nie ukryjesz....
Spoglądam na ścianę na której jest tapeta dawnej Ani. Tej za którą nawet Ziutek tęskni. Takiej z którą byśmy pili harnasie, opijali jej każdej sukces i świętowali każdą wygraną.
Taki klucz, święty symbol. Jak krzyż...Egispki, prawosławny czy katolicki. Bez znaczenia, jest tak długo silny jak bardzo jest prawdziwy. Tak długo czuwa nad tym domem, jak długo wierzymy że jest naszym archaniołem. W Boga nie wierzymy. Nie dlatego że czujemy iż nas skrzywdził, nie dlatego że potrafimy łatwo go potwierdzić.
Po prostu nie wierzymy że ten Bóg mógł nas tak przekląć.
Nawet najstarsi już dawno zwątpili.
Glif jednak jest silny tak długo w niego wierzymy.
To taka dłoń, która pojawia się z nieba. Ukrywa nas pod sobą. Koścista i może przerażająca, ale to jest nasz diabeł stróż. Ten który wznosi słońce i spycha księżyc.
Czyżby był na tyle silny że nas tu ściągnął? Czy oburzył się na swych niewiernych wyznawców i teraz nas karze?
A może jest już słaby i jest już silny jak Bóg?
- Baby Wodne, Ghule, Północnice i Południce... - sięga po kolejne piwerko - Nagle jest dumna z tych paskud. Już się ich nie wstydzi, wie czym one są. Jeszcze wczoraj nazywała je tak jak my. Piskwy, paskudy i baby. Jest dumna z koszmarów naszych dziadków... - Ona się ich boi tak samo jak my. - dłoń nam już nie sprzyja, już nas nie skrywa przed tym który żeruje na grobach...
- No...Boi się Słowiańskich potworów bo nagle stały się one lubiane u tych pajaców których ona chce naśladować.
- Boli cię o to dupa. Odpuść jej. - W ten podłoga jęczy z bólu, oglądamy się jak zakonspirowani komandosi oglądamy się na próg w którym pojawia się drobna blondynka z ciemniejszym pasemkiem oraz dziwnym przecięciem na ciemieniu. Tym tworzącym fryzurę z jednej strony długą, w tym przypadku zasłaniającym jej prawe oko, a lewą, bardzo krótką, sięgającą do kości policzkowej. Ma na sobie koszulkę do połowy ud, spodenek nie widać, za to na plecach mały plecaczek.
- Jeszcze bomberkę albo inną szmatę mogłaś zajebać - Wkrada się w mój strumień myślowy, niepokojące...Mam ochotę go jednak pieprznąć w łeb, bo nawet nie chowa pozorów.
Anka jedna na luzie. Wchodzi bez słowa i przyjmuje ode mnie Harniego. Wychyla łyk i siada na parapecie obok Ziutka.
Ten się wzdraga i ma się cofnąć. Jednak jakiś błysk w oczach Ani go powstrzymuje. Może to jest brak "Makijażu".
"Makijażu" w postaci miny, łydki.
Nie jest nabzdyczona, nadąsana i próżniacka. Jest pozornie normalna. Niepokojąco swojska, co sprawia że Ziutek jest napięty niczym młody dachowiec na widok Pimpusia, pieseczka kochanego jak dzieciaczka.
Przerywam tę durną grę pozorów i ciszy politycznej.
-Jak dużo słyszałaś?
- Wszystko... - podłożyła lewe kolano na parapet i przytuliła się do niego. Dołącza do mnie, obserwuje symbol naszej małej pseudo - sekty. Wilgoć zagościła na suficie i w rogach. Podłoga się rozsadza delikatnie od wody którą nasiąknęła. - Poważnie nie wiecie co się stało z Matim?
Kręcimy głowami.
Mięśnie mi ścierpły a palce jakby zachodzą szronem.
Glif chroni. Tu jest bezpiecznie.
- Samara... - Mruknęła cichuteńko.
W mig pojmuję i zdaję sobie sprawę, do czego może doprowadzić...
- Gdzie...?
- Pod łóżkiem...
- Dlaczego nie tego nie zniszczyłaś?
Wtedy zdaję sobie sprawę że Ziutek i okno są ze sobą nadnaturalnie połączeni. Za oknem stoi on, nigdy przed. Nie przekroczy go. Będzie stał w strefie komfortu Żarników, ale nie przekroczy okna. Stoi za nim i stać zamierza do usranej śmierci i jeden dzień dłużej bo gardzi światem za oknem ale się mu przygląda z fascynacją.
Co za sadomasochizm. Chora żądza autodestrukcyjna. Nienawidzi i wie że to pułapka ale się w nią pakuje.
Świat stał się granatowy i nieprzyjaźnie zimny.
- Nie wiem... Chyba...No wiesz...To jest tak jakby...
- To jest kolejny "skarb popkulutry" którym będziesz mogła szpanować na...
- Przestań... To już jest dalekie ponad irytacje... - Spogląda na niego przeciągle - Po prostu..Nie wiem Dawid... Ale nie mogę, to nie pozwala mi... - Znów przez okno zaczyna się wdzierać szarość i róż. Księżyc staje się mocny i wdziera się do środka tworząc długie cienie nas.
Huczenie sów przerodziło się w pogłos czegoś niepokojącego, skrytego w drzewach. Do nań dołączyły inne dźwięki które stały się tak silne i gęste że niemalże były jednością w rozpadającej się ruderze.
Glif chroni.
Tu się nie wedrze.
Zaczyna się. Złamana noc, na wpół ślepy księżyc. W tej chwili coś się narodziło i umarło. Jakaś błona została przebita.
Glif chroni
Obserwuje cienie drzew które zlewają się w kształty zwariowane i niepojęte. Pod światło przechodzi każde dziwactwo.
Ten który żeruje na grobach, uwalnia się z obskurnego zagajnika. Czuję to pod skórą, dziś ruszy na połów. Powietrze zamarza jak samo dno piekła. Dym z papierosów miesza się z parą która uwalnia się z naszych ust.
My jesteśmy pogrążeni w obojętności i zapomnieniu.
Glif chroni
Trzask apokalipsy, głośny jak milion szeptów pośród liści o absurdalnych kształtach. Ciemność miesza się z szarością. Dołączam do nich przy oknie i patrzymy na to co się dzieje po drugiej stronie.
Glif chroni.
Nic nas tu nie tknie , nic się nie we drze. Pół okiem spoglądam w jego stronę.
Krew staje mi w żyłach. Myśli gęstnieją.
Wszystko staje się ciężkie i gęste. Przebija mnie ta myśl na wskroś. W gardle zaschło, pot się zeszklił, włosy stanęły dęba, a cebulki brzozą. Zęby mi zaszczękały od tej przerażającej świadomości. Myśl i czyn jak grzmot przedarły się przez me ciało i umysł. Wpierw nawiedza mnie zesztywnienie, łoskotem walące, pędzącego expresu walącego we wszystkie ośrodki. Potem nadchodzi huk czynu. Łapię Ziutka za bark i obracam go na Glif Zbezczeszczony.
W tej samej chwili przez okno wdzierają się wściekłe gałęzie. Nie sięgają nas. Nie mają jak. Wdarły się w okno.
W sekundę ja, Ziutek i Anka lądujemy na podłodze przerażeni i zaskoczeni a przebrzydły cień podąża za nami.
Suniemy ku przeciwległej ścianie jak szmaciane lalki ciągnięte po podłodze.
Anka patrzy przerażona na mnie, a potem ogląda się na Glif.
Głos jej zastygł jednak ja z Ziutkiem się zrywamy ku wyjściu z pomieszczenia.
W szelest i zgrzytanie drewna wdziera się gwizd, świst i rykoszety.
Ponownie padamy na ziemię i ciągniemy dziewczynę ze sobą. Dobiegamy do wyjścia.
Wróć.
Dopadamy do niego niemalże na czworaka potykając się o Ankę która nie może nawet dobrze ustać.
- No wstań rzesz! - Harczy Ziutek. a ja na czworakach ląduje na werandzie.
Poprawiam się do klęczek i patrzę z ich poziomu na koszmar przed nami.
Buka nadeszła.
Jej zimny i martwy oddech pada na mój lewy bark.
Powoli jak Ryjek oglądam się na ten odrażający pysk bez wyrazu.
Z mojej perspektywy widzę tylko ten przeklęty dziób i rozświetlające te chore niebo zębiska.
Jest wielka i brzydka, chociaż bezksztatna i wypruta z szczegółów.
Buka to chodząca próżnia.
Pochłania ciepło i sprowadza przeklęte zimno na ten świat.
Jej spojrzenie odbiera duszę.
Jest tak blisko że mogę jej dotknąć, ale wiem że moja ręka wpadnie w mrok i zamarznie w niej.
Czysta nicość w szarym świecie w całunie z koszmarów całego pokolenia.
Wstaję i rzucam się jeszcze dalej. Ziutek i Anka nawet się nie oglądają na stwora. Słyszę ich oddechy i kroki za sobą.
W las! Pędzimy w las! Prosto, jak błądzące po polu bitwy kule.
A to człowiek je łapie.
Tylko huk, stuk i łoskot bo i zaliż Bóg jeden dobry wie co jeszcze.
- Na ziemię! Na ziemię! - krzyczę i czołgam się podziemi. Krztuszę się powietrzem i flegmą. Czuję grudę ziemi walącą w moją twarz. Kule walą po ziemi blisko mnie a ja się trzęsę jak osika i oglądam ponad słupy drzew widząc jak szare niebo krawi fioletowymi gwiazdami. Zbieram się w sobie, wstaję i znowu biegnę. Nie wiem gdzie. Wszystko jest jak pokaz slajdów na ketaminie.
Rapsodia kolorów i dźwięków. Bólu z zadrapań i wiecznych potyczek.
Śnieg, śnieg dziwny i niepojęty. Nie osiada na ziemi, nie zawala sięi nie pozostaje. Wieje i gryzie i szczypie.
Wilki wyją. Wilki strzelają i padam na ziemię.
Sam.
Samiusieńki jak paluszek u dłoni drwala lebiegi.
Niebo oszalało.
Wszystko jest dziwne. Tak dziwne że aż niewypowiadalne. Zlane z sepią i wysokim kontrastem. NIc nie wiem.
Widzę nogi,
4 nogi
3 bose i jedną bez stopy
Spodnie ze sztruksu porwane i postrzępione zwisają jak zerwany firany.
Tropią i kroczą.
Ni żywi nie martwi,
chorzy na życie i ich oczy szkliste i wypłukane.
Blade zwały ścięgien i mięsa ruchomego do wszechobecnych larw toczą się po nich.
Ich wojna się nie skończyła.
Zaszczute psy dawnych czasów skryte w lesie przed łowcą który ich od dawna nie tropi.
Szczerzą swe żółte kły i machają rozpadającą się broń w stronę postrachu pokoleń.
Każdy im jest wrogiem.
Jeden pada po raz kolejny obok mnie. Jego walka o ojczyznę znów się skończyła. Bezsensowny opór wobec nowego porządku.
Obracam się jednak na bok i zastygam w bezruchu i patrzę jak po raz kolejny żołnierze walczą. Żołnierze umierają.
Widzę jak przez korony przedzierają się cieniste postaci dementorów.
Orientuję się w okolicy. Jest blisko.
Matka Boska.
Symbol Wiary.Taki mały bastion.
Zaczynam się czołgać przez pole bitwy.
Z lewej strony kacapy napierają na ukrytych po krzakkach demonów przeszłości. Nad głową ryczy CKM. Dosłownie wszystko idzie się trzepać.
Dopadam do Marii. To przeklęte miejsce musi ulec.
Nie ulegnie.
Ja za to nigdy nie dotrę do Marii.
Dopada mnie cudza wojna. Dopada mnie pomsta i pochłaniają Żarniki które siedzą po uszy w gównie niekończącego się konfliktu.
Nie czułem momentu kiedy pierwsze kule przeszyły mnie. Nie czułem nawet kiedy wbijano we mnie bagnety.
Myślałem że śmierć jest...Inna.
Właściwie...Potwierdziła ona tezę o mojej bezbronności wobec tego który czai się w mroku.
Padam i krwawię.
Nie mogę ruszyć żadnym mięśniem. Tylko rejestruję myśli. Generuję je. Nie chcę myśleć o chwilii kiedy on się podkradnie.
Stan paraliżu nocnego trzyma mnie od momentu kiedy...Kiedy chyba straciłem wszelkie czucie...Ale nawet tego nie wiem.
Nic nie czuję i nic nie wiem...Tylko myślę. Nie wiem po co. Czuję że go kuszę a on tylko się zbliża, aby zakosztować w moim koszmarze. Nie słyszę krzyków Ziutka i Ani...Może im się chociaż udało...
Jestem małą kulką piorunów która jest kuszącą przekąską dla samego diabła. Jeszcze na początku byłem tylko gościem który zerwał z dziewczyną i odrzucił nieznane niebo...
Tego nieba nigdy nie było...Po prostu zostałem napiętnowany i nigdy się bym nie uwolnił od tego miejsca. Teraz...Czekam na koszmar przed którym chciałem uciec.
Słyszę jak drapie.
Jest coraz bliżej.
Nie chcę już niczego pamiętać i niczego myśleć. Chcę przestać kreować. Im bardziej będę myślał o moim cierpieniu, tym bardziej będzie ono gorsze. ON będzie się mną bawił. Jednak zepsutą zabawką może znudzi się trochę szybciej...
Komentarze