Historia

Jezioro

Rav 0 3 lata temu 799 odsłon Czas czytania: ~32 minuty

Domy niewielkiej kaszubskiej wsi jak zawsze spowijała gęsta mgła. Pomimo że słońce znajdowało się jeszcze wysoko nad horyzontem panował tu półmrok.

Jechałam powoli nierówną drogą w stronę przebijających się przez mgłę świateł pobliskiego miasteczka. Byłam początkującą pisarką, a klimat dużego miasta nijak nie pomagał w pisaniu powieści kryminalnych. Kilka dni temu przeglądając internet trafiłam na artykuł dotyczący tajemniczego jeziora na kaszubskim odludziu z którym wiązała się tajemnicza, nierozwiązana aż do dzisiejszych czasów legenda. Głosiła ona, że co roku w wodach Jeziora Kaplicznego w niewyjaśnionych okolicznościach topić się miał jeden człowiek. W sytuacji, gdy przez cały rok głód jeziora nie został zaspokojony, w następnym miało ono zabierać co było mu należne odbierając aż dwa życia. Była to nie lada gratka dla początkującego pisarza. Ponura, pogrążona w tajemnicy mała miejscowość z mroczną historią jawiła mi się jako miejsce w którym pomysły same wpadają do głowy. Bez zastanowienia spakowałam najpotrzebniejsze rzeczy i następnego dnia byłam już gotowa do drogi. Teraz, kiedy mijałam pierwsze pogrążone we mgle domy nie pałałam już takim pozytywnym nastawieniem jak jeszcze kilka godzin temu. Ponura atmosfera miasteczka przytłaczała i odbierała wszelką pewność siebie. Nie mogłam się jednak wycofać w takim momencie. Mijając stare, nadgryzione zębem czasu budynki pamiętające zapewne jeszcze czasy wojny rozglądałam się za jakimkolwiek punktem zaczepienia. Potrzebowałam czegoś, od czego mogłabym zacząć. W końcu na jednym z budynków dostrzegłam jarzące się czerwonym światłem litery neonu układającego się w koślawy napis „BAR”. Skręciłam w boczną uliczkę prowadzącą na niewielki, wybetonowany parking. Zaparkowałam samochód i udałam się w kierunku drzwi wejściowych. Po ich uchyleniu moich nozdrzy dobiegł zapach alkoholu zmieszany z wonią tytoniu i przypalających się gdzieś na tyłach lokalu naleśników. Rozejrzałam się. Większość stolików stała pusta. Przy jednym z nich w rogu pomieszczenia siedział, przyglądając mi się z niesmakiem lokalny pijaczek. Na jego stoliku stało już kilka opróżnionych butelek taniego, winopodobnego trunku. Musiał tu siedzieć już od jakiegoś czasu. Przy stoliku znajdującym się blisko baru siedział natomiast inny schludnie ubrany jegomość w kapeluszu i z papierosem w ustach, do którego szybkim krokiem zbliżała się kelnerka z talerzem pełnym naleśników. Za barem stał natomiast bacznie mi się przyglądający łysy barman z pokaźnymi zakręconymi do góry wąsami. Po opinającej się na jego brzuchu kraciastej koszuli wnioskowałam, że nie odmawiał on sobie jedzenia. Nie widząc innych opcji podeszłam do baru.

– Co podać? – Spytał niskim, zachrypniętym głosem gruby barman.

– A co Pan poleca? – Spytałam, starając się w jakiś sposób zagaić rozmowę.

– Pani weźmie naleśniki – odezwał się zawadiacko mężczyzna w kapeluszu z sąsiedniego stolika – tylko one są jadalne w tej budzie! – Zaśmiał się, szczerząc przy tym zęby.

Barman spojrzał na niego przeszywającym wzrokiem, a na jego twarzy pojawił się grymas niezadowolenia. Chciał coś powiedzieć jednak w ostatniej chwili powstrzymał się, wracając wzrokiem w moją stronę.

– Zatem naleśniki poproszę. Z serem, jeśli można – powiedziałam, siląc się na uśmiech.

– Robi się – odpowiedział barman. Odwrócił się i krzyknął coś w stronę kuchni.

– Tak właściwie, to co Panią tu sprowadza? – Spytał podejrzliwie – W tej mieścinie raczej nieczęsto miewamy turystów.

– Cóż, jestem w trakcje pisania książki i słyszałam o tutejszej legendzie związanej z pobliskim jeziorem – odpowiedziałam pełna nadziei, że być może któryś z miejscowych pomoże mi dowiedzieć się więcej o tej sprawie.

Słysząc to barman spojrzał mi prosto w oczy i odezwał się, zmieniając nagle ton na bardziej oschły, zupełnie nie pasujący do jego poczciwej, pulchnej twarzy.

– To jezioro to nie Pani sprawa, przyjezdni tego nie zrozumieją – mówiąc to odszedł od lady i skierował się w stronę kuchni po chwili niknąc za rogiem.

Zatkało mnie. Spodziewałam się, że nie każdy będzie chętnie rozmawiał z wścibską przyjezdną pisarką, ale taka reakcja mnie zaskoczyła.

– Pani się nie dziwi, że chłop nie chce o tym gadać – odezwał się nagle mężczyzna w kapeluszu przełykając ostatni kawałek naleśnika. – Na wiosce powiadają, że kto za dużo o jeziorze mówi tego następnego wody zabiorą – powiedział z niepokojem na twarzy.

– Dlaczego? Co jest takiego niezwykłego w tym jeziorze?

– Dla Pani dobra niech pani lepiej wyjedzie z tego miasta i nie interesuje się tą sprawą – odpowiedział przyciszonym głosem. – Kilkanaście kilometrów stąd jest większe miasto z wygodniejszymi pokojami hotelowymi niż te w tej zapadłej dziurze. Dojedzie Pani tam jeszcze przed zachodem słońca. – Powiedział, wyjmując kolejnego papierosa z paczki.

– Dziękuję za radę, ale raczej nie skorzytam – odpowiedziałam jednocześnie odwracając głowę w stronę, z której nagle dobiegł mnie odgłos ciężkich kroków.

Zza rogu kuchni wyłoniła się masywna sylwetka barmana niosącego moje naleśniki. Bez słowa położył je przed moją twarzą drugą ręką wyciągając spod lady widelec. Spojrzałam za siebie w kierunku pijącego w samotności gościa.

– Dorzuci Pan jeszcze butelkę wina – powiedziałam, uśmiechając się lekko.

Barman poszperał chwilę pod ladą, przesuwając szklane butelki po czym wychylił się, stawiając przede mną tą z czerwoną zawartością. Zapłaciłam i skierowałam się w stronę stolika w rogu, w jednej ręce trzymając talerz z naleśnikami, a w drugiej butelkę wytrawnego trunku.

– Można się dosiąść? – Spytałam pogrążonego w swoich myślach pijaczka wpatrującego się tępo w pustą butelkę którą trzymał w dłoni. Nie czekając na odpowiedź położyłam talerz na stoliku siadając naprzeciwko wyraźnie już podpitego mężczyzny.

– Czego tutaj? – Krzyknął oburzony, chciał powiedzieć coś jeszcze jednak pijacka czkawka przerwała mu wypowiedź w połowie zdania.

– Spokojnie – powiedziałam, wyjmując zza pleców butelkę pełną czerwonej cieczy – chyba musi być nudno tak pić w samotności co? – Spytałam z uśmiechem na ustach.

Pijaczek widocznie poweselał prawie wyrywając mi butelkę z dłoni. Nie przejęłam się tym spokojnie odkrawając widelcem kawałek lekko przypalonego naleśnika z białym serem.

– Nieciekawa dziś pogoda prawda? – Spytałam, starając się zacząć rozmowę.

– Ano – odpowiedział widocznie siląc się na grzeczny ton – ale u nas to tak zawsze. Jak nie mgła, to deszcz, jak nie deszcz, to śnieg i tak cały rok. Słonecznych dni ci u nas, jak wody na pustyni – powiedział, upijając pokaźny łyk z butelki.

– Może to i dobrze – powiedziałam po chwili namysłu, ważąc każde kolejne słowo – przynajmniej nie ma po co nad wodę chodzić.

Pijaczek spojrzał na mnie, a jego wyraz twarzy natychmiast spoważniał.

– Skąd wiesz o jeziorze? – Spytał, nie odrywając ode mnie podejrzliwego wzroku.

– To właśnie jest mój problem – powiedziałam pewnym siebie tonem – jeszcze nic o nim nie wiem. Piszę książkę i staram się zebrać nieco informacji.

Mężczyzna ponownie spojrzał na do połowy już opróżnioną butelkę

– Ja Pani nic nie powiem, ale pójdzie Pani na lokalną komendę na końcu miasta. To tamci zajmowali się tą sprawą, jeśli ktoś ma coś wiedzieć, to właśnie oni – powiedział, rozglądając się na boki jakby patrząc czy nikt inny poza mną nie słyszał tej rozmowy.

– Dzięki, sprawdzę to. – Powiedziałam zadowolona z siebie jednocześnie wstając od stolika i kierując swój krok prosto do wyjścia.

Otwierając drzwi od razu przez moją cienką kurtkę wdarł się przenikliwy, wieczorny chłód. Słońce już prawie zupełnie zniknęło z bezkresnego nieba, ustępując miejsca blademu światłu księżyca.

– Siedząc w knajpie straciłam poczucie czasu – pomyślałam. – Wydawało mi się, że nie minęło więcej niż pół godziny.

Mgła jakby zgęstniała, a zimny wiatr nasilił się. Na końcu parkingu widziałam już wybijający się z mgły przedzielony grill mojego wysłużonego E30. Podchodząc do drzwi samochodu spostrzegłam, że były one otwarte.

– Zapomniałam zamknąć drzwi? – Powiedziałam sama do siebie – Dziwne. Mogłabym przysiąc, że to zrobiłam. Pewnie po prostu się nie domknęły – tłumaczyłam sobie w myślach. W tym starych rzęchu nigdy nic nie wiadomo.

Usiadłam za kierownicą dla pewności sprawdzając tylne siedzenia, czy aby nikt niepowołany nie dostał się do środka. Włożyłam do stacyjki kluczyki i przekręciłam. Jakby na potwierdzenie moich wcześniejszych słów o starym rzęchu samochód nie odpalił za pierwszym razem. Powtórzyłam ruch jednak jedynym co uzyskałam był przytłumiony odgłos pracującego rozrusznika. Zrezygnowana przekręciłam raz jeszcze. Tym razem po chwili walki do moich uszu dobiegł metaliczny dźwięk poczciwego 2 i pół litrowego silnika. Powoli ruszyłam w stronę obrzeży miasta, gdzie według pijaczka znajdować się miała lokalna komenda policji. Po kilku minutach jazdy przekonałam się, że faktycznie tak było. Zaparkowałam i skierowałam krok do drzwi wejściowych, upewniając się przedtem, że zamknęłam samochód. Już na wejściu przywitał mnie charakterystyczny dla tego typu miejsc blady blask jarzeniówek i przenikliwy wzrok funkcjonariusza pełniącego akurat dyżur.

– Dzień dobry – powiedziałam gryząc się w język, kiedy tylko przypomniałam sobie, że dzień skończył się już jakiś czas temu.

– Chyba raczej dobry wieczór – odpowiedział policjant jakby, czytając mi w myślach, uśmiechając się przy tym jakby usłyszał właśnie najlepszy w życiu żart. – Co Panią sprowadza? Nie poznaję Pani. Chyba nie jest Pani miejscowa?

– Ma Pan rację. Jestem tu tylko przejazdem. Szukam noclegu i… – Przerwał mi.

– Źle Pani trafiła, hotel jest po drugiej stronie miasta – powiedział widocznie nie mając ochoty na rozmowę.

– …i informacji – dokończyłam, nie kryjąc złości spowodowanej przerwaniem mi w połowie zdania. – Piszę książkę i słyszałam o lokalnej „wodnej atrakcji” – powiedziałam odgryzając się policjantowi.

– Atrakcji? Wy pisarze macie wypaczone poczucie humoru – skwitował i zamyślił się chwilę. – Pani popyta miejscowych.

– Pytałam. Skierowali mnie do Pana. Podobno to wy zajmowaliście się tą sprawą.

– Przepraszam, mam swoje obowiązki. Jeżeli to nic pilnego proszę wyjść – powiedział, odwracając się na krześle obrotowym w stronę biurka, na którym leżała sterta porozrzucanych papierów.

– Umieszczę Pana wypowiedź w książce, razem z nazwiskiem – powiedziałam, starając się przekonać funkcjonariusza.

Na te słowa policjant odwrócił się z powrotem w moją stronę. Zamyślił się po czym odparł niechętnie.

– Skoro tak stawia Pani sprawę… Cóż, Niech będzie. Co w takim chce Pani wiedzieć?

– Najlepiej niech Pan zacznie od początku. – Powiedziałam, kładąc ręce na stole.

– W porządku – westchnął. – Nikt tak naprawdę nie pamięta, kiedy dokładnie się to zaczęło. Miejscowi mówią, że ludzie umierali w jeziorze od zawsze. Co roku tylko jedna osoba. Nie mniej i nie więcej.

– Sądzi Pan, że mamy do czynienia z seryjnym mordercą?

– Nie jestem pewien – zamyślił się. – Zostałem tu przeniesiony kilka lat temu z dużego miasta. Słyszałem już wcześniej o sprawie tajemniczych utonięć w tym miejscu. Byłem młody i zdeterminowany by zdemaskować sprawcę, mój zapał zgasł jednak kilka miesięcy później, kiedy wyłowiliśmy z wody pierwsze ciało. Ofiarą była młoda córka tutejszego rzeźnika. Wyszła na wieczorny spacer ale nigdy z niego nie wróciła. Żadnych śladów, żadnych podejrzanych. Wyglądało to na samobójstwo, jednak nie mogło nim być.

– Dlaczego Pan tak uważa? – Spytałam z zaciekawieniem.

– Kiedy ją wyłowiliśmy, ciało wyglądało – przerwał na chwilę jakby próbując dobrać odpowiednie słowo – wyglądała okropnie.

– To chyba nic dziwnego – powiedziałam. – Woda nie działa zbyt dobrze na ludzi. Ciała topielców zazwyczaj mają obszerne uszkodzenia.

– Ale nigdy nie mają wykręconej w przeciwną stronę głowy – powiedział ściszonym głosem, a w jego oczach pojawił się niepokój.

– Jak to? – Spytałam zaskoczona, czując, jak ciarki przebiegają mi po plecach.

– Słyszała Pani. Najdziwniejsze, że nie był to jednorazowy przypadek. Każdy z wyłowionych przez nas topielców miał analogiczne obrażenia. Napuchnięta i sina skóra, liczne ale płytkie nacięcia na całym ciele zrobione jakby ostrym narzędziem i głowa wykręcona o 180 stopni. Przypuszczamy, że to właśnie jest przyczyną śmierci. Nie jak zakładano wcześniej utonięcie.

– To oznacza, że ofiara nie żyła jeszcze, zanim dotknęła tafli jeziora?

– Dokładnie.

– Cóż, mówił Pan, że przypadków zaginięć było więcej. Może mi Pan opowiedzieć o pozostałych ofiarach?

– Tak jak już mówiłem, pracuję tu dopiero od kilku lat. Opowiem Pani o tym co widziałem. Pierwszą ofiarą była wspomniana córka rzeźnika, drugą natomiast jeden z lokalnych włóczęgów. Nie miał żadnej rodziny w tych stronach i nikt specjalnie nie zainteresował się jego zaginięciem. Jego ciało znaleziono dopiero tydzień po zajściu kiedy to pracujący w tamtej okolicy drwal zauważył wyrzucone na brzeg ciało. Było w stanie na tyle okropnym, że zajęło nam kolejny tydzień jego zidentyfikowanie. Jak zawsze nie było żadnych podejrzanych. Ostatnią ofiarą była natomiast przybrana córka lokalnych rolników. Mają sporą plantację kukurydzy na obrzeżach miasteczka i głównie z tego się utrzymują. Danuta – bo tak nazywała się dziewczyna, trafiła do tej rodziny po tragicznym wypadku samochodowym, w którym zginęli jej rodzice. Państwo Malinowscy ze względu na to, że byli najbliższą rodziną dziewczyny, przyjęli ją z otwartymi rękoma. Niestety niespełna rok temu ona także zaginęła w niewyjaśnionych okolicznościach. Zaniepokojeni rodzice zgłosili zaginięcie kiedy tylko okazało się, że Danuta nie wróciła na noc do domu. Oczywiście pierwsze kroki skierowaliśmy nad jezioro. Nie pomyliliśmy się. Jej ciało dryfowało na samym jego środku. Dookoła dziewczyny woda przybrała czerwony kolor przez krew, która ciągle sączyła się z licznych ran. Co ciekawe, pomimo że od śmierci nie mogło minąć więcej niż 3 godziny, jej ciało było sine i napuchnięte jakby w wodzie spędziła co najmniej kilka dni. Wyglądało to tak, jakby nurkowała na dużych głębokościach i ciało napuchło poprzez nagłą zmianę ciśnienia, jednak nie mogła tego zrobić bez specjalistycznego sprzętu nurkowego. Chyba że ktoś jej w tym pomógł.

– Ma Pan kogoś konkretnego na myśli?

– Powiem więcej. Dokładnie wiem kto za tym stoi. Oprócz niej Państwo Malinowscy mieli jeszcze dwóch synów. Rodzonych braci. Od początku nie byli zadowoleni z nowego członka rodziny.

– Dlaczego myśli Pan, że to akurat oni za tym stoją?

– To proste. Mieli jasne motywy. Pan Malinowski jest już stary i schorowany. Ludzie gadają, że sam zamówił już sobie trumnę w lokalnym zakładzie pogrzebowym. Pozbywając się niechcianej siostry większa część rozległych pól przypadłoby w spadku braciom. Pieniądze nie mają wrogów. Pole pod uprawę kukurydzy byłoby w takiej sytuacji podzielone na dwie, a nie trzy części. – Odpowiedział z przekonaniem. – To, że bracia nigdy nie pałali sympatią do przybranej siostry dodatkowo dolewało oliwy do ognia. Niestety nigdy nie udało nam się ukarać sprawców.

– Dlaczego? – Spytałam zaskoczona

– Ponieważ wiedzieć nie znaczy jeszcze udowodnić. Jak zwykle zupełny brak śladów uniemożliwił dochodzenie, a bracia zarzekali się, że to nie oni za tym stoją. Mało tego w tym zdarzeniu znalazł się nawet naoczny świadek, stary Wojciech.

– Został przesłuchany? Widział sprawcę? - Spytałam z nieukrywaną ekscytacją w głosie.

– Chce Pani znać moje zdanie? Według mnie to szurnięty dziadyga. Wygadywał takie bzdety, że aż strach było słuchać. Jego zeznania nawet nie były brane pod uwagę. Oczywiście był on kolejnym po braciach podejrzanym, jednak jego też musieliśmy wykluczyć ze względu na brak śladów. Według mnie stoją za tym bracia. Wojtek może i ma trochę nie po kolei w głowie, ale nie jest typem mordercy. Dobrze mu z oczu patrzy – powiedział policjant.

– Czy policja nie powinna brać pod uwagę wszystkich nawet najdziwniejszych możliwości? Chciałabym wiedzieć co takiego zeznawał.

– Nie w sytuacji kiedy przesłuchiwany gada o gigantycznych potworach z jeziora i wielkich przedwiecznych. Według mnie dziadyga naczytał się za dużo Lovecrafta albo był pod wpływem wątpliwej jakości prochów. Może nawet jedno i drugie.

– Rozumiem. Nie wie Pan nic o wcześniejszych zajściach?

– Już mówiłem, pracuję tu dopiero od kilku lat. O dawnych czasach więcej wiedzą zapewne miejscowi. Chociaż nie są zbyt chętni do rozmowy, to w tych okolicach z pokolenia na pokolenie przekazywane są co ciekawsze historie z przeszłości. Zapewne ku przestrodze dzieci, aby wybić im z głowy zabawę w pobliżu Jeziora.

– Rozumiem. Mimo wszystko dziękuję za pomoc.

– Do usług. Mam nadzieję, że nie zapomni Pani wspomnieć w swojej książce o Komisarzu Zielińskim – powiedział, jednak nie dotarło do mnie ani jedno jego słowo. Myślami byłam już w innym miejscu. Kierując się do wyjścia zastanawiałam się nad tym co powiedział policjant. Czy powinnam poszukać głębiej? Może spytać wspomnianego świadka zdarzenia. Jeśli nic nie udało się ustalić policjantom, przyjezdna pisarka raczej także nic nie zdziała. Może warto jednak spróbować.

Duży księżyc w pełni znajdował się już wysoko nad horyzontem, a ostatnie promienie słońca zniknęły za wspomnianym przez policjanta rozległym polem kukurydzy. Zamyślona wsiadłam do samochodu. Jeszcze ciepły silnik tym razem nie miał problemu z odpaleniem. Po przekręceniu kluczyka od razu przywitał mnie metaliczny bulgot cylindrów, a twarz rozświetlały mi wszystkie możliwe kontrolki rozbłyskując na desce rozdzielczej jaskrawym, czerwonym światłem. Nie przejęłam się tym. W tym starociu kontrolka poziomu oleju pali się nawet wtedy kiedy ten jest zalany pod kurek. Wrzuciłam bieg i ruszyłam w stronę miejscowego hotelu. Mimo niewielkiej ilości przejezdnych ktoś jeszcze musiał witać odwiedzających. Przecież nie było znowu tak późno - pomyślałam jadąc powoli. Światła samochodu ledwo przebijały się przez gęstą mgłę, a koła co jakiś czas podskakiwały na nierównej drodze. Na miejsce dojechałam po kilkunastu minutach kluczenia pomiędzy ciasnymi i ciemnymi uliczkami miasteczka. W końcu jednak udało mi się trafić do celu. Na wejściu od razu przywitała mnie miła, starsza Pani recepcjonistka.

– Witam Panią - powiedziała z szerokim uśmiechem wymalowanym na pulchnej twarzy. – Nieczęsto miewamy tu gości a tym bardziej nie o tej porze. Szuka Pani noclegu?

– Zgadła Pani. Proszę pokój na jedną noc. Nieważne jaki – odpowiedziałam zmęczona wyczerpującym dniem.

Recepcjonistka odwróciła się, zdejmując z jednego z wieszaków za jej plecami klucz z numerkiem.

– Proszę bardzo, pokój numer 6 jest Pani – powiedziała wręczając mi klucz do ręki. – Po schodach trzecie drzwi od lewej. Miłej nocy życzę.

– Dziękuję i nawzajem. – odburknęłam pod nosem. Nie byłam nawet pewna czy kobieta usłyszała, co powiedziałam. Myślami byłam już w ciepłym łóżku otulona z każdej strony miękką puchową kołdrą.

Trafiłam do pokoju bez problemu, wspinając się po stromych, kręconych schodach na piętro. Patrząc po innych pokojach odniosłam wrażenie, jakby ich numery dobierane były zupełnie losowo. Cóż, najwyraźniej takie są uroki małomiasteczkowych hoteli. Odnalazłam pokój numer 6 bez większych problemów. Nie zwróciłam nawet uwagi na wystrój wnętrza, od razu rzucając się na miękkie łóżko. Nie zaprzątałam sobie głowy wieczorną toaletą. Jedyne, o czym w tej chwili marzyłam to o kilku godzinach porządnego snu. Moje oczekiwania miały jednak nigdy nie zostać spełnione. Zasnęłam w kilka chwil po położeniu się na łóżku, jednak przez całą noc męczyły mnie dziwne, zupełnie pozbawione sensu sny. W jednym z nich widziałam wyłaniającego się spod spokojnej tafli jeziora potwora rodem z mitologii Lovecrafta. W innym zaś kroczyłam bez celu przez pozbawione życia pustynne pustkowie usiane po horyzont tajemniczymi nagrobkami. Kilka razy budziłam się w nocy, po kilku minutach zasypiając ponownie, jednak koszmar, w którym poprzez ciemne jaskiniowe korytarze uciekałam przed nienaturalnie wychudzonym i przygarbionym potworem o kredowobiałej skórze wybudził mnie z niespokojnego snu całkowicie. Obudziłam się w środku nocy zlana potem z krzykiem, który uwiązł mi w gardle. Dotknęłam kieszeni spodni próbując znaleźć telefon. Nie było go tam. Sprawdziłam drugą kieszeń z tym samym skutkiem. Niechętnie wstałam, myśląc, że pewnie musiał wypaść gdzieś podczas tych przerażających snów. Nie myliłam się. Telefon leżał na ziemi cały i zdrowy. Podniosłam go i odblokowałam. Wyświetlacz natychmiast rozbłysnął jasnym światłem na moment oślepiając moje przyzwyczajone do ciemności oczy. Popatrzyłam na godzinę. 3:33. No pięknie. Położyłam się zrezygnowana próbując wrócić do snu. Wiedziałam jednak doskonale, że w żaden sposób mi się to nie uda. Po kilkudziesięciu minutach bezczynnego leżenia postanowiłam w końcu wstać. Skoro i tak nie mogę zasnąć, to przynajmniej wykorzystam ten czas na coś pożytecznego. Rozsunęłam zasłony w oknach. Na zewnątrz było ciemno, choć jasny blask księżyca rozświetlał okolicę na tyle dobrze, że byłam w stanie zobaczyć większość pobliskich zabudowań. Wpatrując się dłuższy czas w okno wydawało mi się, że we mgle na samym końcu pola widoczności coś powoli się porusza, jakby unikając świateł nielicznych latarni. Wytężyłam wzrok, jednak nic więcej nie udało mi się zobaczyć.

– Dziwne - powiedziałam sama do siebie. – Pewnie przez te chore sny i opowieści policjanta coś mi się przewidziało.

Odeszłam od okna, kierując się w stronę łazienki. Zapaliłam światło, które okazało się być jedynie małą żarówką wiszącą bezwiednie na kablu wystającym z pokrytego zielonkawym nalotem sufitu. Westchnęłam cicho. Wiedziałam, że w tej mieścinie nie mogłam oczekiwać niczego więcej. Podeszłam do lustra i spojrzałam na swoje odbicie. Wyglądałam okropnie. Podkrążone oczy i rozczochrane włosy sprawiały, że idealnie wpasowywałam się w klimat mrocznego, wiecznie zamglonego miasteczka. Dodatkowo na prawym policzku tuż pod okiem dostrzegłam małe, jednak dobrze widoczne skaleczenie. Mogłabym przysiąc, że jeszcze wczoraj tego nie miałam. Zwalając winę na niespokojną noc, zaczęłam zdejmować z siebie ubrania. Wezmę orzeźwiający prysznic i będę jak nowonarodzona - pomyślałam rozsuwając oszklone drzwiczki kabiny prysznicowej. Nie wyglądała ona jednak zbyt zachęcająco. Brudne zacieki na ścianach i pleśń na suficie nie wyglądały przekonująco. Z lekkim grymasem obrzydzenia na twarzy odkręciłam staromodny kurek. Z słuchawki prysznicowej natychmiast wytrysnęła lodowata woda, która zaskoczyła mnie do tego stopnia, że z moich ust wydobył się piskliwy, przytłumiony krzyk. Odskoczyłam. Woda powoli stawała się coraz to cieplejsza, aż w końcu osiągnęła odpowiednią temperaturę. Jak mogłam zapomnieć, że po odkręceniu wody zawsze najpierw musi spłynąć zimna? Zawstydzona własną głupotą miałam tylko nadzieję, że nikogo nie obudziłam moim krzykiem w środku nocy. Wychodząc spod prysznica już zupełnie przebudzona z sennego odrętwienia, poczułam lekki głód. Do wschodu słońca pozostała mi jeszcze jakaś godzina. Pakowałam przecież kilka kanapek na drogę, których nie miałam ochoty wczoraj zjeść. Powinny być gdzieś w… W tym momencie przypomniałam sobie, że przecież wszystkie bagaże zostawiłam w samochodzie. Westchnęłam.

– No nic, będzie trzeba po nie zejść – powiedziałam sama do siebie. – Przecież nie będę tu siedzieć na głodniaka.

Ubrałam się i na szybko ułożyłam włosy małym, podręcznym grzebieniem, który zawsze trzymałam w kieszeni skórzanej kurtki. Wyszłam z pokoju nie zamykając za sobą drzwi. Miałam tylko nadzieję, że właścicielka nie zakluczyła na noc drzwi wejściowych. Inaczej nici z kanapek – pomyślałam schodząc ze schodów. Tym razem jednak szczęście mi dopisało. Pociągnęłam za klamkę, a do pomieszczenia natychmiast wdarł się przenikliwy chłód nocy. Zamknęłam za sobą drzwi najciszej, jak tylko potrafiłam, po czym ruszyłam do zaparkowanego kilkadziesiąt metrów dalej samochodu. Jego szyby zdążyły już zajść szronem, co było niespotykane o tej porze roku. Nie przejęłam się tym. W końcu im bliżej Bałtyku tym temperatura niższa a miałam do niego nie więcej niż godzinę spokojnej jazdy. Wsiadłam do auta i zdjęłam z tylnego siedzenia dużą torbę podróżną. Otworzyłam suwak i wyjęłam szczelnie opakowane kanapki z masłem orzechowym. Odwinęłam folię i wzięłam gryza. Smaczne jak zawsze. Kontemplując niezwykle bogaty smak kromki chleba i orzechowego smarowidła w pewnym momencie przez przednią szybę samochodu zauważyłam powoli zbliżający się do mnie zarys sylwetki. Zdziwiona wytężyłam wzrok dokładnie przyglądając się dziwnemu zjawisku. Nie było mowy o pomyłce. Na pewno ktoś szedł w moją stronę. Kto do cholery wychodzi na spacery o tej godzinie? – Spytałam retorycznie, starając się ukryć przed samą sobą narastający z każdym krokiem tego czegoś niepokój. Odłożyłam kanapkę na siedzenie obok. Kształt zbliżał się coraz bardziej. Teraz widziałam go już całkiem dobrze. Z całą pewnością był to człowiek. Z każdym jego krokiem mogłam dostrzec więcej szczegółów jego sylwetki. Starszy, lekko przygarbiony mężczyzna, długa broda. Poruszał się nienaturalnie tak, jakby kulał na jedną nogę. Coś było nie tak. Mężczyzna był już naprawdę blisko kiedy nagle zatrzymał się jakieś pięć metrów od maski mojego samochodu. Zdziwiona i nieco zaniepokojona zaistniałą sytuacją Złapałam za klamkę i wyszłam z auta.

– P–Przepraszam, czy mogę w czymś pomóc? – Spytałam, siląc się na poważny ton, który bez wbrew temu co chciałam osiągnąć zabrzmiał bardziej jak przestraszony głos małej dziewczynki.

– Halo? Słyszysz mnie? – Spytałam nie uzyskując jednak żadnej odpowiedzi.

Nagle mężczyzna zaczął powoli unosić swoje ręce ku górze aż nie były tak wysoko jak tylko pozwalała na to anatomia. Przestraszona wbiegłam szybko do samochodu zatrzaskując za sobą drzwi. W pośpiechu zaczęłam szukać kluczyków. Znalazłam je na dywaniku przy fotelu pasażera. Schyliłam się tylko na moment, aby je podnieść. Kiedy ponownie spojrzałam przez przednią szybę, tajemniczy mężczyzna nie stał już 5 metrów, a maksymalnie kilka centymetrów od jego maski. Nie było możliwe, aby w tak krótkim czasie pokonał taką odległość nie zmieniając nawet pozycji ciała. Mimo że twarz zakrywał mu mrok nocy, miałam wrażenie, że wpatrywał się prosto we mnie. Roztrzęsiona włożyłam klucze do stacyjki przekręcając je najszybciej jak tylko potrafiłam. Oczywiście Ponad 30 letni bawarski silnik nie miał najmniejszego zamiaru odpalić za pierwszym razem. Przekręciłam raz jeszcze. Bez rezultatu.

– Proszę tylko nie w takim momencie! – Krzyczałam do samochodu mając nadzieję na cud. – Poczułam, jak po policzku spływa mi duża, pojedyncza łza.

Trzecia próba także nie przyniosła rezultatu. Nagle tajemniczy mężczyzna opuścił ręce z powrotem do normalnej pozycji, po czym odwrócił się i jakby nigdy nic odszedł w kierunku, z którego tu przyszedł. Patrzyłam jak zamurowana na jego sylwetkę coraz bardziej pogrążającą się we mgle. Kiedy zniknął zupełnie zorientowałam się, że z napięcia przez cały ten czas wstrzymywałam oddech. Otworzyłam okno i odetchnęłam głęboko rześkim, nocnym powietrzem. Kiedy już nieco się uspokoiłam z całej siły uderzyłam otwartą dłonią o kierownicę samochodu. Po chwili zdałam sobie jednak sprawę, że moja złość w niczym tu nie pomoże. Otworzyłam drzwi i nie zważając na cokolwiek pobiegłam najszybciej jak tylko potrafiłam w kierunki drzwi hotelowych. Szybko wbiegłam na górę po kręconych schodach kilka razy się przy tym potykając. Zamknęłam za sobą drzwi na klucz, po czym od razu rzuciłam się do okna. Zupełnie normalny widok. Nie dostrzegłam nic poruszającego się w ciemnościach. Nic niepasującego do otoczenia. Duży księżyc oświetlał okolicę bladym blaskiem. Usiadłam na łóżku, nie wiedząc co mam o tym myśleć.

– Może jednak wyjazd do tego miejsca nie był najlepszym pomysłem – powiedziałam sama do siebie.

Reszta nocy minęła mi na rozmyślaniu czy aby na pewno dobrze zrobiłam przyjeżdżając tu. Wiedziałam, że nie mogę się poddać w takim momencie, ale niepokój nie dawał mi spokoju. W żaden sposób nie potrafiłam wyjaśnić zdarzeń, które przytrafiły mi się tej nocy. Tłumaczyłam to sobie zmęczeniem, przewidzeniami, a może ktoś po prostu robił sobie ze mnie żarty? Uznałam, że nie ma sensu zaprzątać sobie tym głowy. Przez okno zaczęły przebijać się nieśmiało pierwsze promienie porannego słońca, a ciepły wiatr powoli przeganiał okrywającą ulice miasteczka mgłę. Noc się skończyła, a wraz z mroczną mgłą rozwiały się wszelkie wątpliwości. Wiedziałam, że jeśli teraz odpuszczę, to do końca życia nie wybaczę sobie zmarnowania takiego tematu. W końcu podjęłam decyzję. Postanowiłam rozmówić się ze starym Wojciechem, którego policjant przedstawił jako naocznego świadka tajemniczego morderstwa. Usłyszałam kroki na korytarzu. Pewnie wstała właścicielka tego lokalu – pomyślałam. Spojrzałam na wyświetlacz w telefonie. Pokazywał dokładnie 6 rano. Trzeba przyznać, że kobieta była punktualna i mimo niewielu gości sumiennie wykonywała swoją pracę. Postanowiłam zejść na dół. Schodząc po schodach usłyszałam miły głos recepcjonistki.

– O dzień dobry Pani. Widzę, że mamy tu rannego ptaszka.

– Cóż, Można tak powiedzieć.

– Coś dzisiaj Pani niewyraźna. Źle się spało? – Spytała zatroskana kobieta.

– Po prostu trudno mi zasnąć tak daleko od domu – powiedziałam postanawiając jednocześnie nie mówić kobiecie ani o koszmarach, ani o dziwnym zdarzeniu na parkingu zeszłej nocy.

– Zna pani może niejakiego Pana Wojciecha? Podobno mieszka tu w okolicy – zadałam pytanie licząc, że kobieta wskaże mi dokładne miejsce jego zamieszkania.

– No cóż, tak, jest tu taki. – odpowiedziała lekko podejrzliwie kobieta – Ma pani do niego jakąś sprawę? Czy to jakiś członek rodziny?

– Nic z tych rzeczy. Zbieram informacje do książki, którą piszę. – powiedziałam, starając się nie mówić za dużo, dopóki kobieta nie powie mi gdzie mogę go znaleźć – Wie Pani może gdzie dokładnie mieszka?

– Tak, oczywiście. W tej małej mieścinie wszyscy się znają. Wojtek mieszka na uboczu miasta, niedaleko wjazdu do niego. Skręci pani w pierwszą uliczkę w prawo. Na jej końcu znajduje się jego chata.

– Dziękuję Pani bardzo – odpowiedziałam zadowolona.

– Można wiedzieć, na jaki temat pisze Pani książkę? – Spytała podejrzliwie kobieta – chyba nie chodzi o…

– Piszę o sprawie zaginięć w tutejszym jeziorze – przerwałam jej w połowie zdania. – Powiedziano mi, że niejaki pan Wojciech miał być naocznym świadkiem pewnego, cóż, "incydentu".

Kobieta stanęła jak wryta. Spuściła wzrok. Po chwili zastanowienia powiedziała ściszonym głosem.

– Dla Pani dobra niech się Pani nie interesuje tą sprawą. Tam w tym jeziorze – przerwała jakby zastanawiając się nad doborem słów – tam się dziwne rzeczy dzieją.

– Właśnie to jest moim celem. Dziwne czy nie dziwne wypadałoby w końcu to wyjaśnić – skwitowałam krótko.

– Muszę już iść. Do widzenia Pani – powiedziałam odwracając się na pięcie.

– Niech Pani zaczeka! – Krzyknęła kobieta – niech Pani tylko nie ocenia książki po okładce. Wojtek może i ma trochę nie po kolei w głowie i o dziwnych rzeczach gada, ale to swój chłop jest. Zawsze jak trzeba pomóc z czymś na wiosce to pierwszy chętny, mimo że lata już nie te, a i za czasów kiedy jeszcze młody był nikt go nigdy na kłamstwie nie przyłapał.

– Dziękuję za radę. – Powiedziałam, zamykając za sobą drzwi.

Wchodząc do samochodu na fotelu pasażera dostrzegłam ostatnią, niedojedzoną kanapkę z masłem orzechowym. Momentalnie przypomniał mi się tajemniczy mężczyzna. Westchnęłam. Pomimo głodu jakoś nie miałam ochoty dokończyć tej kanapki. Wyrzuciłam ją do pobliskiego kosza na śmieci, po czym wróciłam do auta. Na dobry początek dnia postanowiłam zajechać do lokalnego baru zjeść coś ciepłego, a potem rozejrzeć się nieco po mieście. Tak też zrobiłam. Starałam się wykorzystać ten czas na wypytanie ludzi o legendy dotyczące tego miejsca, jednak żaden z mijanych przeze mnie ludzi nie był zbyt chętny do rozmowy. Niektórzy na zwykłe pytanie – Przepraszam, nie wie Pan może czegoś o pobliskim jeziorze? – Po prostu odwracali się na pięcie i szli w zupełnie przeciwnym kierunku niż dotychczas byle tylko dalej ode mnie. Stanowczo coś było nie tak z tym miastem. W końcu postanowiłam odwiedzić niejakiego Wojtka. Słońce znajdowało się już nisko nad horyzontem, ale do zmroku miałam jeszcze trochę czasu. Powinnam była zdążyć bez problemu tak, aby potem mieć jeszcze godzinę czy dwie na załatwienie paru spraw i spokojny powrót do hotelu. Mgła, która nieco opadła koło południa, teraz znowu zaczęła gęstnieć, aby w końcu powrócić do poprzedniego stanu. Wjechałam na wyznaczoną mi przez właścicielkę hotelu dróżkę. Muszę przyznać, że zatopiona w gęstej mgle wąska uliczka na obrzeżach miasteczka wyglądała nieco upiornie. Po kilku minutach wolnej jazdy po kamiennej drodze dostrzegłam w końcu wyłaniającą się z mgły małą, zapadającą się pod własnym ciężarem chatkę. Znajdujący się obok niej ogródek był widocznie zaniedbany. Nadmiernie rozrośnięte pędy dzikiej róży wychylały swoje kolczaste gałązki poza zniszczone zębem czasu ogrodzenie, a stojący na podjeździe pordzewiały samochód sprawiał wrażenie nieużywanego od co najmniej kilku lat. Gdyby nie słowa recepcjonistki z pewnością pomyślałabym, że ta rudera jest zwyczajnie opuszczona. Wyszłam z samochodu, który zaparkowałam kilka metrów od chaty. Idąc w stronę drzwi wejściowych, pod stopami czułam mech porastający kamienną ścieżkę prowadzącą do wejścia. Stanęłam koło masywnych, drewnianych drzwi i zapukałam. Bez odpowiedzi. Zapukałam ponownie, tym razem mocniej.

– Halo? Jest tam kto? – Spytałam, nie uzyskawszy jednak odpowiedzi.

Rozejrzałam się wokół, jednak nigdzie nie dostrzegłam dzwonka. Najpewniej po prostu go tu nie było. Co mi szkodzi pociągnąć za klamkę – pomyślałam i tak też zrobiłam. Drzwi były otwarte. Otworzyłam je szerzej i od razu przywitała mnie dziwna woń wosku ze świec, zgnilizny i czegoś jeszcze czego w żaden sposób nie potrafiłam nazwać. Może siarka? Weszłam do środka. Rozglądając się po pomieszczeniu rozświetlanym jedynie przez płonące świece, spostrzegłam dziwne symbole wyryte jakimś ostrym narzędziem w ścianach. Nad rozpadającym się kominkiem wisiała długa pokryta grubą warstwą kurzu strzelba. Po licznych trofeach myśliwskich domyślałam się, że kiedyś służyła do polowania na zwierzęta. Na jednym z regałów stał natomiast ogrom książek, których tytuły w większości spisane były po łacińsku i zupełnie nic mi nie mówiły. Po okładkach domyślałam się, że traktowały głównie o tematyce okultystycznej. Podeszłam bliżej. Pomiędzy księgami znajdował się nawet sam mroczny Necronomicon spisany przez szalonego Araba Abdula Alhazreda. Tę jedną księgę rozpoznałam bez trudu. Zwana często Księgą Umarłego Prawa miała zawierać najmroczniejsze sekrety i zakazaną wiedzę. Na sam widok przeszły mnie ciarki. W rogu pokoju spostrzegłam wąskie schody prowadzące zapewne do piwnicy. Skoro i tak już wtargnęłam do czyjegoś domu bez pytania dlaczego miałabym nie zejść i tam? Schodząc po schodach wydawało mi się, jakby duszący zapach zgnilizny i siarki coraz bardziej się nasilał. Na końcu schodów znajdowały się kolejne drzwi. Pociągnęłam za klamkę i aż odskoczyłam. Na środku pomieszczenia w kręgu płonących świec stał on. Mężczyzna, który prześladował mnie ostatniej nocy. Stał w tej samej pozycji z rękoma uniesionymi wysoko do góry.

– Wejdź dziecko – powiedział zachrypniętym głosem starszego, zmęczonego życiem człowieka.

– C–Czy to Ciebie widziałam wczorajszej nocy na hotelowym parkingu? – Spytałam roztrzęsionym głosem

– To nie byłem ja, to oni mi kazali.

– Jacy oni? - Spytałam, domyślając się już, dlaczego przypięta mu została łatka dziwaka.

– Starzy Bogowie. Wielcy Przedwieczni – odpowiedział z pełną powagą – spodziewałem się tu ciebie dziecko, to oni przepowiedzieli zbliżające się wydarzenia.

– Jakie wydarzenia? – Spytałam z lekkim niepokojem w głosie. Nie podobało mi się ani to miejsce, ani jego lokator.

– Wczoraj w nocy zaglądał przez okno – kontynuował swoją wypowiedź szaleniec.

– Kto tu zaglądał? Ktoś cię obserwował?

– Męczennik. – Odpowiedział przeciągle. – Patrzył i odejść nie chciał. Zwiastun śmierci.

Zmroziło mnie.

– Męczennik?

– Gdy nadejdzie dzień, Kapłan obudzi się z wiecznego snu. Chłód wieczny ogień ugasi, a oni zstąpią, by odejść w nicość. Przybędzie wtedy najwyższy z nich i dopełni, co zostało przepowiedziane.

– Nie rozumiem nic z tego bełkotu.

– Gdy on nadejdzie, usłyszysz krzyk wilczy, a przy trzecim za późno już będzie i dokona się.

– Chyba wystarczy mi już mrocznych przepowiedni na dziś. – Powiedziałam tak samo zrezygnowana jak i zaniepokojona

– Mam do Ciebie jedno pytanie. Wiesz coś o Jeziorze Kaplicznym niedaleko miasta?

– Wiem wszystko. Wiem więcej, niż kiedykolwiek chciałem się dowiedzieć. Straszne zło się w głębinach. Od zawsze tam było, na zawsze pozostanie. Nic poradzić nie zdołamy. Trzeba żyć z brzemieniem, które zostało nam przeznaczone. Tylko oni…

– Widzę, że niczego więcej się od ciebie nie dowiem. – powiedziałam, chcąc jak najszybciej opuścić to przeklęte miejsce.

– Zaczekaj dziecko. Nie idź nad wodę – powiedział ponuro

– Skąd wiesz, że zamierzam? – spytałam zaniepokojona

– Jeśli tam pójdziesz, nigdy nie wrócisz.

Bez odpowiedzi wyszłam z chaty trzaskając za sobą drzwiami. Cholerny staruch – rzuciłam pod nosem. – Jeszcze tego brakowało, żeby obłąkany dziad mówił mi co mam robić. Wsiadłam do samochodu i ruszyłam w stronę jeziora. Policjant miał jednak rację co do niego. Niczego się tu nie dowiem. Skoro nikt z mieszkańców mi nie pomoże, sama muszę się rozejrzeć po okolicy. Powoli zapadał już zmierzch. Ostatnie promieni słońca majaczyły gdzieś na horyzoncie. To nawet lepiej – pomyślałam. Po zmroku dużo lepiej wczuję się w klimat tego miejsca. Nad jezioro prowadziła wąska, żwirowa droga porośnięta od obu stron grubymi, ciernistymi krzewami. Kilka razy wydawało mi się, że obrysowałam lakier samochodu przez gałęzie znajdujące się zbyt blisko drogi. Zdecydowanie trasa nie była zbyt uczęszczana. Raczej mało kto decydował się tędy jechać. W końcu światło reflektorów samochodu odbiło się od niezmąconej tafli jeziora. Wyglądało pięknie. Duże, z każdej strony otoczone lasem z niewielką, piaszczystą plażą na jednym z brzegów. Księżyc i gwiazdy odbijały się w gładkiej tafli jeziora tak doskonale, że można było pomylić je z tymi prawdziwymi znajdującymi się na niebie. Jedynie co jakiś czas lekkie podmuchy ciepłego wiatru burzyły idealną harmonię wody, która w odpowiedzi falowała nieznacznie, odbijając przy tym blade światło księżyca we wszelkich możliwych kierunkach. Zaparkowałam samochód na plaży niedaleko wyjazdu na wąską dróżkę. Silnik był rozgrzany i wiedziałam, że utrzyma odpowiednią temperaturę jeszcze przez jakiś czas. W razie gdyby jednak legendy krążące o tym miejscu okazały się prawdą, nie powinno być problemu z szybką ucieczką. Wysiadłam. Zapach wody i czystego, nocnego powietrza wypełnił moje płuca. Podeszłam bliżej do niezmąconej tafli wody. Zobaczyłam w nim swoje odbicie niemal tak samo dobrze jak w lustrze. Uśmiechnęłam się do siebie. Drobny piasek rozsypywał się na boki przy każdym kroku, ustępując ciężarowi mojego ciała. Usiadłam na piasku i wyjęłam notes. Jeśli to nie jest idealne miejsce, aby zacząć pisać książkę to nie wiem co nim jest – pomyślałam zadowolona z siebie. Towarzyszący mi niepokój minął już zupełnie. Wyjęłam krótki, podręczny ołówek z bocznej kieszeni spodni i zaczęłam pisać. Słowa same wlatywały mi do głowy. Wiedziałam, że to będzie dobra książka. Jasne światło księżyca oświetlało plażę na tyle dobrze, że pomimo nocy nie potrzebowałam żadnego dodatkowego źródła światła. Lekkie podmuchy wiatru szeleszczące liśćmi pobliskich drzew i spokojny szum wody uspokajały i relaksowały. Pomyślałam, że miejscowi wiele tracą unikając tego miejsca. Po kilkudziesięciu minutach spędzonych w niewygodnej pozycji postanowiłam rozprostować nieco nogi. Przy okazji zastanowię się nad dalszym rozwojem fabuły – pomyślałam wstając z miejsca. Do butów wsypało mi się nieco piasku. Zdjęłam je, nie chcąc, aby cokolwiek rozpraszało mnie w rozmyślaniach nad książką. Nagrzany słońcem piasek, który jeszcze nie zdążył całkiem się wychłodzić, przyjemnie łaskotał moje stopy przy każdym kroku. Zbliżyłam się do tafli jeziora i zamoczyłam nogi po kostki, jednak od razu odskoczyłam z powrotem na piasek. Woda była lodowata. Poruszona moim gwałtownym ruchem ciecz zafalowała, tworząc oddalające się gdzieś w stronę jego centrum okręgi, które w końcu zniknęły gdzieś w wiecznej mgle. Nagle pośrodku jeziora coś zabulgotało i plusnęło. Przez zakrywającą tamto miejsce mgłę nie byłam w stanie zobaczyć co to było. Czy to jakaś ryba wyskoczyła nad wodę? – pomyślałam. Wodne kręgi, które przed chwilą poruszały się w stronę środka jeziora, teraz zaczęły zbliżać się w moją stronę, finalnie rozbijając się łagodnie o brzeg. W tym momencie coś zabulgotało pod lustrem wody. Cała powierzchnia jeziora zawrzała wydając przy tym dźwięk rodem z najgłębszych czeluści piekieł. Nagle spod tafli wody powoli i majestatycznie wyłonił się przerażający kształt. Zakryte mgłą jednak doskonale widoczne poczęły wyłaniać się z niego jakby gigantyczne pajęcze odnóża zakończone ostrym jak brzytwa kłem. Stałam jak wryta sparaliżowana ze strachu. Nie byłam w stanie nawet mrugnąć. Wielkie pajęcze odnóża nienaturalnie szybko popędziły wprost na mnie. Z odrętwienia ocknęłam się dopiero kiedy jedna z oślizgłych kończyn potwora złapała mnie silnym uściskiem za kostkę dotkliwie raniąc przy tym skórę haczykowatymi zadziorami. Każdy mój ruch tylko pogłębiał rany. Potwór powoli wciągał mnie do wody. Krzyczałam. Kiedy moja dolna połowa ciała znajdowała się już w toni jeziora nagle mych uszu dobiegł przeszywający huk. Spojrzałam w stronę, z której dobiegł odgłos. Stał tam mężczyzna. Lekko przygarbiony, w jednej ręce trzymając wycelowaną w jedną z potwornych odnóży strzelbę, w drugiej zaś tajemniczą księgę o czarnej okładce, z której czytał jakieś demoniczne sentencje w nieznanym mi języku. Wykrzykiwał je w stronę potwora. Nagle poczułam, że ucisk na mojej nodze słabnie, a haczykowate zadziory wysuwają się boleśnie z ran. Najszybciej jak potrafiłam zaczęłam biec w stronę samochodu. Jestem pewna, że gnana adrenaliną i strachem pobiłam wtedy jakiś rekord. Wskoczyłam do samochodu i odpaliłam silnik, ostatni raz patrząc w stronę jeziora. Dostrzegłam, jak obłąkany stary Wojciech rzuca na ziemię trzymane w dłoniach przedmioty unosząc ręce do góry w znajomym mi już geście. Owijające się na jego ciele potworne odnóża wciągały go powoli w mroczną toń jeziora. Mężczyzna nie krzyczał. Wiedział doskonale, co go czeka. Pogodził się ze swoim losem. Ostatnim dźwiękiem, jaki usłyszałam był przeraźliwy trzask pękających kręgów szyjnych. Kiedy zniknął już całkowicie w odmętach jeziora ostatnie z odnóży chwyciło leżącą na piasku mroczną księgę wciągając ją pod wodę tak samo jak jej właściciela. Ruszyłam z piskiem opon nie zważając ani na rysowany grubymi gałęziami lakier samochodu, ani na buty i notes, które zostawiłam na plaży. Teraz ważne były tylko jedno. Znaleźć się jak najdalej od tego przeklętego miejsca. Nigdy nikomu nie opowiedziałam o tym co widziałam. Nie chciałam podzielić losu Pana Wojciecha, który był uważany za dziwaka aż do tragicznej śmierci. Nikt nie przypuszczał, że to, co opowiadał mogło nie tylko istnieć naprawdę, ale także odebrać mu życie w dodatku ratując cudze. Moje. Nigdy nie napisałam książki o tym miejscu. Nie miałam odwagi. Tą historię piszę jako przestrogę dla przyszłych poszukiwaczy przygód. Kiedykolwiek będąc na Pojezierzu Kaszubskim proszę, omijajcie Jezioro Kapliczne szerokim łukiem. Dla własnego dobra.

---

Autor: Rafał Senderecki

Oznacz jako: przeczytane ulubione chcę przeczytać

Komentarze

Zaloguj się, aby dodać komentarz.

Inne od tego autora

Archiwum

Najnowsze i warte uwagi

Artykuły i recenzje