Historia

Lodowy Koszmar
Badaczom, naukowcom i profesorom nawet się nie śni jak przerażające tajemnice skrywa nasz świat.
Zapomniane spoczywają głęboko w mrokach historii, czekając tylko na głupców, którzy wiedzeni własną pychą, chciwością lub zwykłą ciekawością ośmielą się je odkryć. Głupców takich jak ja i mój zespól badaczy z uniwersytetu Stanford w Kalifornii. Nazywam się James Blight i byłem tam profesorem historii. Byłem aż do teraz. Widziałem w życiu wiele mrożących krew w żyłach rzeczy, jednak to, co znaleźliśmy pod wiecznym lodem Antarktydy przeszło moje najśmielsze oczekiwania. Wszystko zaczęło się na początku zimy tego roku. Śmigłowcem przetransportowano nas w okolice samego bieguna. Grupa dwudziestu czterech najznamienitszych naukowców została wysłana, aby zbadać dziwną anomalię odkrytą dzięki zdjęciom z przelatujących nad tamtym obszarem satelit wojskowych. Niespotykane zjawisko wzbudziło niezwykłe zainteresowanie mediów na całym świecie, a po niedługim czasie od jego odkrycia uformowano grupę badaczy mających dokładnie przyjrzeć się temu miejscu. W jej skład wchodziłem również ja. Jednak co dokładnie było przyczyną całego zamieszania? Cóż, na mroźnym pustkowiu niedaleko bieguna nagle z dnia na dzień pojawiło się coś bardzo niezwykłego. Mierzący niemal kilometr średnicy w najszerszym miejscu ogromny odcisk ludzkiej dłoni. Wytłumaczenia były różne. Od piętrzenia się lodowców i ruchów tektonicznych aż po zapadające się pod własnym ciężarem nieodkryte dotąd lodowe jaskinie. Oczywiście kształt ludzkiej dłoni został uznany za całkowicie przypadkowy.
Po dotarciu na miejsce okazało się, że żaden z dostępnych nam pojazdów nie był w stanie pokonać rozległych lodowych rozpadlin. Pozostała nam więc piesza wędrówka przez pozbawione życia mroźne pustkowie. Dotarliśmy kilka godzin później, jednak na miejscu czekała na nas kolejna niespodzianka. Nie było ani śladu po tajemniczej anomalii. Coś było stanowczo nie tak i każdy z członków wyprawy zdawał się mieć te same odczucia. Na początku pomyślałem, że zwyczajnie znaleźliśmy się w złym miejscu, a nasz nawigator pomylił kierunki, jednak moje wątpliwości szybko zostały rozwiane. Byliśmy we właściwej lokalizacji. To tutaj wystąpiła tajemnicza anomalia, po której teraz nie było śladu. Sprawa robiła się coraz ciekawsza. Nie pozostało nam nic innego jak zacząć odwierty we wskazanym nam wcześniej miejscu. Z pomocą dzisiejszej zaawansowanej inżynierii technicznej jednostka badawcza powstała stosunkowo szybko, a zaraz po jej uruchomieniu zaczęliśmy odwierty. Z początku nie szło najlepiej. Lód okazał się znacznie twardszy niż zakładaliśmy i już 20 metrów pod powierzchnią zaczęły się pierwsze problemy. Kilka razy trzeba było uruchamiać maszynę wiertniczą ponownie, gdyż ta z nieznanych przyczyn ciągle odmawiała nam posłuszeństwa. Odwiert praktycznie stał w miejscu. Każdy kolejny metr w głąb lodu był dla naszego zespołu wielkim sukcesem.
Następnego dnia podczas kolacji nagle usłyszeliśmy donośny krzyk jednego z badaczy pracujących przy odwiercie. Od razu przybiegliśmy zobaczyć co się stało. Krzyczał młody rosyjski inżynier. Zastaliśmy go zwijającego się z bólu do połowy zakrytego grubą warstwą śniegu. Kiedy spytałem o co chodzi, ten jąkając się z grymasem cierpienia wymalowanym na twarzy odpowiedział tylko, że niesamowicie boli go kark. Zabraliśmy go do jednostki, gdzie okazało się, że na jego szyi widnieje wręcz podręcznikowy przykład odmrożenia 3 stopnia. Nie samo odmrożenie było jednak najdziwniejsze, a jego kształt. Domyślacie się już jaki prawda? Tak. Kształt otwartej ludzkiej dłoni. Nie chcąc podkopywać i tak już niskich morali naszego zespołu postanowiliśmy zachować niepokojące zdarzenie dla siebie. Oczywiście zdawałem sobie sprawę z tego, że było to nadwyraz dziwne, jednak jako człowiek nauki nie zważając na przeczucie uznałem to za przypadek. Prawdziwy koszmar zaczął się jednak dopiero w nocy. Nie potrafiłem spać spokojnie. Kilka razy budziłem się zlany potem przez osobliwe koszmary. Najdziwniejsze było jednak to, że za każdym razem kiedy ponownie zamykałem oczy w mojej głowie pojawiała się dokładnie ta sama wizja. Niepokojąca, pogrążona w mroku ludzka sylwetka łapiąc moją kostkę wciągała mnie w lodowate głębiny oceanu. Nigdy jednak nie dotarłem do dna. Za każdym razem budziłem się zdezorientowany i zaniepokojony. Cała ta ekspedycja zaczynała się robić coraz dziwniejsza. Jednak prawdziwe zaskoczenie spotkało mnie dopiero nad ranem, kiedy to przy śniadaniu wraz z czwórką pozostałych naukowców obecnych przy wczorajszym zdarzeniu doszliśmy do wniosku, że każdy z nas miał dokładnie ten sam sen. Burzliwą rozmowę przerwał nam krzyk pracujących przy odwiercie inżynierów. Znaleźli coś. Wreszcie coś znaleźli. Podekscytowani wybiegliśmy z jednostki. Ku naszemu niezadowoleniu znajdujący się już przy wiertle badacze miast szczęśliwi wydawali się być zaskoczeni i jednocześnie zakłopotani. Okazało się, że tajemniczym znaleziskiem była ukryta pod niespełna siedemdziesięciometrową warstwą twardego lodu dziwna budowla. Jako że byłem najwyższym stopniem profesorem historii na miejscu, to właśnie mnie spytano o pochodzenie owej tajemniczej budowli. Doskonale wiedziałem, że to coś nigdy nie miało prawa się tu znaleźć. Wysłana do laboratorium próbka skały, z której zbudowany był obiekt okazała się być starsza od jakiejkolwiek istniejącej struktury wzniesionej ludzką ręką. W tym czasie inżynierowie pracowali już nad poszerzeniem szybu i przygotowaniem go do zejścia grupy badawczej, w której skład wchodziłem również ja.
Wyczekiwane przez wszystkich wydarzenie odbyło się już następnego dnia. W skład zespołu oprócz mnie wchodziły także dwie osoby obecne przy incydencie z odmrożeniem, dwóch rosyjskich ekspertów od archeologii i paleontologii oraz polski ekspert od materiałów wybuchowych o bardzo dziwnym, typowym dla tego regionu nazwisku, którego mimo najszczerszych chęci nie byłem w stanie wymówić. Samo zejście przysporzyło już wielu problemów, jednak na to co zobaczyliśmy na dnie nikt z nas nie był gotowy. Niewielka, kamienna budowla okazała się być swego rodzaju starożytną kapliczką nieznanej wcześniej cywilizacji. Świadczyły o tym ciemne kamienie, z których zbudowana była przedziwna struktura. Każdy z nich był bogato zdobiony wszelkiego rodzaju symbolami religijnymi. Co ciekawe również tymi spopularyzowanymi dopiero w dzisiejszych czasach. Większość ze znaków nie pasowała jednak do niczego, co kiedykolwiek odkryto na Ziemi. Wyglądało to na miejsce kultu jakiegoś nieznanego dotąd nauce starożytnego bożka. Cała budowla wydawała się być świetnie zachowana. Nawet o wiele młodsze konstrukcje odkryte na powierzchni żadko kiedy bywały w tak dobrym stanie. Wyjaśnieniem, które od razu przyszło mi na myśl było zakonserwowanie budulca przez ekstremalnie niską temperaturę. Podjęliśmy decyzję o dostaniu się do środka. Nie było to jednak tak łatwe jak się nam z początku wydawało. Dobrze widoczne ciężkie, kamienne drzwi wcale nie miały zamiaru uchylić się choć na centymetr. Polak od razu wyszedł z propozycją wysadzenia ich specjalną mieszanką materiałów wybuchowych, jednak szybko odwiedliśmy go od tego pomysłu z obawy przed zniszczeniem artefaktu. Po kilku godzinach żmudnej pracy i ściągnięciu na dół jeszcze kilku obeznanych w temacie naukowców w końcu udało nam się dostać do środka. Po otwarciu drzwi do naszych nozdrzy dobiegł specyficzny, nieprzyjemny zapach rozkładu. Wyciągnąłem z kieszeni podręczną latarkę i zaświeciłem w głąb nieprzeniknionego mroku. To co ujrzałem zmroziło mi krew w żyłach. We wnętrzu kaplicy zaraz pod sufitem znajdował się... Wisielec. Człowiek o sztywnym od mrozu czarnym płaszczu oraz przymarzniętej do twarzy masce. Maska przedstawiała nieznane dotąd ludzkości starożytne bóstwo o groteskowej, porośniętej dziwnymi mackami twarzy. Pierwszym co przyszło mi na myśl po jej ujrzeniu, byli opisani w mitologii Lovecrafta Wielcy Przedwieczni. Najdziwniejsze jednak było to, że mimo przebywania na głębokości niespełna 70 metrów pod powierzchnią, gdzie nie było mowy o jakichkolwiek zjawiskach atmosferycznych ciało zachowywało się niczym wisielec przebywający na powietrzu. Spokojnie wahało się wte i wewte jakby popychane podmuchami wiatru. Czując bijącą od tego czegoś prastarą grozę, jako pierwszy wyszedłem z szybu zostawiając innych badaczy z obowiązkiem przetransportowania groteskowego ciała do placówki badawczej. Każdy z nich zeznał później, iż wynosząc na powierzchnię to coś czuł, że robił coś bardzo, ale to bardzo złego i że to, co wyciągnęli powinno na zawsze pozostać pod lodem.
W ciągu jednego dnia ciało zostało przetransportowane do laboratorium. Zdjęcie maski okazało się niemożliwe. Usunięcie jej wymagało odcięcia od reszty ciała, co wiązało się z tym, że niemożliwe stanie się obejrzenie twarzy pod nią. Sama maska zaś wykonana była z nieznanego wcześniej nauce zaskakująco twardego materiału, jednak sekcja zwłok wprowadziła wśród badaczy jeszcze większy zamęt.
Okazało się, że krwioobieg jak i cały układ krwionośny pracowały idealnie. Wyglądało to tak, jakby śmierć obiektu nie wywarła żadnego wpływu na organy wewnętrzne. Jedynymi oznakami śmierci były brak reakcji na bodźce zewnętrzne oraz zatrzymana praca mózgu. Mija kilka dni badań, jednak naukowcy wciąż mają same pytania. Trzeciego dnia dokładnie o godzinie trzeciej w nocy ciało znika w niewyjaśnionych okolicznościach. Miejsce miało przesłuchanie wszystkich pracujących przy znalezisku naukowców. Oczywiście nikt nic nie wie. Od tamtego czasu trafiło do mnie wiele tajemniczych przesłanek o dziwnej istocie pojawiającej się przy plażach całego świata opisywanej w zaskakująco podobny sposób, co ta z naszego znaleziska. Tajemnicze stworzenie stojące w wodzie po pas mimo znacznych głębokości miało przyglądać się nieświadomym zagrożenia ludziom po chwili znikając bez śladu. Znane są także przypadki spotkań tajemniczego bytu na otwartych wodach mórz i oceanów. Istota bez ruchu przyglądająca się marynarzom zyskała w ich środowisku miano zwiastuna śmierci. Od czasu zniknięcia ciała z placówki badawczej nieustannie dręczyły mnie koszmary łudząco podobne do tych, które miałem podczas ekspedycji na biegunie. Najstraszniejsze było jednak coś innego. Kiedy tylko wróciłem do domu po wyczerpującej wyprawie, obiecałem sobie, że moje oczy nigdy już nie spojrzą na nic związanego z ekspedycją. Mimo to pchany ciekawością i dziwnym przeczuciem sprawdziłem co dzieje się teraz z pozostałymi członkami zespołu badawczego. Ku mojemu przerażeniu okazało się, że wszyscy nie żyją. Każdy z nich umarł w ten sam sposób. Przez utonięcie. Najdziwniejsze było jednak to, że mimo stosunkowo ciepłej wody każdy z nich miał na sobie rozległe odmrożenia w kształcie zaciśniętej ludzkiej dłoni. Wiem, że nieubłaganie zbliża się również mój koniec. Pogodziłem się z tym. Czasami wydaje mi się, że czuję jego zimny oddech na swoim karku. Ale teraz... Teraz nie mogę już pisać. Jestem zmęczony. Może wezmę kąpiel? Tak. Chłodną, orzeźwiającą kąpiel.
---
Autor: Rafał Senderecki
Komentarze