Historia

Biwak
Ciepły wiatr szumiał w koronach drzew, delikatnie poruszając zielonymi liśćmi nagrzanymi przez promienie popołudniowego słońca. Był środek lata. Błękitne, pozbawione chmur niebo zwiastowało równie pogodną noc. To dobry znak.
Szedłem wolno wąską, leśną ścieżką pokrytą małymi, białymi kamyczkami, dzięki którym doskonale wyróżniała się z zielonego gąszczu. Nie spieszyłem się. Podziwiałem otaczającą mnie roślinność uważając jednocześnie na małe jaszczurki wygrzewające się w promieniach słońca, oraz żuki starające się dostać na drugą połowę lasu. Niewiele ludzi wiedziało o tym miejscu. Nawet miejscowi niezbyt chętnie się tu zapuszczali, głównie ze względu na przekazywane z pokolenia na pokolenie starosłowiańskie przesądy. Mówiono, że stary bór pamiętający jeszcze żyjące na tych terenach pogańskie plemiona, był zamieszkiwany przez pradawnego ducha lasu, który mieszał ścieżki podróżnym i karał nieszanujących zieleni intruzów. Zawsze mnie intrygowało, że ludowe wierzenia mimo setek lat ciągle wywierały tak duży wpływ na wiejskiej ludności. Ludzie traktowali tę legendę zupełnie poważnie do tego stopnia, że nawet na grzyby jeździli do innego, oddalonego o spory kawałek drogi lasu. Oczywiście jako twardo stąpający po ziemi człowiek nie wierzyłem w te bzdury. Każdego lata wybierałem się do tego lasu na biwak. Za dnia można było słuchać tu śpiewu ptaków i podziwiać dziewiczą przyrodę, w bezchmurne noce zaś oglądać niezliczone gwiazdy świecące nad głową. W mieście nigdy nie było ich widać aż tyle. Zapuszczałem się coraz głębiej w las. Ciekawe, że za każdym razem kiedy tu wracałem otoczenie wydawało się być nieco inne. Drzewo, którego jeszcze rok temu tu nie było lub ścieżka skręcająca nieznacznie w kierunku innym niż zapamiętałem. Za każdym razem zwalałem winę na niedopatrzenie. Ten kamień musiał tu być już wcześniej. Po prostu nie zwróciłem na niego uwagi - myślałem. Biała ścieżka wraz z kolejnymi metrami w głąb lasu robiła się coraz węższa i bardziej kręta. Znałem drogę. Byłem w tym miejscu nie raz. Przy złamanym przez piorun drzewie skręciłem w prawo, zagłębiając się w leśny gąszcz. Kiedyś jeszcze była tu wydeptana przez podróżnych ścieżka. Teraz nie widać jej już prawie wcale. Jedynie wprawne oko mogło dostrzec, że kiedyś chodzili tędy ludzie. Wiedziałem, że dzięki temu nawet jeśli ktoś zapuściłby się w las najpewniej i tak nie trafiłby w moje ulubione miejsce. Nagle ściana drzew urwała się, a moim oczom ukazała się duża, porośnięta młodą, jasnozieloną trawą polana. Przez tyle lat nic się nie zmieniła - pomyślałem. Zdjąłem ciężki plecak i postawiłem go pod drzewem. Wyciągnąłem namiot oraz butelkę wody i zacząłem go rozkładać.
Do zachodu słońca miałem jeszcze kilka godzin. Jako odpowiedzialny biwakowicz zawsze starałem się wyjść nieco wcześniej tak, aby do celu dotrzeć jeszcze przed zmrokiem. Namiot zawsze wygodniej rozbija się przy świetle słońca. Rozłożenie go nie zajęło mi dużo czasu. Włożyłem do środka śpiwór. Miałem jednak nadzieję, że wcale nie będzie mi potrzebny. Noc zapowiadała się na bardzo pogodną i ciepłą. Ruszyłem w głąb lasu nazbierać drewna na opał. Jeśli było to możliwe, zawsze zbierałem jedynie gałęzie leżące na ziemi. Nie ścinałem opału z żywych drzew jeśli nie było to konieczne. W tym przypadku nie było. Na ziemi leżało mnóstwo suchych, idealnie nadających się na ognisko gałęzi. Powoli zapadał zmrok. Wróciłem do obozowiska. Miałem wystarczająco dużo opału, aby ognisko paliło się co najmniej kilka godzin. Blask płonącego drewna zawsze w dziwny sposób mnie przyciągał. Potrafiłem wpatrywać się w ogień przez godziny zapominając całkowicie o otaczającym mnie świecie. Przyłożyłem do rozpałki krzesiwo i przeciągnąłem po nim nóż. Jasne iskry spadły na suchą brzozową korę, która chwilę później zajęła się ogniem. Sięgnąłem do plecaka po kiełbaski i butelkę piwa. Zaostrzyłem długi patyk i nabiłem na niego całe pęto. Lekko przydymiona kiełbasa z ogniska, butelka dobrego piwa i rozświetlone milionem gwiazd niebo nad głową. Dla takich właśnie chwil warto było przyjeżdżać w to miejsce. Wyrwanie się choć na chwilę ze śmierdzącego spalinami i tanimi perfumami miasta było dla mnie jak zbawienie.
Ognisko paliło się w najlepsze a dookoła mnie zapadła już całkowita ciemność. Miałem szczęście, że księżyc był dziś w pełni. W przeciwnym wypadku nie byłbym w stanie dostrzec niczego na dalej niż pięć metrów od ogniska. Rozejrzałem się dookoła wpatrując się uważnie w ścianę drzew po drugiej stronie polany. Skupiłem wzrok na jednym punkcie. Wydawało mi się, że zauważyłem coś dziwnego. Wytężyłem wzrok jednak w tym momencie obiekt, na który właśnie patrzyłem poruszył się wskakując szybko w gęste zarośla. Wzdrygnąłem się. Jedyne co udało mi się zobaczyć z tej odległości to wielkie, imponujące poroże wyłaniające się z leśnych ciemności. To musiał być naprawdę duży jeleń - pomyślałem. Blask ogniska musiał go tu przyciągnąć. Wiedziałem, że w tych lasach czasem można było natknąć się również na wilki. Miałem jednak nadzieję, że żaden z nich nie zainteresuje się trzaskającym w najlepsze ogniskiem. Na czas snu będę musiał je zgasić. Spojrzałem na pozostały opał. Zostało tylko kilka cienkich gałązek. Trzeba będzie dozbierać - powiedziałem sam do siebie wstając niechętnie z wygodnej pozycji. Popatrzyłem w miejsce, gdzie wcześniej widziałem jelenia. Na chwilę wstrzymałem oddech. Przez sekundę wydawało mi się, że dokładnie w miejscu zarośli w które wskoczyło zwierzę zobaczyłem dwa małe, świecące bladym czerwonym blaskiem punkciki. Mrugnąłem oczami jednak kiedy ponownie je otworzyłem była tam jedynie ciemność. Cholera, chyba nasłuchałem się za dużo opowieści wiejskich bab. Jakby na potwierdzenie własnych słów postanowiłem, że właśnie tam udam się po gałęzie do ogniska. Po kilku metrach jednak zawahałem się. Wróciłem do obozu i wyciągnąłem z plecaka duży nóż myśliwski. Strzeżonego Pan Bóg strzeże - pomyślałem uśmiechając się pod nosem chyba wyłącznie po to, aby dodać sobie odwagi. Za żadne skarby nie chciałem przyznać przed samym sobą, że tak naprawdę w głębi duszy bałem się tam iść.
Ani na chwilę nie spuszczałem wzroku z miejsca, do którego zmierzałem, starając się dostrzec każdy, nawet najmniejszy szczegół otoczenia. Chwilę później byłem już po drugiej stronie polany. Na ziemi leżało jeszcze więcej suchych gałęzi niż po mojej stronie. Ucieszyłem się dochodząc do wniosku, że zebranie odpowiedniej ilości opału nie zajmie mi długo. Schyliłem się po pierwszy patyk jednak kiedy podniosłem głowę w oczy rzucił mi się niepasujący do otoczenia kształt. Spojrzałem w jego stronę. Grube, niskie drzewo o korze znacznie ciemniejszej od pozostałych. Na jednej z jego gałęzi nabita była... Czaszka. Zwierzęca czaszka wyglądająca tak, jakby spędziła tu już wiele lat. Należała najprawdopodobniej do młodej łani lub sarny, o czym świadczył brak poroża oraz skrócony łeb. Podszedłem bliżej. Brakowało dolnej części żuchwy oraz kilku górnych zębów. Zwierzę musiało umrzeć poprzez potężny uraz głowy. Czaszka nie była jednak jedyną makabryczną ozdobą czarnego drzewa. Gruby pień przyozdobiony był zwęglonym, jakby wypalonym symbolem, który nie był nawet podobny do jakichkolwiek znanych mi znaków. Na innych, krępych i nienaturalnie wykrzywionych gałęziach porozwieszane były małe kości, zęby należące do różnych gatunków zwierząt, ptasie pióra i dziwne symbole wykonane z cienkich, rozwidlonych przy końcówkach gałązek. Strach wcześniej skrywany pod płaszczem pewności siebie teraz przybierał na sile, każąc jak najszybciej wracać do obozu. Powoli wyciągnąłem rękę chcąc dotknąć jednego z tajemniczych symboli. Kiedy tylko poczułem na końcu palca chropowatą teksturę drewna dziwna konstrukcja rozpadła się na drobny pył. Cofnąłem szybko dłoń. Nigdy wcześniej nie widziałem czegoś takiego. Zaintrygowany dotknąłem także tajemniczej czaszki, która chwilę później podzieliła los dziwnej ozdoby. Odwróciłem się na pięcie chcąc jak najszybciej wracać do namiotu. Moje ciało przeszył zimny dreszcz i nieprzyjemne ukłucie w klatce piersiowej kiedy tylko skierowałem wzrok na obozowisko. Po drugiej stronie polany przygasające ognisko tliło się, dając jedynie minimalną ilość światła. To jednak wystarczyło. Tuż nad nim bladym, czerwonym blaskiem świeciły dwa jasne punkty przyglądając mi się uważnie. Ogromne poroże niemal zahaczało o znajdujące się wysoko nad istotą gałęzie, a wygięte pod nienaturalnym kątem kończyny nawet w najmniejszym stopniu nie przypominały niczego stworzonego przez naturę. Potwór uniósł się łamiąc przy tym imponującym porożem znajdujące się nad nim gałęzie i stanął na dłuższych, tylnych kończynach. Wtedy właśnie to usłyszałem. Ryk a może bardziej krzyk. Dziki skowyt brzmiący jakby połączenie warczenia piekielnych ogarów z ludzkim krzykiem bólu i rozpaczy, jaki wydaje z siebie człowiek podczas najgorszych tortur. Sparaliżowany strachem nie byłem w stanie zrobić nawet kroku. Trzęsącą się ręką sięgnąłem do pasa mocno chwytając rękojeść noża. Istota wróciła z powrotem do dawnej pozycji. Byłem już pewien, że za chwilę ruszy wprost na mnie chcąc bronić swojego terytorium, jednak ta odwróciła się i jakby nigdy nic zniknęła w gęstych zaroślach między pniami drzew.
Trzeźwość umysłu odzyskałem dopiero po chwili. Pierwszą myślą była ucieczka jak najdalej od tego miejsca, jednak zdrowy rozsądek zatrzymał mnie w ostatniej chwili. Skoro to coś znalazło się po drugiej stronie polany w tak krótkim czasie, mogłem być pewny, że na jego terytorium i w ciemności nocy na pewno było szybsze ode mnie, co oznaczało, że dopadłoby mnie w kilka chwil. Nigdy wcześniej niedane mi było zobaczyć podobnej istoty więc i jego usposobienie nie było mi znane. Choć nie bardzo w to wierzyłem, istniała możliwość, że to coś wcale nie jest mną zainteresowane i zwyczajnie zostawi mnie w spokoju. Najlepszym co przyszło mi do głowy był powrót do obozu i spokojne przeczekanie nocy w gotowości. Gdyby coś poszło nie po mojej myśli zawsze mogłem spróbować dostać się do dróżki, którą łatwo dotarłbym prosto do wioski. Tak też zrobiłem. Nie zdejmując dłoni z rękojeści noża powoli ruszyłem w stronę obozu. Drogę wskazywało mi tlące się jeszcze ognisko. Oczy i uszy miałem szeroko otwarte jednak po istocie nie było ani śladu. Zacząłem się nawet zastanawiać czy aby to co widziałem nie było wyłącznie wytworem mojej wyobraźni, wtedy jednak przypominałem sobie mrożący krew w żyłach krzyk. To coś na pewno tam było. Dotarłem do ogniska i dorzuciłem kilka zebranych wcześniej gałązek, które natychmiast zajęły się ogniem. Światło ogniska oświetliło coś, czego wolałbym nigdy nie zobaczyć. Pozostawione w suchej ziemi ślady. Nogi same ugięły się pod moim ciężarem kiedy przyjrzałem im się dokładniej. Tylne kończyny zakończone były parą wielkich, szerokich kopyt podobnych nieco do tych występujących u dzika, jednak w przeciwieństwie do nich przednie nogi pozostawiły po sobie odciski wyposażonych w długie pazury łap. Teraz byłem już pewien, że ta istota nie mogła być dziełem natury. Żadne ze znanych mi gatunków zwierząt nie było wyposażone w tak nienaturalny zestaw kończyn. Istnienie tego czegoś przeczyło samo sobie. W mojej głowie kołatało wiele pytań, na które próżno było szukać odpowiedzi. Czyżby starosłowiańskie legendy mówiły prawdę? Podniosłem ciężki plecak podróżny i wrzuciłem go do namiotu. Chcąc poczuć przynajmniej namiastkę bezpieczeństwa także wskoczyłem do materiałowej konstrukcji. Na wszelki wypadek zostawiłem otwarte wejście pozostawiając sobie ewentualną drogę ucieczki. Jeżeli to coś chciałoby tu wejść nie miałoby żadnego problemu z przedarciem cienkiego materiału, z której tylko strony miałoby ochotę.
Minuty dłużyły mi się niczym poniedziałkowe lekcje matematyki. Do świtu zostało jeszcze dobrych kilka godzin. W tym momencie o niczym tak nie marzyłem jak o porannych promieniach słońca. Wtedy właśnie coś usłyszałem. Stłumiony, odległy dźwięk. Coś powoli poruszało się w zaroślach na skraju polany. Mimo że byłem w namiocie, czułem czyjś świdrujący wzrok na plecach. Co chwila odwracałem się tylko po to, aby zobaczyć znajdującą się wokół ciemność nocy. Lekki wiatr jakby na zawołanie ucichł zupełnie a blady księżyc przykryły ciemne chmury. Całą polanę otoczył nieprzenikniony mrok. Sięgnąłem do plecaka w poszukiwaniu latarki. Znalazłem ją na samym dnie. Szeleszczące dźwięki wydawały się być coraz bliższe, chociaż może to tylko moja zawładnięta strachem wyobraźnia sobie to wmawiała. Odgłos dochodził z przodu, za chwilę jednak rozbrzmiewał z tyłu. Brzmiało to tak jakby kilka zwierząt chodziło dookoła polany. Powiedziałem zwierząt? Nie, to nie mogły być zwierzęta. Nie jedną noc spędziłem w lesie i nie raz słyszałem jak porusza się choćby sarna. Jej chód zawsze jest czterotaktowy. Tylna noga, przednia, tylna i przednia. To za każdym razem daje cztery osobne odgłosy. Tutaj były tylko dwa. Brzmiało to bardziej jak... Człowiek. Ciężko to opisać. Kroki z każdym następnym stąpnięciem łamały pod swoim ciężarem gałązki i szeleściły liśćmi. To coś nie starało się być cicho. Chciało, żebym wiedział, że tam jest. Dźwięki były nieregularne, tak jakby istota je wydająca czasem na chwilę zatrzymywała się albo niespodziewanie przyspieszała. Po chwili wsłuchiwania się w odgłosy doszedłem do wniosku, że jednak mi się nie wydawało. Kroki rzeczywiście były coraz bliższe. Wziąłem do ręki latarkę i wcisnąłem przycisk odpowiedzialny za jej włączenie. Nic. Wcisnąłem jeszcze kilka razy z tym samym rezultatem. Niemożliwe, przecież jeszcze kilka godzin temu latarka działała świetnie! Rzuciłem się do plecaka szukając zapasowych baterii. Nie było ich tam. Byłem pewien, że je spakowałem. Dobrze pamiętam jak wkładałem je do plecaka razem z butelką piwa, jednak teraz nie było po nich śladu. Zrezygnowany sięgnąłem do kieszeni wyjmując telefon z rozbitym w rogu ekranem, jednak aż za dobrze wiedziałem co na nim zobaczę. Odblokowałem go, a jasny blask wyświetlacza oślepił na krótką chwilę moje przyzwyczajone do ciemności oczy. Brak zasięgu. Tak jak myślałem. Wcisnąłem ikonę latarki, ale jedynym co uzyskałem był komunikat o zbyt niskim stanie baterii. Sam jestem sobie winien. Specjalnie nie ładowałem telefonu z myślą, że przecież choć na jeden dzień w roku powinienem odpocząć od nowoczesnych technologii dzisiejszego świata.
Kroki były już naprawdę blisko. Musiałem podjąć decyzję. Miałem dwa wyjścia. Albo zostać w namiocie licząc na cud, albo nie oglądając się za siebie spróbować dostać się do wioski. Wybór był prosty. Byłem tu wiele razy i sądziłem, że nawet po ciemku dam radę dotrzeć do ścieżki. Musiałem jedynie poczekać na odpowiedni moment kiedy kroki usłyszę za sobą jak najdalej od wyjścia z namiotu. Wtedy ruszę biegiem w stronę dróżki. Złapałem za nóż i czekałem. Do odgłosu kroków dołączyło teraz ciężkie, powolne sapanie. Najpierw przede mną. Potem z boku aż wreszcie przesunęło się na tył. Wystrzeliłem jak z procy nie oglądając się za siebie. Biegłem na oślep co chwila potykając się o wystające z ziemi korzenie i zagłębienia w leśnej ściółce. Pogrążony w szaleńczym biegu nie zauważyłem nawet, że nie słyszę za sobą kroków. Czyżby istota mnie nie goniła? Może uznała, że opuszczając jej terytorium nie stanowię już problemu. Biegłem gnany adrenaliną i strachem. Jestem pewien, że pobiłem wtedy jakiś rekord. Zza drzew powoli zaczęła wyłaniać się biała, wąska ścieżka. Mimowolny uśmiech pojawił się na mojej twarzy. Wbiegłem na dróżkę i nie zwalniając ani na chwilę skierowałem się w stronę wioski. Po chwili zwolniłem jednak uświadamiając sobie, że coś było nie tak. Jestem pewien, że nie dłużej niż kilka minut temu mijałem to złamane drzewo. Czyżbym kręcił się w kółko? Nie, to niemożliwe. Przecież ścieżka prowadziła tylko w jednym kierunku praktycznie bez żadnych zakrętów. Ruszyłem dalej, tym razem ostrożnie stawiając każdy krok. Z czasem zacząłem dostrzegać coraz więcej niepokojących szczegółów otoczenia. Las zgęstniał, a blask księżyca ledwo przebijał się między zakrywającymi go chmurami i grubymi gałęziami drzew. Na najwyższych z nich siedziały uważnie wpatrujące się we mnie czarne ptaki. Co jakiś czas mijałem dziwne, zbudowane z kamieni konstrukcje. Na szczycie każdej z nich umieszczona była zwierzęca czaszka. Na drzewach porozwieszane były tajemnicze symbole podobne do tego, który widziałem na polanie. Nagle coś z wielką siłą uderzyło w ziemię kilka metrów przede mną. Podszedłem bliżej. Kruk. Martwy. Przyjemny, orzeźwiający zapach lasu ustąpił teraz miejsca duszącej woni rozkładu. Zwolniłem kiedy tylko spostrzegłem, że linia drzew nagle, niespodziewanie się urywa, a za nią ku mojemu przerażeniu znajduje się... Polana. Czy to możliwe abym zatoczył koło? Nie, na pewno nie, przecież cały czas szedłem po... Ścieżce. Spojrzałem pod siebie. Nie było jej tam. Nie było ścieżki. Nigdy tak naprawdę nie opuściłem polany. Odwróciłem się chcąc znaleźć się jak najdalej od tego przeklętego miejsca, jednak kiedy tylko spojrzałem za siebie. Zamarłem. Z nieprzeniknionej ciemności wyłaniały się dwa czerwone punkty osadzone w pustych, czarnych oczodołach jeleniej czaszki.
---
Autor: Rafał Senderecki
Komentarze