Historia

Kronika samobójstw górskich dokumentowania

maciekzolnowski 0 2 lata temu 544 odsłon Czas czytania: ~10 minut

Sam nie wiem, kiedy pojawiła się we mnie ta niezdrowa pasja tropienia pewnego szczególnego rodzaju samobójstw. Po prostu któregoś pięknego poranka powziąłem decyzję, aby przemierzać knieje w poszukiwaniu miejsc tajemniczych zgonów, zaopatrzywszy się uprzednio w odpowiednie informacje, co do lokalizacji tychże miejsc, oraz inne materiały źródłowe. Oczywiście nie bez znaczenia była dla mnie także górska sceneria, stanowiąca niejako „arenę” owych dramatycznych aktów, gdyż za przedmiot studiów obrałem sobie właśnie dokumentowanie samobójstw w górach. W każdej wolnej chwili wertowałem notatki sporządzane w księgach ratowniczych, publikowane w sprawozdaniach z działalności GOPR w „Wierchach”. Śledziłem wszelkie doniesienia prasowe, radiowe i telewizyjne powiązane z interesującym mnie tematem. Nie będę się tu rozpisywał, co do genezy tych mrocznych fascynacji, lecz ograniczę się do krótkiej wzmianki o dwóch kluczowych nocach, jakie przyszło mi spędzać samotnie w górskich ostępach. To one wytyczyły drogę w kierunku dalszych przeżyć ekstremalnych, niekiedy traumatycznych.

Pierwszy raz dopadł mnie mrok gdzieś na beskidzkich bezdrożach. Las, góry, a ja zupełnie, zupełnie sam. Chyba nie trzeba zbytnio wysilać wyobraźni, by to ujrzeć? Halny wiał w najlepsze, a ja błąkałem się bez latarki w okolicach Baraniej Góry, zgubiwszy uprzednio żółty i w ogóle jakikolwiek szlak. Na szczęście wszystko zakończyło się tak zwanym happy endem i nawet w miejscowym hipermarkecie nikt nie raczył zauważyć, jak bardzo byłem wtenczas roztrzęsiony parogodzinnym błądzeniem po omacku. Pamiętam jak dziś, jak strasznie byłem tym faktem rozczarowany, tą bezmyślnością zaprogramowanych wyłącznie na zakupy ludzi, którzy szwendali się to tu, to tam przy relaksujących dźwiękach muzaka i zdawali się mnie wcale nie zauważać. Ale ja nie o tym chciałem...

Za drugim razem było o tyle dobra, że aura mi sprzyjała. Wiadomo: pełnia lata, wonny okres następujący zaraz po Święcie Matki Boskiej Zielnej. Zdrzemnąłem się wtedy w jednej z rozsianych licznie ambon myśliwskich nieopodal Soli na Żywiecczyźnie. Nigdy nie zapomnę tej solennej ciszy oraz spadających owej nocy gwiazd. Wydawało mi się, że na powrót stałem się dzieckiem. I że znowu mogę poznawać świat od podstaw i spoglądać na rybę z porcelany, stojącą u cioci Jadzi, po raz pierwszy, rozdziawiając z zachwytu swe usta. Magiczne zupełnie doznanie! Tej nocy mógłbym przysiąc, że coś albo ktoś mnie obserwuje, ale nie przejmowałem się tym zbytnio. To właśnie wtedy stałem się nocnym markiem, fanem urbexu.

***

Którejś zimy wybrałem się na Babią Górę – górę posępną i kapryśną, kryjącą zawsze całą masę przykrych niespodzianek. I kiedy już z niej schodziłem, pogarszająca się gwałtownie pogoda zmusiła mnie do znalezienia sobie tymczasowego schronu. W ten sposób natrafiłem na legendarną Chatę Turysty pod Sulową Cyrhlą. Dziwna rzecz, pomyślałem. Mógłbym przysiąc, że jest od dawna nieczynna lub też że w ogóle nie istnieje, bo: albo została rozebrana, albo doszczętnie spłonęła w pożarze, albo też spróchniała i obrosła gęstym lasem. A jednak stała przede mną wśród starodrzewu, zatopiona w miękką szarzyznę pejzażu, jakby węglem naszkicowanego. Tego magicznego obrazka dopełniały odgłosy ptactwa: wron, gawronów oraz kruków, przyprawiające o gęsią skórkę. Ciężkie chmury wisiały ponad nią nieruchomo, jakby rozleniwione śnieniem o przytulnym wnętrzu i ciepłym palenisku. I nawet ja sam zamarzyłem o parzącej w język strawie oraz gorącym napitku.

Nie namyślając się zbyt długo położyłem rękę na skoblu i uchyliłem drzwi. Pojawiło się znajome skrzypnięcie, które najpierw dotarło do uszu, a potem pofalowało w głąb sennej chatki. To falowanie odebrałem jak merdającego ogonem na dzień dobry owczarka, który – starym swym zwyczajem – wbiega do środka, by powiadomić gospodarzy o przybyszu. Lotem błyskawicy wyniuchałem korzenne i telluryczne wonie, co sprawiło, iż natychmiast przypomniałem sobie słynną sentencję: „Prochem jesteś i w proch się obrócisz”. I mógłbym przysiąc, że coś się w tym wnętrzu obudziło (może jakiś Chochoł?), a przynajmniej tak mi się wtedy zdawało. Wrażenie było tym mocniejsze, że faktycznie po krótkiej chwili ktoś pochwycił mnie za ramię i na siłę zaciągnął do izby.

– A to ci niespodzianka! Jednak nie przywidziało mi się tym razem – zwrócił się objawiony w tak nieoczekiwany sposób gospodarz.

– Przepraszam najmocniej. Okropnie zmarzłem. A wydawało mi się, że widzę światło i… Naprawdę przepraszam za wtargnięcie – gubiłem się w zeznaniach.

– No nie szkodzi – odparł, sadzając mnie przy kominku i podając prawie natychmiast smakowite jadło, jakby wyczarowane za pomocą formuły: „stoliczku nakryj się”.

Potem rozpoczął snucie niesamowitej historyjki o łapach Długosza, którą rajcowałem się – to pamiętam – jak dziecię ciepłem książki w deszczowe jesienne dni. Tymczasem ogień świszczał, huczał, strzelał w tak charakterystyczny dla siebie sposób. Wtedy to dowiedziałem się, że przed wielu laty na skałkach Sokolicy ćwiczył nieżyjący już alpinista i taternik Jan Długosz, którego widziadło do tej pory krąży nocami po okolicy i kościstymi palcami dotyka twarzy śpiących turystów.

Nawet nie wiem, kiedy znalazłem się sam w wielkim łóżku. Zmęczenie całodzienną tułaczką zrobiło, musiało zrobić swoje. I pewnie spałbym tak do białego rana, gdyby nie potworny raban panujący za oknem. Zerwałem się na równe nogi i rozchyliłem kotary, wyjrzałem na zewnątrz. A tam pośród śniegów i lodów – istnych arktycznych gór szaleństwa – na wyschniętym pniaku wisiało ciało nagiego wisielca. Widoczek, jakiego nikomu nie życzę, a już na pewno nie z rana. Jego twarz, jego oczy zdawały się do mnie uśmiechać. Od razu go poznałem – to był strażnik watry szałaśnej, mój zdziwaczały gospodarz ze schronu.

Miałem sprzęt. Byłem profesjonalistą. Migiem się ruszyłem, umyłem i ubrałem, a potem? Potem przyszła kolej na kamerkę. Pojawiły się kolejno: pot, obcasy i mokre nogawki, no i śnieg, dużo śniegu, a także koleiny oraz grudy. Wszystko przeleciało w okamgnieniu. Przez atłasowe zaspy z atłasowego śniegu pognałem ile sił do pobliskiej osady, by powiadomić władze o znalezisku. Jakież było moje zdziwienie, kiedy dowiedziałem się, że opisywane przeze mnie samobójstwo – i owszem – miało miejsce, ale jakieś trzydzieści lat temu w miejscu, którego już nie ma, nie istnieje. Nigdy nie zapomnę tego szyderczego uśmiechu na twarzach moich umundurowanych rozmówców.

***

Przez ponad pół roku dochodziłem potem do siebie, aż w końcu wziąłem się w garść i uderzyłem na Rysy. Wystartowałem spod Morskiego Oka. Warunki były wyśmienite. Panował upał tymi z niesamowicie ciepłymi nocami. Zabrałem ulubione zabawki: lekki śpiwór, karimatkę, dwie latarki, minikamerę, picie i coś na ząb. Trasa do łatwych nie należała i gdy dotarłem na szczyt, było już ciemno. Do tej pory żałuję, że nie załapałem się na niepowtarzalny tatrzański zachód słońca. Miałem zamiar rozłożyć się w pobliżu szczytu, niekoniecznie zresztą w pozycji leżącej, pod jakimiś postrzępionymi głazami, dającymi namiastkę ochrony przed dzikimi zwierzętami, a także wiatrem. Musiałem jeszcze tylko przedstawić przed kamerką historię samobójcy spod Rysów, bo Rysy łaknęły krwi prawie tak samo jak Nosal. I tak opowiedziałem o jednym z największych rodzinnych dramatów jakie znałem.

Wyobraźcie sobie młodzieńca – apelowałem do miłośników mocnej dokumentalistyki – który w obecności rodziców skacze w objęcia śmierci, oświadczając im, że nie będzie dłużej dla nich ciężarem.

Skończyłem apelować. W ogóle skończyłem. Odstawiłem kamerę. Minęła chwila. Już drzemałem. Miałem sen. Przyszedł niczym niezburzony, niezakłócony. Śniłem, że lecę. I że spadam. A gdy nie śniłem, był dzień, cały ten boski ranek był. I dobrze. Wszystko dobrze było, tylko nie wiem, dlaczego się obudziłem. I to nad Czarnym Stawem. Tym pod Rysami. Co mnie przeniosło? Jaka siła mnie tam zawiodła? Kiedy? Jak? I dlaczego? Nie znałem odpowiedzi. Do dzisiaj nie znam. Powinienem dać sobie spokój. Już wtedy. Bo to było ostrzeżenie. I nie brnąć w to dalej. W te samobójstwa znaczy się.

***

Mój trzeci z kolei raz był inny niż wszystkie dotychczasowe. Nadal pracowałem nad dokumentem o samobójcach i tych upiornych miejscach naznaczonych ich obecnością – duszą, energią i sam nie wiem, czym jeszcze. Udałem się, jak poprzednio, w plener w urzekające swym pięknem Tatry. Tym razem postanowiłem na własnej skórze przekonać się, co to znaczy spojrzeć kostusze w oczy: odwodnić się, wychłodzić, zgłodnieć aż do bólu. Wpełzłem do ciemnej pieczary pełnej stalaktytów i stalagmitów, na tyle ciasnej, bym nie mógł z niej wyleźć, a w każdym razie nie bez pomocy osób trzecich. Skopiowałem pomysł samobójcy z Zakopanego, który postanowił w ten sposób ze sobą skończyć gdzieś w okolicach Doliny Chochołowskiej. Nie wiem na co liczyłem, na czyją pomoc i czy w ogóle mogłem na kimś polegać. Na szczęście zabrałem ze sobą komórkę.

– O, jak dobrze – pomyślał optymista.

– Ee! Co mi po komórce, skoro i tak nie ma zasięgu? Alarmowe niekiedy są, niekiedy nie – zauważył pesymista.

– Ale dobre i to. Będzie się można ratować w razie co – skwitował defetysta.

Kamera poszła! I tak w obliczu głodu, chłodu, dziwnych drgawek, deprywacji sensorycznej, arachnofobii, osamotnienie i depresji musiałem skorzystać z fachowej pomocy goprowców. Dobrze, że przynajmniej nic w tej pieczarze nie pełzało ani się nie wiło, na przykład jakaś olbrzymia skolopendra. I pomyśleć, że po cichu miałem nadzieję na jakąś boską interwencję sił (dobrych, złych, sam nie wiem) śniących od prawieków swój sen w tych niezbadanych podziemiach. No cóż... trochę się przeliczyłem, ale skórę i komórę uratowałem.

***

Muszę powiedzieć, że samobójstwa w górach to niejako chleb powszedni jeśli chodzi o przełom lata i jesieni, tak, jesieni. Jesień ma swój niepowtarzalny klimat i jest najbardziej creepy. Zima natomiast cieszy się wśród ofiar najmniejszą popularnością. W czym nie ma zresztą nic nadzwyczajnego, albowiem okres aktywności samobójców pokrywa się zawsze z czasem wzmożonego ruchu turystycznego. Z moich badań wynikało to jednoznacznie.

Ja sam nagrywałem materiał do dokumentu podczas okrągłych rocznic. Chwytałem za sprzęt równo dziesięć, dwadzieścia albo trzydzieści lat od śmierci denata. I siłą rzeczy także mój okres aktywności musiał przypadać na końcówkę lata, początek jesieni.

Raz tylko, w tysiąc dziewięćset dziewięćdziesiątym trzecim, a więc trzydzieści lat od samobójstwa pewnego młodego lekarza, pojawiłem się w Dolinie Białego. Było to w połowie marca, a więc wiosną, a nie pod koniec lata. Przeszedłem wtedy taką samą trasę ze schroniska do urwiska, jaką pokonał ów warszawiak nim się zabił. Na każdym etapie przystawałem i dodawałem swój komentarz, filmując bajkową okolice.

Kamera poszła, ja za nią, pot, obcasy, mokre nogawki, śnieg, dużo śniegu, ziemia, koleiny, gruda, grudy, połyskujące kamyczki, domki i pola, i lasy, ta droga, ten marsz, skąd, dokąd, dużo by gadać, a już o tym gadałem i więcej nie będę. W ten sposób po dwóch godzinach dotarłem do potoku, a ponieważ zaczynała się robić szarówka, udałem się z powrotem do atelier, by rozpocząć edytowanie filmiku. I znów kamera poszła, ja za nią, pot, obcasy, mokre nogawki... duch lekarza, śnieg, dużo śniegu, ziemia, koleiny, gruda... ex-doktor, dwie grudy, cztery grudy, połyskujące kamyczki, domki i pola, i lasy... i medyk, ta droga, ten marsz, skąd, dokąd, dużo by gadać.

I teraz okazało się, że na co piątej klatce ujawniła się postać, której wcale to a wcale nie filmowałem. Te z kolei układały się przez takie oto swoje naznaczenie w spójny ciąg montażowy, przedstawiający lekarza, i to, jak wychodzi ze schroniska, jak zażywa środki nasenne, jak traci i odzyskuje przytomność, jak podcina sobie żyły… i jak skacze z wysokiego urwiska i ostatecznie topi się w lodowatym potoku. Tragedia! Pot. Łzy. Krew. Ręce mi opadły. Spać poszedłem. Nie miałem już sił na strachy. Na lachy też.

***

Ostatnie moje „spotkanie” z samobójcami miało miejsce w okolicach Rezerwatu pod Szyndzielnią nieopodal Bielska. W sensie synoptycznym, te pierwsze dni września sprzyjały takim jak ja harcerzykom, nie licząc oczywiście paskudnie zimnych mgieł, więc śmiało można było pomyśleć o biwaku i nocce na łonie natury.

Trzydzieści lat wcześniej o godzinie dziesiątej rano na peronie Polskich Kolei Linowych zjawił się trzydziestosiedmioletni Józef K. w odświętnym stroju.

Współcześnie, choć „rocznicowo” tego samego dnia, pojawiłem się na peronie PKL i od razu też udałem w miejsce, w którym grupa turystów natrafiła na zwłoki pozbawione głowy. Było to nic innego, jak częściowo zmumifikowane ciało Józef K., którego głowę odnaleziono znacznie później, wiszącą w pętli wisielczej jakieś piętnaście metrów nad ziemią na wysokim świerku. Zadomowiły się w niej gryzonie. Stare dzieje, upiorna historia! To właśnie tu, pod tym świerkiem postanowiłem rozbić dziś obóz.

Józef K. skorzystał trzydzieści lat temu z solidnej liny, której koniec w przemyślny sposób przywiązał do gałęzi.

Także i ja skorzystałem z mocnych linek, by unieruchomić namiot.

Józef nie zdejmował ubrania, chciał zostać zapamiętany jako posiadacz tysiąca ośmiuset dziewięćdziesięciu żon, przystojniak, któremu żadna kobieta nie byłaby się w stanie oprzeć.

Nie zdejmowałem ubrania, spałem w dresie. Chciałem zostać zapamiętany okiem kamery, z którą nigdy się nie rozstawałem, jak przystało na prawdziwego pasjonata, dziennikarza i blogera.

Józef wspiął się na drzewo i zapewne na sam koniec jeszcze wspomniał o głębokiej wierze w życie pozagrobowe. Chciał w zaświatach spotkać właściwą kobietę, tę jedną, jedyną, która by zaspokoiła jego wybujałe fantazje seksualne. I z tą myślą, z tym tajemniczym uśmiechem na twarzy skończył ze sobą w jednej sekundzie.

Położyłem się około dwudziestej czwartej, lecz jakiś podejrzany hałas nie dawał mi spać. Domyślałem się, że to może być jakiś drapieżnik, niedźwiedź w najgorszym wypadku. Mimo to sądziłem, że w najbliższej okolicy nie ma ani żadnych wilków, ani dzików czy tym bardziej lokisów. I faktycznie nie było. Coś jednak czaiło się w wilgotnej i ponurej świątyni dumania i za wszelką cenę chciało mnie dopaść.

Tymczasem nastał ranek. Dzień kolejny. Z mgłą i ciszą panującą dokoła. Ta mgła utuliła namiot. Stał tam, gdzie stał poprzednio. Tam gdzie go rozbiłem. Znaleźli go. Ratownicy. I kamerkę też. A mnie? Mnie także szukali. No i? Nic. Nadal szukają.

Oznacz jako: przeczytane ulubione chcę przeczytać

Komentarze

Zaloguj się, aby dodać komentarz.

Inne od tego autora

Archiwum

Najnowsze i warte uwagi

Artykuły i recenzje