Historia

Día de Muertos

dsiurak 0 1 rok temu 339 odsłon Czas czytania: ~15 minut

Marek sprawdzał swoją walizkę już chyba po raz setny. Zawsze stresował się przed wyjazdem. Miał ciągłe obawy, że o czymś zapomni lub nie weźmie czegoś co może się przydać. Co chwila wyglądał przez okno, by zobaczyć czy czasem Paulina już nie podjechała pod jego dom. Zupełnie bezcelowo, bo dobrze wiedział, że koleżanka ze studiów i tak zawsze dzwoni kiedy jest już na jego ulicy. Nie lubiała kiedy musiała czekać, aż ktoś wygramoli się z domu, więc zawsze dzwoniła wcześniej oznajmiając, że już wjeżdża na posesję, gdy tak naprawdę była kilkaset metrów od miejsca docelowego. W końcu telefon zawibrował

– Możesz już wychodzić, prawie jestem. – oznajmił kobiecy głos w słuchawce.

Nie czekając dłużej w pokoju, Marek zabrał się za znoszenie walizek. Po kilku chwilach siedział już obok sympatycznej blondynki w jej Renault Megane. Zakolegowali się już pierwszego dnia wykładów, kiedy to i on i ona spóźnieni wparowali na salę. Wykładowca pokazał im wolne miejsca z przodu i w ten sposób, nie rozdzielili się już do końca studiów.

– Masz wszystko? - zapytała uśmiechając się pod nosem, dobrze znając słabość Marka.

– Nie denerwuj mnie nawet. – odparł przeglądając bagaż podręczny.

– Przecież nie ma rzeczy, niezbędnej do przeżycia, której nie kupisz tam na miejscu. – uspokajała go.

Podróż na lotnisko Chopina przebiegła spokojnie. Ze względu na porę dnia, nie mijali zbyt wielu samochodów, oczywiście jak na warszawskie standardy. Na miejscu przywitali ich pozostali kompani podróży - Kacper oraz Natalia. Przyjaciele z dawnych lat którzy podobnie jak Marek i Paulina niedawno ukończyli studia. Wspólnie podjęli decyzję o tym, że zanim dają się wciągnąć w wir życia zawodowego, odwiedzą Meksyk, by zobaczyć jak wygląda słynne Día de Muertos. Rodzina Pauliny w Meksyku zaoferowała dwa pokoje w których mogli spać podczas ich pobytu. Było to zbawienne dla ich budżetu i nie namyślali się ani chwili gdy usłyszeli taką ofertę. Po kilku godzinach siedzieli już na pokładzie samolotu do Frankfurtu, tam czekała ich przesiadka i długi lot na inny kontynent. Kilkanaście godzin później usłyszeli w głośnikach pokładowych, że miło ich powitać na lotnisku w Monterrey. Po odebraniu bagażów udali się na poszukiwanie swojego przewoźnika Juan'a - kuzyna Pauliny.

– Jak podróż? - Zapytał Juan wioząc całą czwórkę wraz z bagażami do rodzinnego domu.

– Wyczerpująca. – Jednym słowem odparła Paulina nie próbując nawet ukryć zmęczenia.

– Nie martwcie się, na miejscu coś zjecie i odpoczniecie, później pewnie razem pójdziemy na miasto. Pokażę wam kilka ciekawych miejsc.

Jak słusznie przewidział, po przybyciu na miejsce, pochłonęli to, co przygotowała ciotka i udali się na odpoczynek, albo jak się to w Meksyku mówi, na "sjestę". Pierwszy dzień, a raczej wieczór pierwszego dnia, przeznaczyli na zaaklimatyzowanie się oraz poznanie miasta, najlepsze miało nadejść jutro. Dzień zmarłych w Meksyku to zjawiskowe święto. Wielkie uczty, przebieranie się w widowiskowe stroje i przystrajanie grobów na rozmaite sposoby, to coś, co trzeba zobaczyć na własne oczy. Kiedy przywitał ich świt, cała czwórka z ekscytacją zbiegła po schodach do salonu, niczym dzieci w amerykańskim filmie pędzące w bożonarodzeniowy poranek aby odpakować prezenty. Widzieli na własne oczy jak powstają przysmaki którymi będą się objadać wieczorem oraz doglądali jak wujek Pauliny starannie dobiera grobowe dekoracje. W całym tym zamieszaniu starali się również pomagać, na tyle ile potrafili. Wychodząc na miasto widzieli jak ludzie lgną do miejskiego cmentarza obładowani świecami, zniczami i ozdobami. W końcu, kiedy nastał wieczór, razem z rodziną Pauliny udali się na groby. Wchodząc na cmentarz, uświadomili sobie dlaczego to święto jest tak znane na świecie. Podziwiali mogiły oświetlone tysiącami świec i przyozdobione kolorowym ornamentowaniem. Przeciskali się między poprzebieranymi ludźmi, a co chwila mijali podobnie wyglądające kobiety z makijażem trupiej czaszki, ubraną w czarny strój z poprzedniej epoki z przykuwającym uwagę kapeluszem którego nie dało się przegapić w tłumie.

- Dlaczego tyle kobiet nosi ten podobny, czarny strój? – Kacper zapytał, nie potrafiąc powstrzymać ciekawości.

- Przebierają się za La Catrine. To kostucha, która za życia była arystokratką. Może to być dla was dziwne, bo to tak jakby u was podczas święta zmarłych przebierano się za żniwiarza z kosą, ale dla nas śmierć jest początkiem czegoś nowego, a życie na ziemi to mgnienie oka w porównaniu z życiem w zaświatach. Nie jest symbolem strachu, ludzie raczej darzą ją sympatią, bo to ona może dać im wieczne życie. - odpowiedział wujek Pauliny.

Podczas spaceru między grobami, czwórka studentów słuchała pilnie niczym na wykładzie. Byli bombardowani historiami z ubiegłych lat, od zabawnych, w których to psy zjadły sąsiadom praktycznie całe przygotowane jedzenie gdy ci odwiedzali zmarłych, aż po tragiczne gdzie ktoś zajął się ogniem od zapalonej świecy. Kiedy w końcu dotarli do celu, postanowili, że pozostawią rodzinę Pauliny, by ta w spokoju mogła obchodzić ich święto. Ruszyli i dalej zachwycali się widowiskiem jakie zgotowali mieszkańcy Monterrey. Nie minęła chwila a znaleźli się przy kilku metrowym murze. Idąc wzdłuż niego natrafili na bramę, jak im się wydawało wyjściową, jednak gdy podeszli bliżej, zobaczyli że za otwartymi, żelaznymi wrotami dalej ciągną się groby. Marek nie oglądając się na przyjaciół zaczął iść w kierunku bramy.

– Myślę, że powinniśmy już wracać. – stwierdziła Natalia.

– Tak, chyba nie warto tam iść. - zgodził się Kacper. – Nie widzę żeby tam ktoś chodził, a w dodatku praktycznie na żadnym grobie nie palą się świece.

– Przestańcie, to pewnie stara część cmentarza, nie chcecie zobaczyć najstarszych grobów? W dodatku pewnie jakieś zamożne rodziny mają tu swoje grobowce, może będą ciekawsze niż te, które na razie widzieliśmy. – odparł im Marek.

Reszta niepewnie ruszyła za kolegą. Choć wiedzieli, że nic ciekawego tam nie zobaczą, jakoś podłapali tok rozumowania Marka. Szli główną alejką, oświetlaną co jakiś czas pojedynczymi latarniami ze świecą, ustawionymi przy drodze. Było tutaj o wiele ciemniej, na niewielu grobach można było doszukać się choćby jednego znicza, nie wspominając o ozdobach. Nagle spostrzegli postać idącą w ich kierunku. Po chwili widzieli już dokładnie zmarszczki starszej kobiety, która powolnym krokiem zmierzała, najprawdopodobniej, w kierunku wyjścia. Kiedy ich dostrzegła, spowolniła jeszcze bardziej by po chwili przystanąć koło nich. Czwórka studentów utrzymując z nią kontakt wzrokowy, również stanęła w miejscu. Kobieta popatrzyła na każdego z nich i powiedziała:

– Nie powinniście tu wchodzić, jak najszybciej opuścicie to miejsce.

Później wypowiedziała słowa, których Paulina nie była już w stanie przetłumaczyć. Zanim zdążyli zadać jej jakiekolwiek pytanie, ta ruszyła w swoją stronę.

– Faktycznie powinniśmy już wracać, robi się późno. – powiedziała kolejny raz Natalia.

– Zobaczymy co tam się tak świeci na końcu alejki i wracamy. – chcąc kontynuować wycieczkę, Marek pokazał palcem na łunę bijącą z końca drogi.

Zaczęli iść we wskazanym kierunku i z każdym krokiem widzieli dokładniej, do czego zmierzają. Był to grobowiec, największy jaki do tej pory widzieli na tym cmentarzu. Stał na wzniesieniu, oświetlony ogromną ilością świec, przyozdobiony kwiatami, kolorowymi wstęgami oraz plecionymi, roślinnymi wieńcami na drzwiach. Na schodach, prowadzących do wejścia, stała kobieta odziana w czarny strój, a na głowie miała założony kapelusz z pióropuszem. Widzieli ten stój dzisiaj już nie raz, był taki sam, jak u kobiet, które jak usłyszeli wcześniej, próbują upodobnić się do La Catriny. Stali tak i podziwiali tańczące płomienie oraz falujące przy podmuchach wiatru ozdobne wstęgi. Marek chcąc dowiedzieć się do jakiej rodziny należy krypta, podszedł bliżej kobiety, chcąc dostrzec kamienną tabliczkę z wyrytym nazwiskiem. Kobieta stała na środku schodów, ale były one na tyle szerokie, że mógł ją ominąć. Wahał się chwilę, czy to dobry pomysł i czy nie zakłóci modlitwy kobiety. Ciekawość wygrała. Przeszedł koło niej i po zdobyciu informacji o grobowcu, odwrócił się aby wrócić do swoich znajomych. Przechodząc koło kobiety, wiedząc że nie powinien tego robić, mimowolnie na nią spojrzał i dostrzegł coś, co od razu rzuciło mu się w oczy. Splecione do modlitwy dłonie były... pozbawione skóry. Kości palców ani drgnęły kiedy Marek stanął obok niej jak wryty. Podniósł wzrok i spojrzał na jej twarz. Ta, podobnie jak dłonie, też nie miała na sobie skóry. Szkielet kobiety stał nieruchomo przez cały czas, kiedy Marek go obserwował. Powoli zaczynał się uspokajać, kiedy zdał sobie sprawę, że patrzy na kolejną ozdobę. Podszedł bliżej i przyglądał się, z jaką dokładnością wykonano szkielet.

– Ej, prawie się obsrałem, odwracam się do was, patrzę na tę babkę, a tu sie okazuje, że to szkielet. Takiej ozdoby jeszcze nie widziałem. Chodźcie zobaczyć jaka ona jes...

Urwał w pół słowa wypowiedź kierowaną do swoich znajomych, bo nagle czaszka kobiety obróciła się w jego stronę. Puste oczodoły, które jeszcze przed chwilą były skierowane na drzwi grobowca, teraz "patrzyły" na Marka. Po chwili ciszy, jaka zapadła po niedokończonych słowach, trupia szczęka rozchyliła się, by wypowiedzieć coś w języku hiszpańskim. Niestety nikt poza Pauliną nie był w stanie zrozumieć tego co mówiła, a czasu na przetłumaczenie nie było, bo gdy tylko kobieta skończyła mówić, zza grobowca wyłonił się pies. Światło świec padało na jego czarną skórę pozbawioną sierści i ukazywało ogrom zwierzęcia. Szybko oceniając, stojący najbliżej Marek stwierdził, że pies spokojnie miał ponad metr w kłębie. Szpiczaste uszy, jakby czekające na rozkaz, lekko drgnęły kiedy trupia kobieta wypowiedziała jedno słowo, kierując swoją czaszkę w jego stronę. W tym momencie z pyska psa zaczęła lecieć ślina, a ciemne oczy, które do teraz odbijały skaczące płomienie świec, przybrały żywy, czerwony kolor. Marek oprzytomniał kiedy pies szczeknął i od razu rzucił się w stronę przyjaciół. Ci stali w tych samych pozycjach, w których widział ich kiedy opowiadał o tym, że szkielet jest sztuczny. Przebiegając koło nich szarpnął Kacpra i Paulinę. Zrozumieli powagę sytuacji i zaczęli uciekać. Paulina pociągła za rękę również Natalię i wszyscy gnali ile sił w nogach główną alejką starej części cmentarza. Marek biegł pierwszy, ale wiedział, że na prostej nie mają szans ucieczki.

– Biegnijcie za mną! – krzyknął i nie oglądając się za siebie, skręcił w boczną, o wiele węższą uliczkę.

Wszyscy posłuchali i podążyli za Markiem. Biegnąca ostatnia Natalia, podczas zmiany kierunku w którym biegła, potknęła się i upadła. Pies doskoczył do niej momentalnie. Kacper odwracając się, zauważył jak jego koleżanka jest rozrywana na strzępy.

– Natalia! – wykrzyczał i stanął w miejscu.

Paulina słysząc ten wrzask, obróciła głowę w stronę Kacpra. Widząc jak stoi, momentalnie również się zatrzymała. Podbiegła do niego i zdyszanym głosem powiedziała:

– Uciekamy, nie możemy jej pomóc!

Pociągnęła go za rękaw i po chwili cała trójka z powrotem gnała przed siebie. Dobiegli do ogrodzenia. Wysoki na kilka metrów mur odgradzał ich od wolności.

– Kacper, jesteś najsilniejszy, podsadzimy cię z Pauliną i później nas wciągniesz, okej? – przedstawił swój plan Marek.

– Eee... – Wydusił z siebie Kacper, nie do końca będąc chyba świadomym co się dzieje.

– Nie ma czasu, wskakuj na górę! – Ponagliła Paulina.

– Okej, okej.

Kacper otrzeźwiał i szybko postawił nogę na splecionych dłoniach swoich przyjaciół. Po komendzie "trzy, czte-ry", Marek i Paulina ile sił w rękach wypchnęli Kacpra w górę muru. Ten wyciągnął ręce i złapał się szczytu ogrodzenia. Nogi oparł teraz na cegłach i próbował się wdrapać. Paulina nerwowo obserwowała otoczenie i wypatrywała, czy z którejś strony nie zbliża się do nich zagrożenie. Marek dopingował po cichu kolegę, nie chcąc aby ktokolwiek poza Kacprem i Pauliną go usłyszał. Wytężony wzrok Pauliny zauważył dwa czerwone punkty między grobami. Poczuła, jak serce podchodzi jej do gardła. Nie wydając z siebie żadnego odgłosu, szturchnęła Marka. Ten odwrócił się i zobaczył, jak spomiędzy nagrobków, na alejkę, wytoczyło się bydle, które przed chwilą zmasakrowało Natalię. Stojąc teraz nieruchomo, pies pociągnął kilka razy nosem I odwrócił ociekający krwią I pianą pysk w stronę przerażonej trójki.

– Kacper złaź, musimy spierdalać! – Powiedział Marek nie spuszczając psa z oczu.

W tym momencie bestia zaczęła szczekać. Na dźwięk basowego ujadania, Kacper odwrócił głowę, tylko po to, by ujrzeć jak wściekłe zwierzę szarżuje w ich kierunku. Nie było czasu na zastanawianie się. Marek i Paulina zaczęli uciekać wzdłuż płotu. Kacper chcąc do nich dołączyć, puścił się krawędzi ogrodzenia. Upadł i zanim zdążył zebrać się do biegu, pies dopadł go, przyciskając do muru. Zatopił swoje ostre zęby na ramieniu chłopaka i trzepiąc łbem rozrywał mu skórę, jednocześnie miotając nim jak szmacianą lalką. Później zacisnął swoje szczęki na krtani Kacpra, uciszając jego rozpaczliwe wołanie o pomoc oraz okrzyki bólu. W międzyczasie pozostała przy życiu dwójka przyjaciół zdążyła oddalić się od miejsca, w którym aktualnie konał ich kolega.

– Musimy dobiec do bramy! – krzyknął zdyszany Marek.

Paulina nie marnowała energii na niepotrzebne słowa i po prostu biegła za Markiem. Dobiegli do rogu cmentarza. Ich taktyka się nie zmieniła, dalej postanowili biec obok ogrodzenia. W końcu biegnący z przodu Marek, dostrzegł oddaloną o kilkadziesiąt metrów bramę. Pełen zapału przyspieszył i po kilku sekundach stał już przed wrotami. Szarpnął za ogromną klamkę i cały entuzjazm zamienił się w rozczarowanie połączone z jeszcze większym przerażeniem. Brama była zamknięta. Ani drgnęła przy kolejnych próbach jej otwarcia.

– Kurwa zamknięte… – Marek nie dowierzał.

– Nie możemy tu stać, musimy biec dalej! – powiedziała Paulina.

Porzucili nadzieję wyjścia tą drogą i znowu zaczęli biec.

– Jak mamy stąd wyjść!? – Zapytała Paulina.

– Nie mam pojęcia, musimy coś wymyślić, może jakaś wyrwa w płocie, może znowu się podsadzimy… NIE WIEM! – odpowiedział jej sfrustrowany Marek.

– Schowamy się w tej szopie! - krzyknęła Paulina wskazując na drewnianą chatkę, wyróżniającą się spośród nagrobków.

Podbiegli do lichych, zbitych z desek drzwi. Na ich szczęście były otwarte. Wparowali do środka i zaryglowali wejście stojącym nieopodal stołem. Opadli na ziemię ciężko dysząc. Kiedy ich oddechy trochę się uspokoiły a serca przestały walić, Marek podniósł wzrok, który do teraz wbijał w ziemię. Popatrzył po ścianach szopy. Wisiały na nich łopaty, piły, kilofy i masa innych narzędzi. Wstał z podłogi i podszedł bliżej jeden ze ścian, tej na której wisiało najwięcej przyrządów. Na drugim stole, przy którym teraz stał, leżało kilka noży, młotek i porozrzucane gwoździe. Pomyślał, że pewnie są w jakimś magazynie nadzorcy cmentarza lub jakiegoś grabarza. Wszystkie rzeczy które do teraz udało mu się dostrzec, bez wątpienia służyły na co dzień do pochówku zmarłych czy pielęgnacji grobów.

– I co dalej? – zapytała Paulina opierając głowę o ścianę.

Zaczęła płakać. Marek odwrócił się do niej i oparł o stół. Chciał ją pocieszyć, ale co ma powiedzieć? Że będzie dobrze? Że zaraz ktoś przyjdzie i ich uratuje? Odchylił głowę do tyłu i wolno wypuścił powietrze ustami. Stał tak chwilę słuchając łkania Pauliny, jednocześnie kombinując, jak opuścić to koszmarne miejsce. Odepchnął się obiema rękami od stołu i z powrotem odwrócił do ściany. Patrzył na nią szukając czegoś, co pozwoli im się stąd wydostać. Wodził oczami po narzędziach, próbując znaleźć dla nich zastosowanie w obecnej sytuacji. W końcu jego wzrok powędrował pod stół o który niedawno się opierał. Zauważył dwa wiadra, a w jednym z nich zwiniętą linę. Schylił się i ją wyjął. Zaczął mierzyć jej długość. Po wstępnych oględzinach, stwierdził, że ma około dziesięciu metrów. Nie wiadomo czy dokładnie tyle, ale na pewno wystarczająco, by zrealizować jego plan.

– Paula, ogarnij się, potrzebuję cię teraz. – powiedział do koleżanki, kucając koło niej z liną w ręku – Zarzucimy linę na płot i się po niej wdrapiemy. – wytłumaczył jej pokrótce swój plan, kiedy ta spojrzała na niego zaczerwienionymi oczami.

– Ja… Ja nigdy się nie wspinałam… – odpowiedziała mu.

– To nie jest trudne, nogi oprzesz na murze i będziesz po nim szła, a rękami… - spojrzał na jej drobne, zadbane dłonie.

Wstał i znów zaczął się rozglądać. Kręcił się chwilę po szopie, a kiedy w końcu zerknął do drugiego wiadra, znalazł to czego szukał. Trzymał w ręku szmatę, którą rozdarł na pół jednym, zdecydowanym ruchem. Wrócił do Pauliny i zaczął tłumaczyć dalej.

– Rękami złapiesz się liny, i będziesz się podciągała. Dzięki temu – potrząsnął jej dłońmi, które właśnie owijał kawałkami materiału – Nie zedrzesz sobie skóry. Dasz radę, musisz dać radę.

Paulina otarła łzy, wzięła kilka głębokich wdechów i odparła jednym słowem:

– Dobrze.

Marek przygotował linę, zawiązał na jej końcu pętlę. Kiedy skończył, podszedł do stołu i zabrał leżący na nim nóż. Wręczył go Paulinie, po czym sam ściągnął ze ściany łopatę.

– Weźmiemy coś do samoobrony. Jak już będziemy pod płotem, ja zarzucę linę i ty wchodzisz pierwsza, później wejdę ja. Na górze, przerzucimy linę na drugą stronę i się po niej opuścimy, jasne?

Paulina potwierdziła skinieniem głowy.

- Okej, wychodzimy. – postanowił Marek, podchodząc do drzwi.

Wspólnie przesunęli stół którym zagrodzili wejście, mniej więcej tam, gdzie stał poprzednio. Marek złapał za klamkę, popatrzył na towarzyszkę i pociągnął drzwi do siebie, otwierając je na oścież. Paulina Wstrzymała oddech, czuła jak paraliżuje ją strach. Patrzyła na Marka, który lekko wychylając się za próg, wypatrywał zagrożenia. Po chwili wykonał gest przywodzenia ręką, na który Paulina oprzytomniała. Ruszyli w stronę ogrodzenia, najszybciej i najciszej jak potrafili. Pokonali trasę w pół skuleni, niosąc rzeczy niezbędne do obrony i ucieczki. Kiedy dotarli pod mur, Marek zarzucił pętlę, która zacisnęła się na szczycie płotu. Szarpnął linę kilka razy, upewniając się, że jest stabilna.

– Wchodź, tak jak ci tłumaczyłem, nogi na ścianę i wciągasz się rękami, będę cię asekurował.

Paulina od razu złapała na sznur. Podskoczyła i zgodnie z zaleceniami kolegi, zaczęła swoją wspinaczkę. Ręce Marka na jej plecach zapewniały stabilizację. Stawiała kolejne małe kroczki i walczyła z bólem w rękach. Po paru chwilach zorientowała się, że już nikt jej nie pomaga. Pomyślała, że musi jej dobrze iść, skoro Marek już jej nie dosięga. Podniesiona na duchu, zaczęła jeszcze szybciej piąć się w górę. Z wspinaczkowego transu wyrwał ją błagalny głos przyjaciela.

– Paulina, świetnie ci idzie, ale pośpiesz się proszę.

Zerknęła w dół. Zobaczyła jak Marek stoi w bojowej pozycji, dzierżąc łopatę. Popatrzyła z góry na okolicę i zrozumiała, dlaczego ma się pośpieszyć. Olbrzymi pies właśnie powoli człapał w ich kierunku. Poczuła jak zimny pot spływa jej po plecach i spanikowana wróciła do wspinaczki. Starała się jak najszybciej pokonać pozostały dystans. Była już przy samym szczycie, kiedy jej uszu dobiegło ujadanie psa. Ostatkami sił postawiła nogę na czubku płotu, a zaraz po tym, usłyszała krzyk Marka. Zamknęła oczy, a spod powiek wypłynęły jej łzy. Nie chciała patrzeć na śmierć przyjaciela, za którą będzie obwiniać się do końca życia. Gdyby tylko weszła na górę szybciej, gdyby się pośpieszyła to Marek by przeżył. Nie mogła nic zrobić, mogła jedynie dokończyć plan Marka i uciec sama. By wejść na ogrodzenie, przeniosła ciężar na nogę opartą o jego szczyt, jednocześnie puszczając linę. W tym momencie poczuła jak traci równowagę. Cegła, na której stała, zaczęła się osuwać. Chwiejąc się, próbowała złapać się najpierw wystającej części płotu, później liny. Niestety bezskutecznie. Ogromny ból przeszył jej ciało, kiedy upadła plecami na ziemię, tuż obok Marka, który wydawał z siebie ostatnie agonalne jęki. Chciała wstać i uciekać, jednak szybko uświadomiła sobie, że nogi nie reagują na jej polecenia. Leżała i patrzyła, jak pies kończy maltretować Marka, dobrze wiedząc, że za chwilę czeka ją taki sam los.

Oznacz jako: przeczytane ulubione chcę przeczytać

Komentarze

Zaloguj się, aby dodać komentarz.

Inne od tego autora

Archiwum

Najnowsze i warte uwagi

Artykuły i recenzje