Historia

Legenda o zapadniętym kościele

maciekzolnowski 0 1 rok temu 500 odsłon Czas czytania: ~5 minut
Pewna stara legenda głosi, że wieki temu, kiedy położony na Śląsku Opolskim Baborów nazywał się Baborus i znajdował się w innym niż obecnie miejscu, a mianowicie na gruncie niejakiego Lichania, zdarzyła się osobliwa i przerażająca historia. Baborus był miejscowością bogatą, pośrodku której stał okazały, lecz pusty kościół, a pusty z racji tego, iż mieszkańcom duma nie pozwalała na to, by do niego chodzić. Wszechmogący nie pozwolił z siebie żartować. W końcu odpowiedział gniewem i spowodował ogromne trzęsienie ziemi, po którym osada się zapadła. Na pamiątkę kataklizmu w miejscu dawnego Baborowa wybiło źródełko. Starzy ludzie powiadają, że jak się nad nim pochylić, to jeszcze dzisiaj słychać, jak z głębi dobywa się przytłumiony odgłos dzwonów kościoła. Ale to tylko mroczna legenda, a prawda jest o wiele gorsza, o wiele straszniejsza i tę zamieszczam poniżej.
Kiedy przed wiekami polska państwowość dopiero się tworzyła, ówcześni mieszkańcy Płaskowyżu Głubczyckiego byli poddawani bezwzględnemu, lecz skutecznemu procesowi chrystianizacji. Na gruzach starych wierzeń kwitła jedynie słuszna religia katolicka. Ci, którzy nie chcieli dobrowolnie się nawrócić, byli albo do tego przymuszani, albo zabijani. Po latach stawiania bezcelowego oporu, w końcu i mieszkańcy Baborowa ulegli: wybudowali świątynię, sprowadzili duszpasterza i zaczęli co niedziela ochotnie chodzić na mszę, tak jak Pan Bóg przykazał. Nawrócili się na drogę prawości i „prawdziwej” wiary.
Sądzono, że spokojne czasy powrócą, jednakże tak się nie stało. Wizyta nowego kapłana przesądziła ostatecznie o tragicznych losach tej niewielkiej wspólnoty. Ojczulek – a niech go piekło pochłonie – za dnia udawał pokornego wyznawcę Jezusa Chrystusa, a nocami wielbił demony i czcił stare prasłowiańskie bóstwa. Stopniowo dla swych praktyk pozyskiwał coraz więcej czarnych owiec, które wraz z udawanym eklezjastą uprawiały czarą magię. Gusła stały się teraz najważniejsze.
Nie minął rok, a chrześcijański Bóg widząc taki obrót sprawy bardzo, ale to bardzo się rozgniewał, tak bardzo, iż doprowadził do potężnego trzęsienia i zapadnięcia się miejscowości. Wszystko trwało oka mgnienie, a po feralnym dniu nie zachował się ani jeden ślad, no prawie ani jeden.
Mijały stulecia i pamięć o tym wydarzeniu rozwiała się niby proch na wietrze. W dolince nad Psiną wybudowano wkrótce nową osadę, zaorano ugory i obsiano je pszenicą. Konie, owce, kozy i krowy znów wyszły na pastwiska i życie w całej okazałości powróciło na te tereny, tak jak za dawnych dobrych lat. Lud żył spokojnie i zgodnie, nie zważając na tragedię sprzed wieków. „Co się stało, to się już nie odstanie” – głoszono powszechnie. I tylko starcy mamrotali niekiedy o tajemniczej studni, położonej gdzieś nie wiadomo gdzie, z głębi której dobywa się przytłumiony odgłos dzwonów.
Nastała jesień – pora mgieł i wichrów, chłodnych wilgotnych ranków oraz długich i nudnych wieczorów. Słońce całymi tygodniami nie potrafiło przebić się przez warstwę ciężkich deszczowych chmur. Wiejscy filozofowie i przepowiadacze pogody powiadali, że zima będzie sroga.
Pewnego razu dwóch podrostków, zaciekawionych opowieściami baborowskiej starszyzny, zabrawszy zwój liny, wybrało się w okolice czegoś, co – jak podejrzewali – było studnią. Chłopcy zamierzali raz na zawsze rozprawić się z ponurą legendą, dając nura w bezdenną otchłań. Kiedy obaj dotarli na samo dno, oczom ich ukazała się potężna dziura wykuta w kamiennej ścianie. Nie namyślając się zbyt długo, zaczęli ją ostrożnie przeczesywać. Wnętrze, jakie stanęło przed nimi otworem, fosforyzowało, wobec czego pochodnie zabrane z domu stały się bezużyteczne. A co ważniejsze: w podziemiu można było spokojnie oddychać, jako że woda nie podchodziła tu zbyt wysoko. Chłopcy długo czołgali się po mrocznym labiryncie, podziwiając dziwne naskalne malunki i tajemnicze znaki, aż dotarli do gigantycznej komory, w której ujrzeli zapadnięty kościół oraz inne stare, lecz świetnie zachowane budowle. Nie zamierzali z nikim dzielić się sławą i ewentualnym bogactwem, jakie na nich tutaj czekało. Chcieli wpierw wszystko sami zbadać. Nie bez lęku, ale jednak zdecydowanym ruchem wślizgnęli się do nawy głównej, by ją dokładnie obejrzeć.
Było tu wilgotno i sennie, niby pusto, a jednak mieli wrażenie, że coś ich obserwuje. Wtem zabrzmiała monodia akompaniowana i z zakrystii zaczęły wychodzić jeden po drugim upiory ubrane na czarno, które zdawały się na nikogo i na nic nie zważać. Ksiądz w zbutwiałym ornacie, kroczący na końcu procesji, zainicjował jakąś dziwną modlitwę w obcobrzmiącym języku, po czym nieoczekiwanie zwrócił się bezpośrednio do śmiertelników: „jestem, który jestem, a to są moi bracia w wierze, już cztery z górą wielki tu na was czekamy i oto niespodzianie przybywacie, wścibskie plemię”. To rzekłszy, wskazał bladym kościstym palcem na przerażonych baborowian. „Teraz z waszą pomocą będziemy mogli dokończyć, cośmy przed wiekami rozpoczęli i wrócimy na powierzchnię i znów staniemy się panami ziemi, tej ziemi, a wasz Jahwe musi się ukorzyć przed naszym, który jest najpotężniejszy” – zabrzmiały złowieszczo jego donośne wołania. Na te słowa młodzieńcy zostali pojmani i zawleczeni przed ołtarz ofiarny. Hm, może faktycznie istniał jakiś prastary rytuał odwracający bieg zdarzeń i wskrzeszający umarłych? Jakiś portal do innego czasu i innego alternatywnego wymiaru?
Wtem powietrze złowrogo zawirowało, ziemia pod nogami się zatrzęsła i zaczęła kawałek po kawałku pękać. Z jej środka wyskoczyło przerażające monstrum o siedmiu głowach złaknione krwi, ludzkiej krwi, a krąg upiorów padł przed nim na kolana i bił pokłony. Wtedy ksiądz w zbutwiałym ornacie zwrócił się ponownie do śmiertelników: „I co wy na to, wścibscy ludzie? Gdzie ten wasz Bóg i czemu was nie ratuje? Ha, ha”. Lecz młodzieńcy już go nie słyszeli ani plugawej bestii nie widzieli; młodzieńcom się zdawało, że nie żyją, tak błogo się naraz poczuli i tak jasno się im przed oczami zrobiło.
W końcu zgiełk ucichł. I znów zajaśniało słońce, i znów zaśpiewały ptaki, a chłopcy wybudzili się z głębokiego koszmaru nieopodal drewnianego żurawia. Najdziwniejsze w tym wszystkim było jednak to, o czym się w porę przekonali, że śniło im się (o ile to był sen, a nie prawda)... że śniło im się dokładnie to samo. Postanowili nigdy, przenigdy nie zagłębiać się w te czarcie czeluście. Przeżegnali się tylko, dziękując Wszechmogącemu za cudowne ocalenie, bo to było ocalenie, zerwali się na równe nogi i pognali do osady z przestrogą na ustach, by nikt nigdy nie ważył się wchodzić do studni i niepokoić tam nieboszczyków. No a jak skończyłoby się to całe powstanie umarłych i pojawienie się bestii na powierzchni, gdyby nie swego rodzaju deus ex machina? – tego nie wie nikt.
Dziś lasek sułkowski i okoliczne zagajniki zachęcają do wędrówek. Nie sposób tutaj zbłądzić, gdyż wkoło wyrosło mnóstwo zabudowań, wsi i przysiółków, więc wszędzie są jacyś dobrzy ludzie, których w razie potrzeby można spytać o drogę. A czy tam, pod ziemią, znajduje się nadal ów zapadnięty dom modlitwy, kto to wie? Jeśli ktokolwiek odnajdzie baborowską studnię, niech lepiej trzyma się od niej z daleka i broń Boże nie waży się do niej zaglądać.     
Oznacz jako: przeczytane ulubione chcę przeczytać

Komentarze

Zaloguj się, aby dodać komentarz.

Inne od tego autora

Archiwum

Najnowsze i warte uwagi

Artykuły i recenzje