Historia
Jesień niewinności
Pod wieczór, gdy widoczność spadła niemal do zera, brochowskie dzieci dokazywały w okolicach starej rampy, przysypanej grubą warstwą liści opadłych z drzew. Małe, przez nikogo niepilnowane urwiski tu właśnie bawiły się w berka. Niemcy pozostawili na Dolnym Śląsku polskim przesiedleńcom wspaniałą infrastrukturę kolejową. Stare widmowe wiadukty, mosty i tunele, place usytuowane w pobliżu zabytkowych kamienic oraz brukowane drogi ze starodrzewem tworzyły wprost idealną scenerię dla dziecięcych zabaw. Tylko torowisko było tak naprawdę nowe, zmodernizowano je ze środków unijnych. Czasem jeździł tędy pociąg w kierunku Opola, na ogół jednak było spokojnie.
Chłopcy wbiegali po zardzewiałej kładce przerzuconej nad torami, raz po raz przelatywali na drugą stronę, a następnie galopem zbiegali z tejże kładki. Albo też: przebiegali przez wspomniane tory, przebiegali po to, by już za chwilę wrócić do punktu wyjścia. Możliwości było multum, a jaka frajda!
Dorośli nawet nie patrzyli na rozbrykanych małych blokersów, nie zawracali sobie nimi głowy, no może z wyjątkiem paru przypadkowych osób. Minęło ich raptem kilku dorosłych i ani jeden pociąg. Zresztą ferajna była tak bardzo zajęta niekończącą się gonitwą, że nie zwracała najmniejszej uwagi na otoczenie, na to, że nadciąga ponura jesienna noc i że pachnie dymem kominowym oraz liśćmi nagrzanymi jeszcze za dnia.
Dopiero ochrypły głos pana Zenka zmienił ten stan rzeczy. Pijak podszedł do jednego z młodocianych i walnął go porządnie w ramię:
– E bobas! Masz może szluga?
– Ja nie palę, proszę pana. Za młody jestem na to i mama mi nie pozwala.
– Za młody. Sranie w banie. Ja w twoim wieku jarałem jak złoto – skwitował i już miał odejść, gdy nagle przypomniał sobie o innej palącej potrzebie. – A pożyczysz no złotówkę?
– Złotówkę? Nie mam. Mama mi nie dała.
– Matka mi... mama mia, jak mawiają włosi. „Matka! Jest tylko jedna!”. Co, znasz ten kawał? Nie znasz, kurwa?
– Ja naprawdę muszę już iść, bo kumple czekają i się denerwują.
– A chuj tam kumple! Zero pożytku z gówniarza – dorzucił na koniec i się roześmiał po Zenkowemu i z nutą peerelowskiej melancholii w ochrypłym żulerskim głosie.
Przez pięć minut było spokojnie i tylko echo radosnych okrzyków grało sobie gdzieś w tle, odbijane efektownie od ścian okolicznych bloków i kamienic. Nikt nie przerywał chłopięcej zabawy. Dopiero później od strony pętli autobusowej napatoczył się tajemniczy rockandrollowiec, wyglądający bardziej na boksera niż na muzyka.
– Kurwa! – zaczął niezbyt przyjaźnie, a to był dopiero początek; facet najwyraźniej się rozkręcał i posiadał habilitację z łaciny podwórkowej. – No nie wierzę! Wam się już chyba wszystko pojebało. Wypierdalajcie z tych torów, durne łepki! To nie jest miejsce na zabawę dla takich wypierdków, jak wy!
– Ale ja… – rozpoczął najmłodszy – ale ja nie mam jak przejść. – Sześciolatek starał się wytłumaczyć najlepiej jak potrafił, co i tak nie brzmiało przekonująco.
– Chyba sobie kpisz! Masz mnie za idiotę? Ja pierdolę, zasranie gówniarze!
I poszedł. Odwrócił się jeszcze na pięcie, pokiwał z niesmakiem głową i tyle go widzieli. Paczka oczywiście zlekceważyła wszystkie „kurwy” i „pierdolenia” wykrzyczane pod swoim adresem, które za parę lat będą jak znalazł i znajdą się na pewno w słowniku każdego dorosłego Polaka. Jak się bawić to się bawić! A co?! Patataj, patataj...
Wreszcie na sam koniec przechodził pewien elegancik w czarnym jak smoła garniturze i z równie czarną jak smoła walizką. Wyglądał jak makler giełdowy, tyle że bez auta. Przechodząc, spojrzał w kierunku nadjeżdżającego pociągu, następnie na dokazującą dzieciarnię. Uśmiechnął się, ukazując białe zęby. Uśmiech miał zabójczy, jakby diabła miał za skórą albo sam był diabłem. Dzieciska go zignorowały i nie zauważyły tego jego demonicznego uśmieszku. Facet równie szybko, co się pojawił, rozpłynął się wśród spróchniałych i strupieszałych lip, których od lat nikt nie przycinał, a tuż za rogiem najbliższej kamienicy.
Nagle zerwał się wiatr, a ptaszydła zerwały do lotu. Jakaś groza stanęła nad dzielnicą i zagrała. Rozpędzone pendolino przetoczyło się bezszelestnie, dziś o dwie minuty przed czasem. Żaden z pechowej trójki nawet nie zapiszczał, nie zdążył. Berek okazał się ważniejszy. No ba! Jak się bawić to się bawić! Patataj, patataj.
Komentarze