Historia

Ostatnia jesień niewinności

maciekzolnowski 0 8 miesięcy temu 246 odsłon Czas czytania: ~3 minuty

Pod wieczór, gdy widoczność spadła niemal do zera, brochowskie dzieci dokazywały w okolicach starej rampy, przysypanej grubą warstwą liści opadłych z drzew. Małe, przez nikogo niepilnowane urwiski tu właśnie bawiły się w berka. Niemcy pozostawili na Dolnym Śląsku polskim przesiedleńcom wspaniałą infrastrukturę kolejową. Stare widmowe wiadukty, mosty i tunele, place usytuowane w pobliżu zabytkowych kamienic oraz brukowane drogi ze starodrzewem tworzyły wprost idealną scenerię dla dziecięcych zabaw. Tylko torowisko było tak naprawdę nowe, zmodernizowano je ze środków unijnych. Czasem jeździł tędy pociąg od strony Jelcza albo Opola, na ogół jednak było tranquillo.

Chłopcy wbiegali po zardzewiałej kładce przerzuconej nad torami, raz za razem przelatywali na drugą stronę, a następnie galopem zbiegali z tejże kładki. Albo jeszcze inaczej: przebiegali przez wspomniane tory po to tylko, by już za chwilę powrócić do punktu wyjścia. Możliwości było więc multum, a jaka frajda!

Dorośli nawet nie patrzyli na rozbrykanych małych blokersów, nie zawracali sobie nimi głowy, no może z wyjątkiem paru przypadkowych osób. Minęło ich raptem kilku dorosłych i ani jeden pociąg. Zresztą ferajna była tak bardzo zajęta niekończącą się gonitwą, że nie zwracała najmniejszej uwagi na otoczenie, na to, że nadciąga ponura jesienna noc i że pachnie dymem kominowym oraz liśćmi nagrzanymi jeszcze za dnia.

Dopiero ochrypły głos pana Zenka zmienił ten stan rzeczy. Pijak podszedł do jednego z młodocianych chuliganów i walnął go porządnie w ramię:

– E bobas! Masz może szluga?

– Ja nie palę, proszę pana. Za młody jestem na to i mama mi nie pozwala.

– Za młody. Sranie w banie. Ja w twoim wieku jarałem jak złoto – skwitował i już miał odejść, gdy nagle przypomniał sobie o innej palącej potrzebie. – A pożyczysz no złotówkę?

– Złotówkę? Nie mam. Mama mi nie dała.

– Matka mi... mama mia, jak mawiają włosi. Matka: jest tylko jedna! Co, znasz ten kawał? Nie znasz, kurwa?

– Ja naprawdę muszę już iść, bo kumple czekają i się denerwują.

– A chuj tam kumple! Zero pożytku z gówniarza – dorzucił na koniec i się roześmiał po Zenkowemu i z nutą dziwnej peerelowskiej melancholii w ochrypłym żulerskim głosie.

Przez pięć minut było spokojnie i tylko echo radosnych okrzyków grało sobie gdzieś w tle, odbijane efektownie od ścian okolicznych bloków i kamienic. Nikt nie przerywał chłopięcej zabawy. Dopiero później od strony pętli autobusowej napatoczył się tajemniczy rockandrollowiec, wyglądający bardziej jak bokser niż grajek. Ech, ci pożal się Boże dorośli!

– Kurwa! – zaczął niezbyt przyjaźnie, a to był dopiero początek; facet najwyraźniej się rozkręcał i posiadał habilitację z łaciny podwórkowej. – No nie wierzę! Wam się już chyba wszystko pojebało. Wypierdalajcie z tych torów, durne łepki! To nie jest miejsce na zabawę dla takich wypierdków, jak wy!

– Ale ja… – rozpoczął najmłodszy – ale ja nie mam jak przejść. – Sześciolatek starał się wytłumaczyć najlepiej jak potrafił, co i tak nie brzmiało przekonująco.

– Chyba sobie kpisz! Masz mnie za idiotę? Ja pierdolę, zasranie gówniarze!

I poszedł. Odwrócił się jeszcze na pięcie, pokiwał z niesmakiem głową i tyle go widzieli. Paczka oczywiście zlekceważyła wszystkie „kurwy” i „pierdolenia” wykrzyczane pod swoim adresem, które za parę lat będą jak znalazł i znajdą się na pewno w słowniku dorosłego Polaka, w słowniku, w podręczniku i telewizji, no a w każdym razie – u każdego dorosłego Brochowiaka gdzieś na podorędziu. Jak się bawić to się bawić! A co?! Patataj, patataj...

Wreszcie na sam koniec przechodził tamtędy pewien elegancik w czarnym jak smoła garniturze i z równie czarną jak smoła walizką. Wyglądał jak makler giełdowy, tyle że bez auta. Przechodząc, spojrzał w kierunku nadjeżdżającego pociągu, następnie – na dokazującą dzieciarnię. Uśmiechnął się. Uśmiech miał zabójczy, jakby diabła miał za skórą, a zęby nienaturalnie białe, jakby był… no nieważne zresztą. Dzieciska go zignorowały i nie zauważyły tego jego demonicznego uśmieszku. Facet równie szybko, co się pojawił, rozpłynął się pośród spróchniałych i strupieszałych lip, których od lat nikt nie ścinał ani nie przycinał, a tuż za rogiem najbliższej kamienicy.

Nagle zerwał się wiatr, a nocne ptaszydła zerwały do lotu. Jakaś groza stanęła nad dzielnicą i zagrała. Rozpędzone pendolino przetoczyło się bezszelestnie, dziś o dwie minuty przed czasem. Żaden z pechowej trójki malców nawet nie zapiszczał, nie zdążył. Berek okazał się ważniejszy. No ba! Jak się bawić to się bawić! Patataj, patataj.

Oznacz jako: przeczytane ulubione chcę przeczytać

Komentarze

Zaloguj się, aby dodać komentarz.

Inne od tego autora

Archiwum

Najnowsze i warte uwagi

Artykuły i recenzje