Historia

Z wizytą w domu kanibala z Ziębic

maciekzolnowski 1 1 rok temu 505 odsłon Czas czytania: ~10 minut
W pierwszych dniach października wybrałem się na przechadzkę po ślicznie zalesionych Wzgórzach Strzelińskich, którą – wysiadłszy z pociągu – zainicjowałem w Białym Kościele, a zakończyć zamierzałem w Ziębicach w domu pod numerem trzynastym przy ulicy Stawowej. Czemu akurat trzynastym i czy ma tu jakieś znaczenie owa głośna symbolika liczb? Och, to wyjaśni się już niebawem.
Mając przed oczami ciepłe, rozognione barwy jesieni, w nozdrzach wilgotną woń opadłego listowia, a w uszach szelest sosen, świergot ptaków i chlupot strumyczków, posuwałem się w skupieniu zamaszystym krokiem naprzód. Mogłem tak brnąć w tę najbardziej złotą porę roku, w trakcie trwania najbardziej złotej pory dnia i dumać przez wiele nawet godzin, popadając w rodzaj swoistego transu, bo to był mój czas, mnie darowany, choć miałem nieodparte wrażenie, że jestem spod jego jurysdykcji szczęśliwie wyjęty. 
Podekscytowany, koncentrowałem się na celu, a przerysowana scenografia teatru jesieni, poprzetykana tu i ówdzie różnobarwnymi drzewami (takimi, jakby je ktoś podpalił), tylko mnie w tym podekscytowaniu umacniała. I doprawdy sam nie wiem, czy ten las i to Źródło Cyryla, z którym łączy się pewna osobliwa legenda, stanowiły wystarczającą pożywkę dla rozbudzonej mojej wyobraźni? Czy też raczej – po dotarciu do Ziębic – te właśnie wysokie poniemieckie budynki, dumne ze swojego starczego majestatu, nie dodawały czegoś jeszcze, czegoś, czego określić niepodobna? Nad miejscową krainą unosiła się bowiem trudna do zdefiniowania i bliżej nieokreślona aura grozy, a brała się ona nie wiadomo skąd. Kiedy poszukiwano podobieństw z dobrze znanym światem, znajomych kształtów, architektonicznych leitmotivów, zrazu ukazywały się różnice i człowiek stawał się jeszcze bardziej obcy, bardziej niż był w istocie. I tak przypadała mu rola podróżnika, co odkrywa dzikie lądy i niezwykłe miejsca, miasta-widma, w których wszystko jest jakieś inne, dziwne i niesamowite. A więc – powtórzmy to raz jeszcze – gdy wypatrywano podobieństw, migawki obrazów porównywane były ze spodziewanym wzorcem, skrytym w pokładach niezgłębionej podświadomości, i karta po karcie układały się w koherentną całość, której elementy stanowiły: drzewa idealnie drzewiaste, lasy idealnie lesiste, pagórki pagórkowate, polanki, zagajniki, alejki rozmyte tak cudnie, jak to tylko jest możliwe, tak jak na tych starych wideoklipach z lat osiemdziesiątych. Psychologia to bardziej czy magia? Któż to wie?!
I tak brnąłem w złote te migoty, a jasne karty pejzażu wirowały jak listki afektujące wiatr i zapadały w mej pamięci, stając się z minuty na minutę całkowicie zależne od słońca, które pod wieczór zrobiło się czerwone i grzało, a cieplna energia tego słońca zwielokrotniała się i kumulowała niczym dźwięki w pudle rezonansowym, bo to był w rzeczy samej las – drewniana ciemna sprawa. I soki słoneczne zwielokrotniały się i przelewała z butelki do butelki, nadając wszechrzeczom czegoś z ciemnego piwka-paliwka. Czasem spadł spłowiały listek, czasem przeleciał samotny ptak, ale nic ponadto się nie działo. Mogłem więc wysłuchać na słuchawkach podcastu o pewnym morderczo usposobionym osobniku z pobliskich Kalinowic Górnych. Ludzie, co za historia!
Przed zachodem dotarłem na zaskoczone sobą dróg rozstaje, ogromne, zdziwione obecnością swoją znaki drogowe, co wisiały, trwały, pałały: którędy na dworzec, gdzie łączą się szlaki, a którędy na Stawową, dokąd dla odmiany żadne się nie wyprawiają? Ale mniejsza o inne. Mnie interesuje ten konkretny, ten czerwony, jedyny w swoim rodzaju, który biegnie po linii niemal prostej. Ów szlak jest w zasadzie duktem, ale zdarza się też, że na sekundę staje się wąską, zarośniętą i niewyraźnie zarysowaną ścieżką, po której nikt nie chodzi. Dopiero za Źródłem Cyryla, a na chwilę przed Ziębicami droga gwałtownie skręca w lewo, by po wyjściu z lasu przesączyć, jak przez mgłę, wspaniałą panoramę Ziębic z dawną, nieotynkowaną fabryką konserw, mielonek, podrobów… zatopioną w blaski i cienie zachodu, którego barwa, teraz tak szczególna, harmonizuje z królującymi w tej krainie: ceglanym, brunatnym, kolorami zardzewiałego żelaza. 
Pół godziny drogi i jestem w sklepie, gdzie kupuję mielonkę i odbywam rozmowę ze sprzedawczynią, drugie pół – i już na progu domu przy ulicy Stawowej. Jeszcze tylko kluczyk spod wycieraczki wyciągam, jak było ustalone, i wiadomość od właścicielki odczytuję: „proszę się rozgościć, pieniądze dotarły, a zatem do jutra, wracam o ósmej”. I już mnie wita Karl Denke, słynny kanibal z Ziębic, to znaczy jego duch… to znaczy nikt mnie nie wita, bo Denke od dawna ziemię ziębicką gryzie, a ja nie wierzę w duchy tak zwane. Ten dom, ta pechowa trzynastka – to oczywiście jego gniazdko, w którym mogłoby się mieścić jakieś muzeum albo miejsce kultu kanibalistycznego. Mogłoby, ale się nie mieści, bo go nikt tutaj nie chce. Przyjeżdżają czasem gapie się pogapić, lecz do środka nie włażą. Gospodyni nie pozwala. Jej prawo!
Kuknąłem na czasomierz. Była dokładnie dwudziesta druga. Odwróciłem się jeszcze na moment, jakby przeczuwając najgorsze, i zerknąłem za siebie, gdzie pozostawiłem życiowe wzloty i upadki pofałdowanego terenu, demony przeszłości zawarte w szponach wyrastających z ziemi i układających się w drzewa na tle ledwie widocznego nieba, zgrabione liście w żółcieni, świecące jak żółte kartki-ostrzeżenia. Boże, w tej przecudnej zonie wszystko miało swój kolor (brunatny, odcień brązu albo cegły) i pachniało chłodem oraz wilgocią.
To jak to właściwie jest – oto jest pytanie, które po przekroczeniu progu samo ciśnie się na usta – znaleźć się w tak smutnym i ponurym domu, w którym popełniono tyle zbrodni? Smutnym – rozumiemy to dosłownie. Wnętrze nie zmieniło się zbytnio od czasu drugiej, a zapewne i pierwszej wojny światowej. Rozkład izb i dobudówek znało się z fotografii. Wyjęło się je ostrożnie, niemalże z atencją i zaczęło się jedna po drugiej porównywać z tym, co było przed oczami. 
Na fotografii pierwszej znajdował się wiejski pokoik pełen rupieci wszelakich: zabłoconych butów husarskich, kapelusika rzuconego niedbale na stolik, słojów i garnków stłaczanych jedne na drugie, suszu wyglądającego jak wielkanocna ozdóbka, sznurów i – w miejscu centralnym – komody z pootwieranymi jak paszcze mitycznych bestii szufladami. 
Zdjęcie drugie było ciekawsze, a przedstawiało kuchnię „szpitalną” z piecem kaflowym, zegarem z kukułką i ogromnym lustrem. Na czym polegała owa ambulatoryjność kuchni? Otóż sufit w tym zimnym pomieszczeniu znajdował się het wysoko, podłoga biła po oczach i pałała promieniście (pewno za sprawą takiego, a nie innego oświetlenia), a po kątach piętrzyły się prześcieradła, porozrzucane niechlujnie, wybielone jak wybielone śniegiem i lodem i wypiętrzone Himalaje. Te obrazy świata widzialnego (wszystkie, bez wyjątku) były ze wszech miar i ze wszech stron przygaszone i w tym sensie smętne, wyblakłe, no po prostu jesienne.
Celowo nie zapalałem światła, lecz posiłkowałem się latarenką, którą zawsze noszę w plecaku. Teraz swoje pięć minut miała nocka-dobranocka, która od razu zabrała się do roboty i zaczęła dobudowywać miastu kazamaty, a domom dodawać kolejne nieistniejące piętra. Wiem, że to zabrzmi kuriozalnie, ale pragnąłem, by i tak już rozpleniony w chałupie mrok wziął ją w posiadanie, jak za czasów Denkego, by obsiane pole chorej mej wyobraźni, jak inwazyjna pleśń, wyroiło wizje i obrazy dziesięciokrotnym urodzajem.
I tu jest miejsce dla poczynienia krótkiej charakterystyki architektonicznej tego lokum, dla opisu scenerii, w której przyszło mi się teraz znajdować. Niemieccy wysiedleńcy – rzecz znamienna – lubowali się w różnego rodzaju dobudówkach, nadbudówkach, przybudówkach, w gankach, krużgankach i werandach. Ów dom składał się przeto z nieokreślonej liczby izb, istnego labiryntu stryszków, bantów oraz krokwi, zwodniczych manowców, onirycznych wertepów, a także z piwnicy. Do tej ostatniej wolałem nie wstępować. Zresztą dla mnie najważniejsza była kuchnia. To w niej szalony Karl mordował i patroszył ludzi, głównie bezdomnych i prostytutki, naprzód tych nieszczęśników karmił i gościł, a potem bezlitośnie szlachtował. Przez swą rzekomą gościnność zyskał sobie miano dobrotliwego ojczulka, opiekuna ubogich. Ludzie chętnie doń zachodzili, ale żywi stąd nie wychodzili. Pan Karol miał na koncie czterdzieści zabójstw, z których spowiadał się strona po stronie dziennikowi, podając płeć danego delikwenta, jego wiek oraz wagę, a także wzrost. I sprawdzając, ile tuszy – tusza: rzecz w owym czasie bezcenna – udało się z nieboszczyka pozyskać. Przerobione mięso sprzedawał następnie na wrocławskim targu (w dzisiejszej Hali Ludowej) jako peklowaną wieprzowinę bez skóry, na co miał specjalne urzędowe pozwolenie, a klientów nie brakowało! Notabene nikt nie udowodnił mu kanibalizmu i po tylu latach nie ma i raczej już nie będzie dowodów na to, że wcinał ludzi.
Postanowiłem zrobić rundę po najczarniejszych zakamarkach poniemieckiej rozwaliny, w której – daję słowo – dawało się wyczuć obecność jakiegoś ludzkiego pierwiastka: kiszek, jelit, wyrostków robaczkowych, odbytnic, macic, penisów… piegów, brodawek, liszajów, wągrów, kurzajek, zmarszczek, rozstępów, pomarańczowych skórek, łupieżów. Ohyda!
Szedłem i szedłem, a tłuste cienie uciekały w popłochu przed zwiastowaniami świecącej lampki, którą niosłem. Wręcz dawało się słyszeć ich szelest oraz łopotanie kosmatymi i przez tę kosmatość złączonymi z nocy mrokami skrzydłami. Nie przejmowałem się tym zbytnio, poznawałem teren. Zresztą to był stary dom i jak schorowany matuzal miał prawo do skarg oraz jęków. Jojczył więc, wył i szlochał przy wtórze rur kanalizacyjnych. 
Z tyłu widać było przez okno połyskującą w blasku nowiu taflę stawu, która tworzyła imponujące rytmy i falowała, falowała! Ciekawe, ile ludzkich szczątków zostało w bajorze tym zatopionych? Z przodu z kolei graby i wiązy nagrabiły sobie u Boreasza, a teraz szumiały na wietrze, trwały, szumiały i grały. 
Kiedy wróciłem do kuchni, wyobraziłem sobie jeszcze Denkego podczas jednej z jego niechlubnych operacji. Miałem go tu jak na dłoni albo jak na talerzu i widelcu. Stał spokojnie przy tym kaflowym i z wymalowanym bohomazem piecu w poplamionym posoką kitlu z nożem do filetowania ryb i uśmiechał się złowieszczo. Ojczulek, ha, ha, dobre sobie! 
Zarwałbym może i całą noc, ale z uwagi na to, iż nic przez dłuższą chwilę się nie działo, nie opętał mnie jakiś uwięziony w tych przepastnych wnętrzach, zbłąkany duch, a pora zaczynała się robić późna, przeto udałem się na w pełni zasłużony spoczynek do jednej z nastrojowo urządzonych izb z tandetnymi obrazkami na ścianach i z detalicznie wykonanymi arabeskami, które zdawały się egzystować w obcym jakimś, ciemnozielonym i nieodgadnionym uniwersum. Dość miałem tych wszystkich wrażeń na dziś!
Zaledwie powitany zostałem w krainie Morfeusza, a już mi się zdało, że pulsują ściany naokoło pokoju, ściany pełne szumów, szeptów i szlochów, i że kędzierzawa, włochata jak pies grabarza ciemność wymajacza te swoje schwarz-pędy niczym zmutowana rosiczka, która zamierza wniknąć w umysł i przejąć nad nim kontrolę. Chciałem z nagła wstać i rzucić się z zaciśniętą piąstką na tę ostentacyjną paradę czarnej nicości, na tę napastliwą demonstrację nocnych żywiołów, ale byłem słaby i po jesiennej, parogodzinnej tułaczce zbyt na to zwiędnięty. Tymczasem to tu pępek nocy postanowił wyroić twarze zaszlachtowanych ludzi, które – teraz spłaszczone do niepoznaki, do błogiej nicości – stopione były ze ścianą i pulsowały, wiły się w konwulsjach pod łuszczącą się farbą i które wodziły za mną smutnym i pełnym bólu wzrokiem to tu, to tam – całymi czterdziestoma parami smutnych swych oczu. Cóż za kontaminacja materii: Bogu ducha winna farba z przeszłością i widziadła, które posiadały swoją z kolei historię! A choć koncertowego abbandonato trawiącego ściany liszajem się nie widziało, to jednak wyczuwało się. I w ten to sposób można było bez patrzenia stwierdzić obecność owego głośnego genius loci, o którym tyle już napisano.  
Przez chwilę usiłowałem musnąć ścianę. Tropiłem oko ciemności, odpowiadałem podpatrywaniem na podglądanie, lecz moja uwaga (do tej pory poświęcona na studiowanie wszelakich fluktuacji mikoryzowych związanych z nietuzinkową naturą betonu, cementu i wapna) została zmonopolizowana przez nagłą inflację hałasu dolatującego z góry, popędziłem więc za tym hałasem właśnie. A kiedy dotarłem na pierwsze piętro, okazało się, że nikogo, żywej duszy tam nie ma. I wtedy zamarłem. Potem przez krótki czas było cicho, lecz wnet doszedł mnie inny, jeszcze straszliwszy dźwięk, tym razem z dołu.
Chryste! Od momentu przybycia, nie miałem nawet sposobności, by zastanowić się nad tą tak frapującą sprawą: kto – powiedzmy sobie przecie – najsmaczniejszy jest na świecie: kobieta, mężczyzna czy też dziecko? Które części człowieka są najlepsze i z czym się je podaje? By być dobrym, czy wystarczy dać się ugotować czy upiec raczej? Wreszcie: czy jesteśmy aż tak odpychający, odrażający, wstrętni w sensie fizycznym? I czy wszystko zawiera się w tym jednym prostym słowie „wonieć”, które oznacza mniej więcej tyle, co: cuchnąć, nieładnie pachnieć, zalatywać, trącić, tęchnąć, tchnąć, śmierdzieć, zajeżdżać, capić, jechać, walić, ziać, zatrącać, zionąć, roztaczać odór, czadzić?
Ten amalgamat stopionych w jedno długie pytanie błyskotliwości musiał pozostać póki co bez echa, a to – w obliczu niepokojącego dźwięku dochodzącego z parteru. Natychmiast popędziłem ku źródłu, lecz gdy tam dobiłem, okazało się, że wszystkie przedmioty znajdują się na odpowiednich miejscach. A wówczas zamurowało mnie po raz drugi. Przez sekundę nic nie zakłócało domowego miru, nic a nic, ale raptem usłyszałem w kuchni coś, czego wolałbym raczej nie usłyszeć. Brzdęk! A wtedy gdzieś między jedną a drugą kondygnacją mój wzrok spotkał się ze wzrokiem kobiety o haczykowatym nosie. Właścicielka! O, jak to dobrze! Tylko co ona tutaj robi? – pomyślałem tyleż zdziwiony, co uradowany jej obecnością. Kobieta szybko wyjaśniła powód swojej wizyty:
– Wiem, że umówiliśmy się dopiero na ósmą, ale miałam złe przeczucia i wolałam przyjść wcześniej. Widzi pan, ten dom pożera tych, których nie lubi, a apetyt jego jest niepohamowany.
– Żarłoczny taki! – drwiłem. – Najlepiej spalić. A panią akceptuje?
– Wychowałam w nim trójkę dzieci i dla mnie jest szczęśliwy.
– Czemu akurat tu? Nie było wolnych domów? 
– Gdy przybyłam z Kresów, wszystkie chałupy były zajęte, a ponieważ o Karlu Denke nic nie wiedziałam, zamieszkałam pod tym właśnie adresem i tak już zostało. Dopiero po miesiącu pojawił się ksiądz z kropidłem oraz wodą święconą i wszystko mi opowiedział. Na przeprowadzkę było jednak za późno. Ot, i cała historia. A pan? Nie boi się tego miejsca i śmierci?!  
Śmierci? Zdziwiło mnie to pytanie i jakaś introspekcyjna czerwona lampka zatliła się w lichtarzu umysłu ostrzegawczo. A wtenczas nastąpiła przerażająca metamorfoza i z pani zrobił się nagle pan. Nie było ni chwili na rejteradę. Przypomniały się fotografie i Karl we własnej osobie, a pojawił się w miejsce kresowianki.
Rano gospodyni znalazła ciało i wezwała śledczych, którzy po pewnym czasie ustalili, że to ja, a nie kto inny w pewnym ogrodzie zakopał trzydzieści kilka ciał. Do pełni szczęścia brakowało tylko tego ostatniego, czterdziestego, bo uczeń nie może być przecież gorszy od mistrza, prawda? Te osiemdziesiąt par oczu żegnało mnie teraz zza grobu i nawet Denke tam był, mein Meister. 
Oznacz jako: przeczytane ulubione chcę przeczytać

Komentarze

Komentujcie, ludziska! Dla autorów Wasze zdanie jest ważne, liczy się i motywuje do dalszej pracy!
Odpowiedz
Zaloguj się, aby dodać komentarz.

Inne od tego autora

Archiwum

Najnowsze i warte uwagi

Artykuły i recenzje