Historia

Tajemnica wąwozów lessowych

maciekzolnowski 2 1 rok temu 541 odsłon Czas czytania: ~12 minut
Czy był ktoś z was w Racławii na stacji i czy widział stojące tam lokomotywy na węgiel, jeszcze do nie tak dawna wykorzystywane? I czy podziwiał ktoś może ogromne maszyny rotacyjne do drukowania biletów kartonikowych z tą charakterystyczną dziurką na środku biletu? Ja widziałem. Kochałem kolej, uwielbiałem małe i duże kolejki, nawet te zabawkowe, i te właśnie śmieszne bilety z ozdobnymi nadrukami oraz pieczęcią konduktora albo rewizora. Wychowywałem się niemalże na samej stacji węzłowej w pobliżu starej, poobdzieranej z tynku rampy poniemieckiej. A moja rodzinka zaliczała się do dumnego rodu kolejarzy.
Co więcej, byłem jednym z tych nierozważnych chłopców, którzy w ramach zabawy przebiegali tuż przed rozpędzonym parowozem, doprowadzając w ten sposób maszynistę do furii. Czy możecie sobie to wszystko przedstawić? Tak właśnie prezentowała się szalona rozrywka młodych racławiczan, sprawiająca wiele radości zarówno jej uczestnikom, jak i biernym obserwatorom. Ale ja nie o stacji chciałem, bo też i nie samym dworcem, nie samymi lśniącymi w słońcu torami i nie samymi tylko ciuchciami żyje człowiek.
Przez długie lata zastanawiałem się, jak by tu opowiedzieć tę osobliwą historyjkę, z której pamiętam tak niewiele. Wspaniałe lata osiemdziesiąte, dawni kumple i pierwsze miłości – oto wspomnienia z dzieciństwa, żywe, kolorowe, beztroskie. Któż ich nie ma? A czy to, co tu opisano, wydarzyło się naprawdę? To pytanie nie do mnie, bowiem pamięć bywa ulotna, a potęga wyobraźni niezgłębiona. Wystarczy wspomnieć, że wszystko to wydarzyć się mogło w tej czy innej postaci, w takiej lub innej formie.
Zacznę od przedstawienia uczestników owej leśnej przygody. W wycieczce do wąwozów lessowych, położonych w głębi naszego lasu, prócz mnie udział wzięli: rodzeństwo Basia, Tomek i Adaś Łotoccy, mały Daniel, który na galaretkę mówił „gagaretka”, fajny, gruby i śmieszny Wrona oraz Boguś z Kędzierzyna, młodszy ode mnie zaledwie o dwa miesiące... no po prostu mój rówieśnik. Zaczęło się leniwie. Z początku tylko siedziała i nic nie robiła szkolna nasza hałastra na tym, co pozostało z dawnej oberży po niemieckich wysiedleńcach. Siedziała, klęła, pluła gdzie popadnie, na wszystkich spozierała z góry z dumą malca pijącego lurowatą oranżadę – syfonowy zawrót głowy z bąbelkami zamiast procentów, domowy wyrób Wrony. Ten sympatyczny grubasek o ptasim idiotycznym nazwisku miał na chacie pralkę Franię, tępe żyletki Rawa Lux, zwane nie bez kozery Krwawa Lux, i wszystkie inne potrzebne do przedniej zabawy „sprzęta” rodem z peerelu. A miał w szczególności stary syfon, z którego od czasu do czasu robił użytek. I chwała mu za to, gdyż pić się chciało jak diabli! I nigdy już żaden napój nie smakował nam, dzieciom, cholernym małym bum-cykom, bardziej od tego dudlonego owego upalnego dnia na schodkach historycznej już pijalni piwa.
Niezapomniana wędrówka rozpoczęła się właśnie przy odbudowanej gospodzie ludowej, z której spragnieni racławiczanie wynosili tego dnia bańkę za bańką z piwem i pianką, bo żar lał się z nieba okropny i tylko piwo mogło sprawić, że ten żar stawał się na chwilkę znośny, a nawet przyjemny. Nam, małym urwiskom, „pujło” alkoholowe nie smakowało, za to pianka oraz zapach goryczki zdawały się być wielce intrygujące.
Kolejne etapy marszruty wypadały: najpierw w okolicach starego mostu nad Osobłogą, który zapewniał pieszym i furmanom komunikację na linii Racławice-Pomorzowice, potem pod wiaduktem kolejowym, ogromnym, przęsłowym, żelbetonowym kolosem, ale to las finalnie miał stanowić ukoronowanie dziecięcego trudu oraz cel sam w sobie. Warto zauważyć, że buzie się nam tego dnia ani na chwilę nie zamykały:
– Ej, to tu utopiła się krowa – zagaił Tomeczek.
– Bzdura! – zganił go Adaś. – Utopiła się tam dalej! – Był najstarszy, wiedział wszystko najlepiej. – Tam dalej, powiadam. E, szkoda gadać! Szkoda gadać, trza w mordę lać! – No i sobie wlał... nalał sobie z termosu, i to ile nalał!
– Cicho ludziska! Zamknijcie paszcze! Szukajcie krowiego truchła. Musi tu gdzieś być – zakomenderował Boguś, nie tracąc nadziei na znalezienie owego truchła, a zrobił to tonem nieznającym sprzeciwu. – Kto pierwszy, ten lepszy! Halo, pani krówko!? Gdzie pani jest!?
Na te słowa wszyscy z pozycji brzegu zaczęliśmy kijami przeczesywać dno rzeki, co musiało wyglądać totalnie idiotycznie. He, to się nazywa zgrana paczka. A choć poszukiwania trwały długo, niczego prócz wodorostów nazywanych włosami anielskimi nie udało się odnaleźć.
– Chodźcie dalej, nic tu po nas! – zawołałem. – Jedyne, co tu pływa, to pijawki i durne zaskrońce.
Kolejny postój wypadł za wiaduktem, gdzie przez chwilę turlaliśmy się z nasypu. Turlanie było – tak wtedy myślałem – typowo racławicką zabawą, którą wykonywało się w przerwie między poszukiwaniem bocianich fajek i chlebków a zajadaniem się poziomkami. I pamiętam, że nigdy już nie byłem tak blisko ścierniska i tego, co żyje oraz piszczy w trawie, co wtedy. Wyczuwało się tu niemalże oddechy Ziemi i jakąś bijącą z trzewi energię.
Następnie tuż pod lasem zbieraliśmy poziomki oraz ożyny. Ktoś zaproponował, by spróbować poszukać grzybków, ale byłoby to raczej działanie bezcelowe, zważywszy na ostatnią falę upałów. A wtedy ferajna poszła w las i jakby w głąb przygody, na przełaj, na spotkanie nieznanego, na spotkanie z tym, co podnieca, zaskakuje, a nawet straszy. Teraz już leciały same poważne tematy, bo te nas najbardziej rajcowały, a mianowicie rozmawialiśmy o życiu i trwaniu, a także o sposobach umierania:
– Tomek wrzucił Miśka do bajora i Misiek się utopił, bo był stary i słaby. Tomek, ty idioto! – wrzeszczał jego big brother Adaśko.
– Szczerze mówiąc – uderzyłem się w pierś – nigdy nie lubiłem tego waszego burka, bo zawsze kiedy do was przychodziłem, to strasznie się bałem, że mnie użre. Ale – i tu zwróciłem się bezpośrednio do Tomka – żeby tak topić własnego psa, choćby i najwredniejszego? To przesada?!
– Hej, zrobilibyśmy sobie wędki. Mamy haczyki i przynęty. Poszłoby się kiedyś na rybki, co? – Wronka starał się zmienić temat na bardziej neutralny. Odpowiedziałem mu dobitnie:
– Stary, kiedyś w Racławicach łowiło się raki, a teraz od kiedy Frotex zaczął spuszczać chemikalia do Osobłogi, nawet o płotkę trudno. Co chcesz tu łowić?!
Nie wiedzieć kiedy, osiągnęliśmy sam środek pięknego czarnego lasu, gdzie naszym oczom ukazał się taki oto widoczek: kilka głębokich wąwozów lessowych oraz efektowne wzniesienia w kształcie słupów albo też kopców, na których spokojnie mogłyby się znajdować orle gniazda. Słowem: matecznik, trafiliśmy w sam środek matecznika przyrody. Nie znaliśmy pochodzenia owych formacji nieskalnych i tylko wyobraźnia podpowiadała nam, co i jak zrobić je mogło. Obstawialiśmy, że podczas obrony Deutsch Rasselwitz przez hitlerowców powstać mogły głębokie rowy i leje, a te tu lokalne wzniesienia to: albo groby poległych żołnierzy, albo zakopane poniemieckie skarby, albo UFO, również zakopane.
Ku naszemu zdziwieniu, Boguś postarał się wykorzystać obecność kopców i zaimponować Basi, bo mu się zajebiście podobała. Wlazł mianowicie na sam szczyt czegoś, co wyglądało na kopiec termitów-gigantów i było zrobione z jakiegoś dziwnego metalu, a następnie spróbował podebrać zawartość orlego gniazda, czyli ma się rozumieć jaja. Tymczasem nadleciało potężne ptaszysko i poczęstowało chłopaka, który miał na dodatek fatalny zwyczaj zadzierania do góry dumnie i zarozumiale swej głowy... poczęstowało go celnie w otwarte usta tym wielkim i wonnym... i tłustym... Spuśćmy tu jednak kurtynę niewiedzy na to niesmaczne doświadczenie.
Wkrótce potem usłyszało się przedziwne jęki i chroboty oraz inne „pierdopodobne” dźwięki.
– Zamknij ryj!
– To nie ja! Dlaczego to zawsze muszę być ja?!
 Wronę się zbluzgało, ale zupełnie niepotrzebnie, bo ten siedział akurat cicho. Tymczasem nadleciały dziki – sprawcy całego zamieszania.
– Chłopaki?
– No?
– Chłopaki, chodu, spierniczamy w krzaki! – zawołała Basia.
Zawołała i, nie wiedzieć czemu, pobiegła w stronę loszek, to jest tam, gdzie rosły sobie tak cherlawie brzózki. Wszyscy zgromadzili się wokół jednej z nich, a Boguś podsadził koleżankę, podsadził ją tak, że koniec końców tylko ona jedna zdołała się jakoś wspiąć na drzewko. Pozostali natomiast zostali na ziemi. Stali, przebierali nogami i podskakiwali w miejscu jak opętani. Wtedy nasz dżentelmen z Kędzierzyna-Koźla odwrócił się w stronę świnki (nie widział jej, a tylko słyszał i kierował się ku źródłu dźwięku)... odwrócił się, wyjął „sikawkę” i wystrzelił niczym z procy; wylało się to dobro z niego. Ho, ho, widać, czytał coś na temat znakowania terytorium przez zwierzęta. Wkrótce potem dziki się gdzieś zgubiło (łajzowate stworzonka) i można było spokojnie wracać w stronę Racławii oraz zachodzącego z wolna słońca. Boże! Byliśmy tak potwornie głodni!
Ech, i pomyśleć, że znajdowaliśmy już tak blisko rozwiązania naszej enigmy. I gdyby nie nagły atak orła oraz dzikich świń, tajemnice racławickiego lasu zostałyby najpewniej rozwiązane. Atak nie był zresztą tym, czym się wydawał być. Po prostu któremuś z nas puściły nerwy, a dziki okazały się być tylko fałszywym alarmem... ułudą, przesłyszeniem, przewidzeniem. A jednak. By nie kusić losu, postanowiliśmy grzeczniutko iść do domu. Po drodze znowu mijaliśmy Osobłogę, co dało starszakowi Adasiowi okazję do pouczania nas:
– Trzeba, koledzy, uważać na wiadukcie na pociągi. Są tam co prawda porobione takie maciupkie balkoniki dla pieszych, ale maszyniści potrafią nieraz spuścić parę i poparzyć nogi. Ot, złośliwość, zwykła złośliwość! Widać nie lubią, jak ludziska szwendają im się po torowiskach.
– Okej. – Boguś zdawał się niczym nie przejmować. – W takim razie tam nie idziemy, szusujemy górą wodospadu. Co wy, cwele, na to, he?!
– Cwele, cwele – parodiował go Smerfuś-Daniel, który miał wrodzoną wadę wymowy i myślał tylko o swoich słodkościach; on mówił: „cwele, cwele”, a ja słyszałem: „gagaretka, gagaretka”, czyli to, co chciałem usłyszeć.
Górna linia wodospadu wyglądała imponująco. Jeśli ktoś cierpiał na lęk wysokości albo nie przepadał za ostrymi krawędziami, musiał się mieć na baczności. Mógł spaść, spłynąć z nurtem aż na samo dno rzeki i się poranić albo potłuc, na dodatek mogły go tu zaatakować pijawki. Nam się na szczęście nie przytrafiło żadne ze wspomnianych nieszczęść. Uf, co za ulga!
Kiedy wyszliśmy na drugi brzeg i rozsiedliśmy się na głazach, by nogi osuszyć i oczyścić z piasku, napatoczył się dziwny taki robaczek o metalicznym kolorze pancerza, którego Tomuś natychmiast zabił. No oczywiście, że zabił.
– Dziwny taki, a fe! – zawołał z obrzydzeniem.
– Skąd go miałeś? To był podrzutek, prawda? Zabiłeś biedaczka i teraz stanie się coś złego! – krzyknąłem, a zawtórowało mi echo, co zabrzmiało cholernie złowieszczo.
– Ej, to tutaj utopiła się krowa – zagaił Tomeczek.
– Bzdura! – zaprotestował Adaś. Był większy, wiedział więcej. – Bzdura do kwadratu!
– Cicho, ludziska! Szukajcie krowiego truchła. Musi tu gdzieś być – zakomenderował Boguś, a zrobił to tonem nie znającym sprzeciwu. – Kto pierwszym, ten lepszy! Muu, muu, pani krówko? Gdzie pani jest? Hi, hi...
Zdało mi się naraz, że przeżywam déjà vu. Sytuacje i rozmowy powtarzały się toczka w toczkę i mógłbym przysiąc, że wszystko to ma coś wspólnego z naszym leśnym znaleziskiem, tym z metalu. W ogóle miałem jakieś takie dziwne, a nade wszystko niefajne przeczucia.
– Trzeba uważać na wiadukcie na pociągi. Są tam co prawda tarasiki dla pieszych, ale maszyniści potrafią w najmniej odpowiednim momencie spuścić parę i poparzenie gotowe. Ot, panie, ludzka złośliwość! – Wszystko się powtarzało.
– W takim razie tam nie idziemy, szusujemy górą wodospadu. Co wy na to, młotki?!
– O! Ale dziwny owad – zawołał Tomeczek, który pierwszy znalazł się po drugiej stronie rzeki i usiadł na kamieniu.
– Zabiłeś robaczka! Ty morderco, ty pieprzony morderco! Będzie deszcz! Albo coś o wiele od deszczu gorszego – warknąłem. – Chcesz to jeszcze raz przeżyć, chcesz moczyć nogi w nieskończoność w tej frotexowej zupie i bez końca szukać krowiego ścierwa?! – Dziwnie na mnie popatrzył i chyba kompletnie nie załapał, o co mi chodzi, a może nie słyszał o zjawisku déjà vu?
– Będzie deszcz, będzie deszcz! – jednogłośnie zawtórowała ferajna, póki co nie okazując strachu.
Sytuacje z mućką, orlim gniazdem, dzikami i uśmierceniem żyjątka powtórzyły się parokrotnie. W końcu miałem tego dość. Musiałem coś zrobić, tylko nie wiedziałem, co? Tymczasem moi towarzysze zdawali się nawet nie zauważać pętli, w której tkwili, co było totalnie dziwne, totalnie nierealistyczne. Być może mieli kłopoty z pamięcią i z kojarzeniem prostych faktów, who knows, choć aż trudno mi w to uwierzyć...
– Ej, to tam utopiła się krowa; e, była już w sumie stara, co tu dużo gadać – Tomaszek dał głos i przypomniał mi się od razu Misiek.
– Bzdura! – zganił Tomeczka jego brachol. – Był ośmioklasistą, kumał totalnie wszystko. – Bzdura do potęgi entej!
– Czy możecie dać już spokój z tą durną krową!? – zapytałem. – Musi być jakiś sposób, by wyjść z pętli. – Spojrzeli na mnie ze zdziwieniem, nie wiedząc, o co chodzi.
Kiedy znaleźliśmy się ponownie w wąwozach, odkryłem z przerażeniem, że Tomeczek chwyta srebrzystoczarnego chrabąszcza z zamiarem schowania go do plecaka. Nie pozwoliłem mu na to. Nie można sięgać po nieswoje rzeczy, a potem je podrzucać, bawić się nimi jak swoimi, zabijać i w ogóle. Kazałem mu natychmiast odstawić to dziwne znalezisko.
Dziesięć minut później rozpętała się straszliwa burza... taka no... z piorunami i gradobiciem, taka, jakiej nie pamiętali nawet najstarsi racławiczanie, a kolor nieba stał się ciemnozielony. Nie – jakiś granatowy, ale właśnie ciemnozielony, co już samo w sobie wyglądało dziwnie. Było w tym coś nadnaturalnego i złowieszczego, ale nie wiedziałem dokładnie, co? No bo chyba nie samo zjawisko pogodowe... Po raz pierwszy w życiu bałem się tak naprawdę: nie – zjawisk atmosferycznych, lecz tego niewypowiedzianego, tego, co nam się przytrafiło. Powoli przychodziło zrozumienie. Uciekaliśmy w popłochu – my, małe bum-cyki, małe rozbójniki. Oj, trzeba to było widzieć. Mało butów nie pogubiliśmy. Na szczęście wyszliśmy już z tej cholernej pętli, a do wsi mieliśmy naprawdę blisko. Coś było jednak nie halo, coś było bardzo nie halo. Pamiętam, że zapytałem, gdzie najmłodszy z Łotockich. Wtedy stwierdziłem ponad wszelką wątpliwość, że jednego z naszych nie ma, że go wcięło! Dramat!!! Tomuś się gdzieś zapodział. Był i się zmył. Możliwie, że pozostał w pętli już na zawsze, a zresztą wszystko jest możliwe.
Przez długi czas zastanawiałem się, jak właściwie opowiedzieć mam tę osobliwą, a nade wszystko dramatyczną historię, o której kulisach wiem tak niewiele. Cudowne lata osiemdziesiąte (o, jakie to szczęście, że przyszło mi właśnie wtedy dorastać)... czasy bajeczne i niesamowite, dawni koledzy i pierwsze sympatie – oto wspomnienia z dzieciństwa, żywe, intrygujące i słoneczne. Któż ich nie ma? A czy to, co tu opisano, wydarzyło się naprawdę? To pytanie nie do mnie, bowiem reminiscencje bywają oniryczne i złudne, a potęga wyobraźni niezgłębiona. Wystarczy powiedzieć, że wszystko wydarzyć się mogło w tej czy innej postaci, w takiej albo innej formie. Mnie po latach, choć bardzo się starałem i łaziłem po tym lesie dosłownie aż do upadłego, nigdy już nie udało się odnaleźć wąwozów lessowych i dziwnych, na w poły metalicznych tworów, czymkolwiek były, zaś kumple z dzieciństwa – ci, którzy wrócili owego feralnego dnia do domu – zdawali się i zdają o niczym nie wiedzieć, niczego z wycieczki nie pamiętając, no może z wyjątkiem tego, że był w ogóle ktoś taki, jak Tomeczek, i że tego kogoś już od ponad dwudziestu lat nie ma, no a w każdym razie – nie pośród żywych. Najmłodszy z rodzeństwa Łotockich nie jest zresztą jedynym spośród tych, co nie dożyli starości, bo widzicie... miałem wielu fajnych kumpli; no właśnie: miałem. Tak czy inaczej... to że odszedł Tomeczek – to wielki dramat dla rodziny i nas wszystkich, ale takie to właśnie jest to życie. Kruche, efemeryczne. Jest nade wszystko fascynujące.
Oznacz jako: przeczytane ulubione chcę przeczytać

Komentarze

www.youtube.com/watch?v=qj_MRf7MRks&ab_channel=Zaczytany
Odpowiedz
Zabawna historia, nie tyle straszna, co tajemnicza i niezwykle klimatyczna, szczerze polecam.
Odpowiedz
Zaloguj się, aby dodać komentarz.

Inne od tego autora

Archiwum

Najnowsze i warte uwagi

Artykuły i recenzje