Historia

Tajemnica wąwozów lessowych

maciekzolnowski 2 2 miesiące temu 152 odsłon Czas czytania: ~10 minut
Czy był ktoś z was w Racławii na stacji? Czy widział ktoś stojące tam lokomotywy na węgiel, jeszcze do niedawna wykorzystywane? I czy podziwiał ogromne maszyny rotacyjne do drukowania biletów z tą charakterystyczną dziurką w środku? Ja widziałem. Kochałem kolej, uwielbiałem małe i duże kolejki, nawet te zabawkowe, i te właśnie śmieszne bileciki z ozdobnymi nadrukami oraz pieczęcią konduktora albo rewizora. Wychowywałem się niemalże na samej stacji węzłowej w pobliżu starej, poobdzieranej z tynku rampy poniemieckiej. A moja rodzinka zaliczała się do dumnego rodu kolejarzy.
Co więcej, byłem jednym z tych nierozważnych chłopców, którzy w ramach zabawy przebiegali tuż przed rozpędzonym parowozem, doprowadzając w ten sposób maszynistę do furii. Czy możecie sobie to wszystko przedstawić? Tak właśnie prezentowała się stara rozrywka młodych racławiczan, sprawiająca wiele radości zarówno jej uczestnikom, jak i biernym obserwatorom. Ale ja nie o stacji chciałem, bo też i nie samym dworcem, nie samymi lśniącymi w słońcu torami i nie samymi tylko ciuchciami żyje człowiek.
Przez długie lata zastanawiałem się, jak właściwie opowiedzieć mam tę osobliwą historyjkę, z której pamiętam tak niewiele. Wspaniałe lata osiemdziesiąte, dawni kumple i pierwsze miłości – oto wspomnienia z raju dzieciństwa, żywe, kolorowe, beztroskie. Któż ich nie ma? A czy to, co tu opisano, wydarzyło się naprawdę? To pytanie nie do mnie, bowiem pamięć bywa ulotna, a potęga wyobraźni niezgłębiona. Wystarczy tedy wspomnieć, że wszystko wydarzyć się mogło w tej czy innej postaci, w takiej czy innej formie.
Zacznę od przedstawienia uczestników tej pierwszorzędnej (bo wakacyjnej) wycieczki. W wycieczce do wąwozów lessowych, które znajdowały się w głębi lasu, udział brali: rodzeństwo Basia, Tomek i Adaś Łotoccy, mały Daniel, który na galaretkę mówił „gagaretka”, Wrona (fajny, gruby i śmieszny), Boguś (mój przyjezdny z Kędzierzyna rówieśnik), no i ja.
I tak oto tego upalnego dnia siedziała sobie szkolna hałastra na tym, co pozostało z dawnej oberży po niemieckich wysiedleńcach. Siedziała, klęła, pluła gdzie popadło, na wszystkich spozierała z góry z dumą malca pijącego lurowatą oranżadę – syfonowy zawrót głowy z bąbelkami zamiast procentów, domowy wyrób Wrony. Ten sympatyczny grubasek o ptasim idiotycznym nazwisku miał na chacie pralkę Franię, tępe żyletki Rawa Lux, zwane nie bez kozery Krwawa Lux, i wszystkie inne potrzebne do przedniej zabawy „sprzęta” rodem z peerelu. A miał w szczególności stary syfon, z którego od czasu do czasu robił użytek. I chwała mu za to, gdyż pić się chciało jak diabli! I nigdy już żaden napój nie smakował chłopcom bardziej od tego dudlonego owego dnia na schodkach historycznej pijalni piwa.
Wędrówka rozpoczęła się właśnie tam, przy odbudowanej gospodzie ludowej, z której spragnieni racławiczanie wynosili owego dnia bańkę za bańką z piwem i pianką, bo żar się z nieba lał okropny i tylko piwo mogło sprawić, że ten żar stawał się na chwilkę znośny, a nawet przyjemny. Nam, dzieciom „pujło” nie smakowało, ale za to pianka i zapach goryczki były dla nas nieobojętne i wielce intrygujące.
Kolejne etapy marszruty wypadały: przy starym moście nad Osobłogą, który zapewniał furmanom i pieszym komunikację między Racławicami a Pomorzowicami, oraz pod wiaduktem kolejowym, ogromnym, przęsłowym, żelbetonowym kolosem. Las miał stanowić zwieńczenie dziecięcego trudu – cel autoteliczny, sam w sobie. Warto zauważyć, że owego dnia buzie się nam ani na chwilę nie zamykały:
– Ej, to tutaj utopiła się krowa – zagaił Tomeczek.
– Bzdura! – zganił go Adaś. – Utopiła się tam dalej! – Był najstarszy, wiedział wszystko najlepiej. – Tam dalej, powiadam. Ech, szkoda gadać!
– Cicho ludziska! Zamknijcie swe paszcze! Szukajcie krowiego truchła. Musi tu gdzieś być – zakomenderował Boguś, nie tracąc nadziei, a zrobił to tonem nie znającym sprzeciwu. – Kto pierwszym, ten lepszy! Halo, halo, pani krówko!? Gdzie pani jest!?
Na te słowa wszyscy z pozycji brzegu zaczęliśmy kijami przeczesywać dno rzeki. Szukaliśmy i szukaliśmy, ale niczego prócz wodorostów nazywanych włosami anielskimi nie znaleźliśmy.
– Chodźcie dalej, nic tu po nas! – zawołałem. – Jedyne, co tu pływa, to pijawki i durne zaskrońce.
Kolejny postój wypadł za wiaduktem, gdzie przez chwilę turlaliśmy się z nasypu. Turlanie było typowo racławicką zabawą, którą wykonywało się w przerwie między poszukiwaniem chlebków i szczawiu a zajadaniem się poziomkami. Pamiętam, że nigdy już nie byłem tak blisko ścierniska i tego, co żyje i piszczy w trawie, co wtedy. Wyczuwało się niemalże oddechy Ziemi i jakąś bijącą z trzewi energię.
Potem, tuż pod lasem, zbieraliśmy przez pół godziny poziomki i ożyny. Ktoś zaproponował, by spróbować poszukać grzybów, ale zważywszy na falę upałów zadanie graniczyło z cudem. I wtedy ferajna poszła w las i jakby w głąb przygody, na spotkanie nieznanego, na spotkanie z tym, co podnieca, zaskakuje, a nawet straszy.
Przy rzece, nieopodal lasu, rozmawialiśmy o meandrach życia, trwania, o sposobach umierania:
– Tomek wrzucił Miśka do bajora i Misiek się utopił, bo był stary i słaby. Tomek, ty idioto! – wykrzykiwał jego brat, Adaś.
– Szczerze mówiąc – uderzyłem się w pierś – nigdy nie lubiłem tego waszego burka, ponieważ kiedy do was przychodziłem, to bałem się, że mnie pogryzie. Ale – i tu zwróciłem się bezpośrednio do Tomka – ale żeby topić własnego psa? To chyba, stary, gruba przesada?!
– Zrobiliśmy sobie wędki, mamy haczyki i przynęty. Pójdziemy kiedyś razem na rybki, co? – Wrona starał się zmienić temat na bardziej neutralny. Odpowiedziałem mu krótko:
– Kiedyś w Racławicach łowiło się raki, a teraz, od czasu, kiedy Frotex zaczął spuszczać chemikalia do wody, nawet o płotkę trudno.
Nie wiedzieć kiedy, osiągnęliśmy środek lasu, gdzie naszym oczom ukazał się taki oto widoczek: kilka głębokich wąwozów lessowych oraz efektowne wzniesienia w kształcie słupów czy też kopców, na których spokojnie mogłyby się znajdować orle gniazda. Słowem: matecznik, trafiliśmy w sam środek matecznika przyrody. Nie znaliśmy pochodzenia owych formacji nieskalnych i tylko wyobraźnia podpowiadała nam, co i jak stworzyć je mogło. Obstawialiśmy, że podczas obrony Deutsch Rasselwitz przez hitlerowców mogły powstać głębokie rowy i leje, a lokalne wzniesienia to albo groby poległych żołnierzy, albo zakopane poniemieckie skarby, albo UFO, również zakopane.
Ku naszemu zdziwieniu, Boguś postarał się wykorzystać obecność kopców i zaimponować Basi oraz nam wszystkim. Wlazł mianowicie na sam najwyższy szczyt czegoś, co wyglądało na kopiec termitów gigantów i było zrobione z jakiegoś dziwnego metalu i spróbował podebrać zawartość orlego gniazda, czyli ma się rozumieć jaja. Tymczasem nadleciało potężne ptaszysko i poczęstowało chłopaka, który miał na dodatek fatalny zwyczaj zadzierania do góry dumnie i zarozumiale swej głowy... poczęstowało go celnie w otwarte usta tym wielkim i wonnym... i tłustym... Spuśćmy tu jednak kurtynę niewiedzy na to niesmaczne doświadczenie.
Wkrótce potem usłyszało się przedziwne jęki i chroboty oraz inne „pierdopodobne” dźwięki.
– Zamknij ryj!
– To nie ja! Dlaczego to zawsze muszę być ja?!
 Wronę się zbluzgało, ale zupełnie niepotrzebnie, bo ten siedział akurat cicho. Tymczasem nadleciały dziki, sprawcy całego zamieszania.
– Chłopaki?
– No?
– Chłopaki, chodu, spierniczamy w krzaki! – zawołała Basia.
Zawołała i nie wiedzieć czemu sama pobiegła w stronę loszek, to jest tam, gdzie rosły sobie tak cherlawie brzózki. Wszyscy zgromadzili się wokół jednej z nich, a Boguś dzielnie podsadził koleżankę, tak, że tylko ona jedna zdołała się wspiąć na drzewo. Pozostali przebierali nogami i podskakiwali w miejscu jak opętani. A wtedy nasz dżentelmen odwrócił się w stronę świnki (nie widział jej, a tylko słyszał i kierował się ku źródłu dźwięku), wyjął "sikawkę" i wystrzelił jak z procy. Ho, ho, widać, czytał coś na temat znakowania terytorium przez zwierzęta.
Wkrótce dziki się gdzieś zgubiło (łajzowate stworzonka) i można było spokojnie podążać w stronę bajkowej Racławii oraz zachodzącego z wolna słońca.
Ech, i pomyśleć, że byliśmy już tak blisko rozwiązania naszej enigmy. I gdyby nie nagły atak orła oraz dzikich świń, tajemnice racławickiego lasu zostałyby najpewniej rozwiązane. Atak nie był zresztą tym, czym wydawał się być. Po prostu któremuś z nas puściły nerwy, a dziki okazały się być tylko fałszywym alarmem, ułudą, przywidzeniem, przesłyszeniem. Jednak by nie kusić dłużej losu, postanowiliśmy, że i tak wracamy grzecznie do domu.
Po drodze znowu mijaliśmy Osobłogę, co dało starszakowi Adasiowi okazję do pouczania nas:
– Trzeba, koledzy, uważać na wiadukcie na pociągi. Są tam co prawda małe balkoniki dla pieszych, ale maszyniści potrafią nieraz spuścić parę i poparzyć nogi. Złośliwość, zwykła, kurde, złośliwość!
– Okej. – Boguś zdawał się nie przejmować niczym. – W takim razie tam nie idziemy, szusujemy górą wodospadu. Co wy, małe cwele, na to, he?!
Cwele, cwele – parodiował go Danielek.
Górna linia wodospadu wyglądała imponująco. Jeśli ktoś cierpiał na lęk wysokości albo nie przepadał za ostrymi krawędziami, musiał się mieć tu na baczności. Mógł spaść, spłynąć z nurtem aż na samo dno i się poranić lub potłuc, na dodatek mogły go zaatakować pijawki gdzieś po drodze. Nam się na szczęście nie przytrafiło żadne ze wspomnianych nieszczęść.
Kiedy wyszliśmy na drugi brzeg i rozsiedliśmy się na kamieniach by osuszyć nogi i oczyścić je z piasku, napatoczył się dziwny robaczek o metalicznym kolorze pancerza, którego Tomuś natychmiast zabił.
– Dziwny taki, niefajny, a fe! – stwierdził.
– Skąd go masz, to podrzutek, prawda? Zabiłeś biedaczka, stanie się coś strasznego! – krzyknąłem, a echo rozległo się po okolicach mostu, który łączył Racławice z Pomorzowicami.
– Ej, to tutaj utopiła się krowa – zagaił Tomeczek.
– Bzdura! – zganił go Adaś. Był najstarszy, wiedział wszystko najlepiej. – Bzdura do kwadratu!
– Cicho ludziska! Szukajcie krowiego truchła. Musi tu gdzieś być – zakomenderował Boguś, nie tracąc nadziei, a zrobił to tonem nie znającym sprzeciwu. – Kto pierwszym, ten lepszy! Muu, muu, pani krówko? Gdzie pani jest? Hi, hi...
Zdało mi się naraz, że przeżywam déjà vu. Sytuacje i rozmowy powtarzały się toczka w toczkę i mógłbym przysiąc, że wszystko to ma coś wspólnego z naszym leśnym znaleziskiem, tym z metalu i materiału nieskalnego. Po prostu miałem takie przeczucie.
– Trzeba uważać na wiadukcie na pociągi. Są tam co prawda małe balkoniki dla pieszych, ale maszyniści potrafią w najmniej odpowiednim momencie spuścić parę i poparzenie gotowe. Ot, panie, złośliwość! – Wszystko się powtarzało.
– W takim razie tam nie idziemy, szusujemy górą wodospadu. Co wy na to, młotki?!
– O! Ale dziwny owad – zakrzyczał Tomeczek, który pierwszy znalazł się po drugiej stronie rzeki i usiadł na jednym z większych głazów.
– Zabiłeś robaczka, ty morderco, będzie deszcz! Albo coś o wiele od deszczu gorszego – warknąłem. – Chcesz to jeszcze raz przeżyć, chcesz moczyć nogi w nieskończoność w tej frotexowej zupie i bez końca szukać krowiego ścierwa?! – Dziwnie na mnie spojrzał i chyba kompletnie nie załapał, o co mi chodzi, a może nie słyszał o zjawisku déjà vu?
– Będzie deszcz, będzie cholerny deszcz! – jednogłośnie zawtórowała ferajna.
Sytuacje z krową, orlim gniazdem, dzikami oraz uśmierceniem robaczka powtórzyły się parokrotnie. W końcu miałem tego dość. Musiałem coś zrobić, musiałem zadziałać. Moi towarzysze zdawali się nie zauważać pętli, w której tkwili, co było totalnie dziwne.
– Ej, tutaj utopiła się stara krowa – zagaił Tomeczek.
– Bzdura! – zganił go Adaś. – Był najstarszy, wiedział wszystko najlepiej. – Bzdura do potęgi entej!
– Czy możecie dać już spokój z tą głupią krową!? – zapytałem. – Musi być jakiś sposób, by wyjść z pętli. – Spojrzeli na mnie ze zdziwieniem, nie wiedząc, o co mi chodzi.
Kiedy znaleźliśmy się ponownie w wąwozach, przyuważyłem, jak Tomeczek chwyta srebrzystoczarnego chrabąszcza z zamiarem schowania go do plecaka. Nie pozwoliłem mu na to. Nie można sięgać po nieswoje rzeczy, a potem je podrzucać, bawić się nimi jak swoimi. Kazałem odstawić znalezisko na miejsce, a on je grzecznie, choć niechętnie odstawił.
Dziesięć minut później rozpętała się straszliwa burza... taka prawdziwa... z piorunami, gradobiciem i innymi nieodzownymi atrybutami burzy, a kolor nieba stał się ciemnozielony. Nie – granatowy, ale właśnie ciemnozielony, co już samo w sobie wyglądało strasznie. Było w tym coś nadnaturalnego i złowieszczego, ale nie wiedziałem dokładnie, co? Nie wiedziałem również, jak określić mam przedmiot swojego zaniepokojenia? I chyba pierwszy raz w życiu bałem się tak naprawdę: nie – zjawisk atmosferycznych, lecz tego niewypowiedzianego, tego, co się nam przytrafiło. Powoli przychodziło zrozumienie. Uciekaliśmy w popłochu – małe bum-cyki. Trzeba to było widzieć. Na szczęście wyszliśmy już z pętli, a do wsi mieliśmy naprawdę, naprawdę blisko.
Przez długi czas zastanawiałem się, jak właściwie opowiedzieć mam tę osobliwą historię, z której wiem tak niewiele. Wspaniałe lata osiemdziesiąte, dawni kumple i pierwsze miłości – oto wspomnienia z dzieciństwa, żywe, kolorowe, beztroskie, słoneczne. Któż ich nie ma? A czy to, co tu opisano, wydarzyło się naprawdę? To pytanie nie do mnie, bowiem reminiscencje bywają oniryczne i złudne, a potęga wyobraźni niezgłębiona. Wystarczy tedy wspomnieć, że wszystko wydarzyć się mogło w tej czy innej postaci, w takiej lub innej formie. Mnie, choć bardzo się starałem, nigdy już nie udało się po latach odnaleźć wąwozów lessowych i dziwnych, na w poły metalicznych tworów, czymkolwiek były, zaś moi kumple z dzieciństwa zdawali się i zdają o niczym nie wiedzieć. Niczego nie pamiętają.
Oznacz jako: przeczytane ulubione chcę przeczytać

Komentarze

www.youtube.com/watch?v=qj_MRf7MRks&ab_channel=Zaczytany
Odpowiedz
Zabawna historia, nie tyle straszna, co tajemnicza i niezwykle klimatyczna, szczerze polecam.
Odpowiedz
Zaloguj się, aby dodać komentarz.

Inne od tego autora

Archiwum

Najnowsze i warte uwagi

Artykuły i recenzje