Historia

O.Ż.Y.W.I.E.N.I.E.C.
Z bezcielesnego bytowania w nieprzeniknionej ciemności wybudził mnie ludzki głos, za którym ciągnęło się elektroniczne echo.
- Powstań synu. Śmierć wisząca nad tobą w końcu spełni swą groźbę.
Otworzyłem oczy i łapczywie zaczerpnąłem powietrza, jakby nie było jutra. Choć chciałem, to nie mogłem zlokalizować Mówczyni wybudzającej mnie snu. Miałem nieodparte wrażenie, że głos pochodził z wnętrza mojej głowy. Wzdrygnąłem się na tę myśl, gdyż zorientowałem się, że byłem szczelnie zamknięty w czymś na wzór metalowej trumny. Chłód spowijał mnie swym całunem, a w głowie krążył dźwięk pogwizdywania. Gwizdy tworzyły mrożącą krew w żyłach melodię. Mimo to była ona jedyną rzeczą, którą skądś kojarzyłem. Dźwięk jak i groźba śmierci wpędziła mnie w objęcia naturalnego strachu. Pomocy! Wyciągnijcie mnie stąd! Krzyczałem w myślach, szukając wzrokiem wyjścia z klaustrofobicznego pomieszczenia. Począłem nerwowo szukać sposobu na wyjście z uwięzi. Nie mogąc go znaleźć, spróbowałem wyrwać się z ograniczających mnie okowów. Niestety jedyne co udało mi się osiągnąć, to uruchomienie nieznanych mi urządzeń. Sztuczne i zimne światło bijące od równomiernie rozłożonych diod, przyprawiło mnie o atak światłowstrętu. W tej chwili mogłem tylko rozglądać się po moim małym świecie. Byłem okryty białym kombinezonem z przyłączonymi doń przezroczystymi wężykami, które o dziwo nie zerwały się podczas mojego ataku paniki. Do kilku z nich doprowadzona była lekko niebieskawa ciecz. Na razie sączyła się ona przez specjalne zawory do igieł wbitych w moje ciało. Czułem je za każdym razem, kiedy się szamotałem. Zaprzestałem wszelkich prób wyswobodzenia się, próbując się uspokoić. Udałoby mi się to, gdyby nie nagły wstrząs, który był tylko zwiastunem tego, co się miało zaraz wydarzyć. Sarkofagiem szarpnęło nieznośnie, jakby ktoś poderwał go do góry, a potem upuścił.
- Co się dzieje?
Zapytałem przerażony, kiedy moje oczy zaatakowała rażąca czerwień alertów. Kiedy wzrok przestał mi płatać figle, dostrzegłem na suficie trumny szumiący ekranik. Po chwili wizualnych zakłóceń stał się dla mnie czymś w rodzaju okna na zewnętrzny świat. Z początku nie było na nim nic okazałego. Uniosłem dłoń i zastukałem palcem o szybkę ekraniku. Szare tło nieba i spadające z niego śnieżynki zasłoniło oko czegoś, co znajdowało się drugiej stronie sarkofagu. Oko o pomarańczowej tęczówce i niezwykle wąskiej źrenicy przezierało do głębi moją duszę.
- Czym ty jesteś?
To coś zaczęło niemiłosiernie miotać mną niczym szmacianą lalką. Musiałem przypadkowo wcisnąć przycisk na panelu, który do tej pory był poza granicą mojej wiedzy. Jego niesłyszalne wśród rumoru kliknięcie zainicjowało wtrysk cieczy do mego krwiobiegu. Wierzgałem na wszystkie strony, nie mogąc wytrzymać wypalającego moje trzewia bólu. Nie interesowało mnie nic z odczytów wyświetlanych na ekranikach i innych miernikach mojego kokpitu. Pragnąłem jedynie, ażeby ból wreszcie minął i nigdy nie wrócił. Nieznany płyn poddał najgorszym katuszom mój układ nerwowy i mięśnie. Poczułem też mrowienie na skórze całego ciała. W głowie krążyły mi naprzemiennie przekleństwa i modły do czegoś, co mnie wybudziło. Chwilę później po całej mojej klatce piersiowej w drastycznym tempie rozpłynęło się ciepło. Nie wiedziałem co się ze mną w tej chwili działo. Czułem się jak zastraszone i zamknięte w klatce zwierzę. Zlokalizowałem palcem kolejny przycisk z rzędu na panelu pod moją dłonią. Mając gdzieś nieprzewidziane konsekwencje, wcisnąłem go koniuszkiem palca do oporu. Tym razem los postanowił oszczędzić mi niemiłych niespodzianek. Wieko trumny poczęło z wolna się otwierać. W tym samym czasie zewsząd wyciekała gęsta para. Przysłoniła mi ona obraz dręczącego mnie potwora. Przez nos wdzierał się chemiczny zapach, który przyprawił mnie o ciarki i dreszcze. Gdy kapsuła w pełni się otworzyła, moja wizja doszczętnie straciła wszystkie swoje barwy. Kreatura pod osłoną pary już dawno zdążyła się ode mnie oddalić. Pasy sarkofagu odczepiły się same z siebie, kiedy para rozpłynęła się w powietrzu. Zerwałem się na równe nogi, jakby ścigał się z samą śmiercią. Odczepiłem od siebie igły przezroczystych przewodów ze specjalnych wtyków na kombinezonie. Szary filtr przysłaniający mój wzrok po chwili ustąpił nieco żywszym barwom okolicy. Chemiczny zapach zastąpił chłód górskiego powietrza, a pamięć o złowróżbnym gwiździe wymazał świszczący wiatr. Wciągając głęboki łyk świeżego powietrza, zakrztusiłem się nim. Opanowałem uporczywy kaszel i rozejrzałem się po śnieżnej scenerii górskiego grzbietu, która mnie otaczała. Okolice porastały niskie drzewa i krzewy. U większości z nich zauważyłem małe ciemnozielone igiełki, ale na co niektórych nie rosło zupełnie nic. Ich martwe i powyginane gałęzie jakby pragnęły sięgnąć nieba. Zeskoczyłem z sarkofagu wprost na zimowy kołdrę. Śnieg sięgał mi do łydek, skutecznie utrudniając poruszanie się. Ukazywał on też trop napastującego mnie do niedawna zwierzęcia. Pomimo tego, że ów istota zniknęła, poczucie mentalnego napięcia nie przemijało. Wszędobylska cisza przypominała mi czas snu, z którego zostałem wybudzony. Ruszyłem za śladami łap z trzema pazurami niczym łowiecki ogar na polowaniu. Nie potrafiłem sobie wytłumaczyć, dlaczego ruszyłem w pościg za tym czymś. Porzuciłem, więc wszelkie próby wyjaśnienia moich działań, skupiając się na satysfakcji, jaką czerpałem z podążania za śladami. Podczas przedłużającego się tropienia poczwary, doszły do mnie inne pytania natury filozoficznej. Czmychnęły one spomiędzy moich warg.
- Kim ja w ogóle jestem i czemu ktoś mnie zamknął w sarkofagu?
Zanim kolejne pytania doszły do głosu, zdławiłem je w sobie. Wnet przypomniałem sobie groźbę wypowiedzianą przez tajemniczy głos. Czyżbym sam pchał się w łapska śmierci, szukając tego stworzenia? Zorientowałem się, że śnieżek prószył coraz mocniej, zamieniając się w burzliwą zamieć. Myśl o zawróceniu do jedynego schronienia, jakie znałem, wzrastała z każdą chwilą. Parłem jednak naprzód, dopóki coś nie przerwało mi poszukiwań.
- To przecież niemożliwe.
Wyjąkałem z niedowierzaniem w to, co przed chwilą dostrzegłem. Wichura dopiero co się rozpętała, a po istocie nie pozostał żaden ślad. Trwała ona za krótko, aby zasypać na swojej drodze każdy ślad. Nie widząc już sensu w ściganiu stwora, zrezygnowałem z tego i zawróciłem w kierunku sarkofagu. Tam zamierzałem poczekać na koniec zamieci. Brodziłem nogami w niskiej warstwie śniegu, a trasa powrotna zdawała mi się dłużyć. Nie no… Nie odszedłem daleko. Ten sarkofag musi gdzieś tu być. Zapewniłem się w myślach. Widok białej kapsuły, w której się przebudziłem, podniósł mnie na duchu. Doczłapałem się do futurystycznej trumny i przywierając do jej ścianki, usiadłem w zaspie. Ułożyłem przedramiona na przykurczonych kolanach, opierając o nie głowę. Pobudziłem umysł w stronę wyjaśnienia czegokolwiek dotyczącego mnie samego. Zamieć szumiała nad moją głową, przeszkadzając w rozmyślaniu nad własnym istnieniem. Wiatr na opustoszałym czubie bezimiennych gór niósł ze sobą mrowie płatków śniegu. Czułem, że opadały one na moich zaczesanych na bok włosach. Długo próbowałem coś wykrzesać ze swojej pamięci, ale moje próby przypomnienia sobie czegokolwiek spełzły na niczym. Nie znałem własnego imienia, celu, czy powodu, dla którego ktoś zamknął mnie w tym czymś. Ze zrezygnowaniem odstawiłem przemyślenia na kiedy indziej. Nie mogę tu przecież ślęczeć w nieskończoność. Kiedy miałem wstać, usłyszałem coś pośród odgłosów śnieżnej burzy. Do moich uszu dobiegło ciche skrzypienie śniegu. Siedząc plecami do źródła dźwięku, mogłem tylko gdybać, co się do mnie zbliżało. Powoli odwróciłem się i wychynąłem odrobinę za krawędź sarkofagu. Hulające w moją stronę drobnice śniegu co rusz osiadały na mojej twarzy. Nie przeszkodziło mi to w dostrzeżeniu czterech lamp wiszących na zasłonie białego wichru. Odniosłem wnet wrażenie, że lodowcowy wiatr miast szumieć, pogwizdywał zapamiętaną przeze mnie melodię. Dreszcz przebiegł po moim karku, a gęsia skórka rozprzestrzeniła się na całym ciele. Pomimo faktu, że okrywała mnie cienka warstwa kombinezonu, nie odczuwałem zimna. Obserwowałem ciepłe poświaty, jakie roztaczały wokół siebie świetlne punkciki. Lampiony powiększały się z każdą minioną chwilą, dając mi do zrozumienia, że ktoś idzie w moim kierunku. Za jakiś czas ujrzałem sylwetki postaci podróżujących w zamieci. Jeden z wędrowców odezwał się z wybrzmiewającym marazmem w głosie.
- Mówię wam. Nie ma sensu szukać tego skrzydlatego ścierwa.
- Ma rację! Zamieć zdążyła już sprzątnąć wszystkie ślady. - Przytaknął mu drugi.
- Zamknijcie się! Dorwiemy i uziemimy tego gada.
Trzeci głos uciszył wszystkie głosy sprzeciwu w grupie wędrowców. Przeczuwałem, że chodzi im o istotę, która poniewierała sarkofagiem, kiedy byłem w środku. Fakt, że określili go, jako skrzydlate ścierwo tłumaczyło nagłe urwanie się tropu. Wywnioskowałem, że mogli coś więcej wiedzieć na temat tego monstrum. Nie zamierzałem jednak się od razu wychylać. Intuicja podpowiadała mi, że ci ludzie mogli mieć wobec mnie wrogie zamiary. Gwizd wiatru wciąż przypominał, abym zachował czujność. Gwizd słabł wraz z zamiecią na górskim szczycie, czyniąc sylwetki nieznajomych coraz wyraźniejsze. Nagle jedna z latarenek uniosła się i odrobinę wysunęła sprzed szeregu.
-Eeej szefie! Coś tam jest. Widzisz?
Wzdrygnąłem się, słysząc głos jednego z wędrowców. Następnym co usłyszałem był wielokrotnie powtórzony metaliczny zgrzyt. Zabrzmiał dosyć obco i groźnie, co nie napawało mnie optymizmem. Odgłos skrzypiących kroków coraz mocniej przebijał się przez słabnący szum śnieżycy. Pojąłem właśnie, że pogoda w tym miejscu bardzo szybko potrafiła ulec zmianie. Po paru chwilach widoczność polepszyła się na tyle, że mogłem ich dostrzec. Natychmiast schowałem się za sarkofagiem w nadziei, że mnie nie dostrzegli. Przypadkowo uderzyłem łokciem w metalową ścianę kapsuły, co wywołało metaliczny brzdęk i moje wściekłe syknięcie. Przeklinałem w myślach moją nieostrożność. Chwilę później przytłumiony przez coś głos, rzucił do reszty wędrowców.
- Widzicie tę trumnę? Miejcie broń w pogotowiu. Idziemy to sprawdzić.
Pstryknięcia gasnących lamp zakończył okres wiatrów, których nie powstydziłby się Strzybóg. Serce zaczęło mi podchodzić do gardła, kiedy po krótkiej wymianie zdań nastąpiła dłużąca się cisza. Wzdrygnąłem się, kiedy nerwowy głos wywołał mnie z ukrycia.
- Wyłaź zza tego żelastwa. W przeciwnym razie rozniesiemy cię w drobny pył.
Nie chcąc przekraczać granicy cierpliwości rozmówcy, posłusznie wstałem. Ostatnim czego w tej chwili potrzebowałem to zdenerwować, któregoś z miejscowych. Patrzyli na mnie badawczo, nie tracąc przy tym czujności. Dostrzegłem w rękach nieznajomych różnego rodzaju oręż. Cała czwórka była odziana w maski o szklanych wizjerach i okrągłych filtrach lub gumowych rurociągach. Miejscowi nosili na sobie ciemnej maści ubrania obleczone skórami nieznanych mi zwierząt. Jegomość trzymający karabin o długiej lufie odrzekł pewnie.
- Nie wygląda mi na jednego z nich, ale wiadomo, że szpieg nie będzie się ze swoimi barwami obnosił.
- To nie szpieg. To przecież…
- Teruf zewrzyj ryj.
W głosie dowódcy dało się usłyszeć niemałe zdziwienie. Przez głowę przemykały mi kolejne myśli. Jednego z nich. Szpieg… Co przez to rozumiecie? Nie miałem pojęcia, o czym oni mówili. Stwierdziłem lękliwie, czując na sobie wzrok słuchaczy, jak i luf ich broni.
- Nie chcę żadnych kłopotów.
- To się dopiero okaże. Powiedz nam teraz, jak cię zwą?
Ich lider zadał to pytanie, jakby przewidując, że nie znam na nie rozwiązania. Grupa zamaskowanych nieznajomych w odpowiedzi usłyszała tylko moje milczenie. Nie potrafiłem sobie niczego przypomnieć. Za to nie uszły mojej uwadze porozumiewawcze spojrzenia i szepty wśród członków bandy. Spodziewałem się, że szemrali na mój temat. Z przykrytej śniegiem trumny dobiegło ciche syknięcie. Rzuciłem kątem oka w stronę źródła dziwnego dźwięku. W miejscu, gdzie jakiś czas temu leżałem, zmaterializowała się broń owinięta cienką warstwą szronu. Widziałem pistolet pierwszy raz, ale czułem, że potrafię go użyć. Posrebrzany materiał, z jakiego był wykonany, lśnił w blasku przebijającego się przez chmury słońca. Rewolwer posiadał bębnowy magazynek o zawartości sześciu pocisków. Rękojeść broni wykonana była z ciemnego drewna i kształtem układała się w łuk. Nieznajomi go nie zauważyli przez to, że leżał na dnie sarkofagu. Niczym zakazany owoc z kolejnymi mijającymi sekundami zaczął mnie kusić, abym po niego sięgnął. Od podziwiania dziwnego artefaktu wyrwał mnie nakazujący głos lidera bandy.
- No dobra Bezimienny. Chodź… Zaprowadzimy cię do najbliższej kryjówki.
Zanim zdążyłem się ruszyć, usłyszałem jakby coś wysoko ponad nami zatrzepotało skrzydłami. Tamci też to usłyszeli. Miejscowi poderwali swoje karabiny ku górze, wodzili oczami uważnie po zachmurzonym nieboskłonie. Ryk czegoś, co kryło się wśród chmur przeraził nas wszystkich. Domyśliłem się, że mógł to być jeden z tych skrzydlatych potworów, o których mówili miejscowi. Lider grupy nakazał towarzyszom szereg działań przygotowujących do walki, po czym wyjął kilka przedmiotów ze swoich kieszeni. Dwójka z nich zdjęła z pleców wielkie wyrzutnie, a Teruf zaczął przetrząsać swoją torbę. W zupełności nie wiedząc co ze sobą począć, schowałem się za sarkofagiem. Korzystając z tego, że nikogo nie obeszła moja osoba, sięgnąłem po darowany mi artefakt. Kiedy go dobyłem, szron pokrywający broń gwałtownie rozbiegł się po mojej ręce. Pokrywał ją cal po calu, wdzierając się coraz dalej. Warknąłem cicho pod nosem, chcąc odrzucić broń. Bezskuteczne były moje próby. Szron w ciągu milisekund dotarł do mojej twarzy, przykrywając całą powierzchnię moich oczu. Jaźń nagle przytłoczył sznur statycznych obrazów, przewijających się z piorunującą prędkością. W krótkim czasie przeistoczyły się one w płynne wspomnienie, które podświadomie skojarzyłem. Nie miałem żadnej kontroli nad tym, co działo się w scence ukazanej mi przez artefakt. Wizja przedstawiła mi, jak obezwładniłem zamaskowanego człowieka. Oprócz wrażeń wizualnych mogłem odczuć też strach mojej ofiary, a także ból, jaki sprawiał mój chwyt. Przyprawiało mnie to o niespotykaną euforię. Uwięziony w moim żelaznym uścisku człowiek za wszelką cenę próbował się z niego wyrwać. W tym momencie echa mojej przeszłości napotkałem pewną sprzeczność. Ja będący tylko obserwatorem nie chciałem robić temu komuś krzywdy. Z tyłu mojej głowy czaiło się coś mrocznego i nieokiełznanego. To coś pragnęło jak najbardziej udręczyć mą ofiarę, wysysając z niej całą energię. Ku własnemu zdziwieniu przestrzeliłem mu plecy w odcinku lędźwiowym. Mroczna strona mojej jaźni chłeptała wylewające się z niego cierpienie. Docierał on do mojej podświadomości, będąc niczym świeża ambrozja. Walczyłem z odrazą do tego łaknienia, dopóki nie zabrakło mi sił. Niestety mrok wewnątrz mnie przełamał się przez mój upór. W porozumieniu z moją mroczną stroną ściągnąłem język spustu z zamiarem udręczenia więźnia. Następnie pociągnąłem kciukiem za kurek broni i powtórzyłem wystrzał. Życie ofiary wyparowało wraz z drugim strzałem. Musiał stracić przytomność, więc upuściłem męczennika na ziemię niczym zepsutą zabawkę. Kiedy spojrzałem na swoje narzędzie mordu, usłyszałem znajomy gwizd. Odległe wspomnienie nagle się urwało, a ja powróciłem duszą i ciałem na górski szczyt. Po seansie, którego doświadczyłem, pozostało mi tylko ów mroczne pragnienie i nienaturalna werwa. Choć chciałem, to nie odczuwałem żalu, smutku, czy nawet wyrzutów sumienia. Z zamroczenia wyrwał mnie bitewny harmider i głos lidera bandy.
- Uziemcie tego Drakosta!
Wychyliłem się zza sarkofagu, widząc skrzydlate monstrum. Drakost unosił swe smukłe cielsko na dwóch skrzydłach o dużej rozpiętości. Oprócz nich miał do swej dyspozycji jeszcze dwie tylne kończyny. Umięśnione nogi skrzydlatego stwora, były zdolne do porwania ofiary z ziemi. Słabiej umięśnione skoki latającego mutanta, kończyły się trzema długimi pazurami. Idealnie pasowały one do śladów, które tropiłem. Jego rogaty łeb umiejscowiony był na długiej szyi, którą gęsto porastało szare włosie. Natomiast reszta ciała pokryta była gadzimi łuskami o barwie, przynoszącej na myśl zwęglone drewno. Stwór posiadał też ogon zakończony małą, ostro zakończoną, kostną buławą. Istota błyskawicznie uderzyła z chmur na grupę ludzi. Dwójka z wyrzutniami wystrzeliła w jego stronę liny z hakiem. Nurkujący stwór uniknął jednego z nich, ale drugi trafił w jego skrzydło. Wyciągarka wyrzutni ściągnęła Drakosta na ziemię, wzbijając w powietrze tumany śniegu. Pierwsza wyrzutnia wystrzeliła w ścianę opadającego na ziemie śniegu. Hak zakotwiczył się, a lina napięła się przez krótką chwilę, aby pęknąć. Stwór przerwał jedną z lin, zyskując więcej swobody. Następnie doskoczył do zdziwionego gościa z wyrzutnią, uderzając w niego skrzydłem. Ku mojemu zaskoczeniu cięcie skrzydła przepołowiło miejscowego. Krew bryzgnęła na śnieg, a przerwane ciało padło na białą kołdrę. Teruf wystrzelił z karabinu w mutanta, ale pocisk odbił się od łusek. Bestia zwróciła na niego swoją uwagę, nie przejmując się hakami wbitymi w skrzydła. Drakosta opanował dziki szał, który pozwolił mu ignorować dotkliwe rany. Popędził w kierunku snajpera, ale lider grupy wystrzelił w potwora siatką, która owinęła się wokół jego pyska. Los potyczki wydawał się przesądzony. Stwór dopiero teraz zaczął odczuwać jakikolwiek ból. Czułem, jak przeze mnie przenika, wypełniając mnie siłą. Czas na podjęcie przeze mnie jakiegokolwiek działania, niebezpiecznie się kurczył. Lider bandy podchodził do mutanta z zamiarem egzekucji potwora. Ująłem mocniej rewolwer, wychodząc powoli z ukrycia. Czując przyspieszony takt bicia mojego serca, uniosłem pistolet przed siebie. Zamykając prawe oko, nakierowałem muszkę na lidera jegomościa z wyrzutnią. W międzyczasie sprawnie naciągnąłem kurek kciukiem. Muszka zrównała się ze szczerbinką, na wysokości głowy mojego celu. Pociągnąłem palcem za zimny metalowy spust. Widok, jaki na skutek tego ujrzałem, był nieprawdopodobny. Z lufy dzierżonego przeze mnie colta wypaliła smuga czarnego dymu. Trafiając przeciwnika w głowę, rozbłysła nikłym, ognistym świetlikiem. Wszyscy zwrócili się w moją stronę, a bestia rozerwała swój kaganiec. Głos lidera gromady rozszedł się dalekim echem po paśmie gór.
- Teruf dorwij tego Przywróconego…
Jego rozkaz przerwał przerażony krzyk lidera. Drakost złapał go swoimi zębiskami, miażdżąc powoli pochwyconego człowieka. W trakcie swojej agonii lider majtał nogami w powietrzu i obijał pięściami pysk potwora. W pewnym momencie istota jeszcze bardziej zwiększyła nacisk szczęk. Kiedy dało się usłyszeć trzask łamanych kości, ten przestał się ruszać. Z pyska mutanta ściekały stróżki posoki, barwiące leżący wszędzie śnieg. Istota w końcu przegryzła swoją ofiarę. Dolna część ciała wylądowała na białej pierzynie, a druga prześlizgnęła się przez przełyk Drakosta. Teruf wrzasnął i poderwał do oka lunetę karabinu i wystrzelił w moją stronę.
- Ty skurwysynu!
Tempo akcji wyraźnie zwolniło. Widząc pędzący we mnie pocisk jak na dłoni, uchyliłem się od niego. Iglica karabinowego kalibru świsnęła mi koło ucha, przyprawiając mnie o pisk w głowie. Nie chciałem sprawdzać granic swojego szczęścia. Korzystając z czasu danego mi na kredyt, uciekłem w popłochu, nie odwracając się za siebie. Serce nadal biło w mojej piersi, jak gdyby chciało wyrwać się ze swojej kostnej klatki. Po odgłosie trzepotu nietoperzych skrzydeł zorientowałem się, że Drakost wzbił się w powietrze. Czułem się jak zwierzyna łowna na samym niżu łańcucha pokarmowego. Instynkt podpowiadał mi, że najlepszym wyjściem z tego impasu jest ucieczka. Moje nogi intuicyjnie przyspieszyły, zostawiając miejsce potyczki daleko w tyle. Cały mój organizm zdawał się pracować na najwyższych obrotach, kiedy walczyłem o własne życie. Po dłuższym czasie wycieńczającego biegu myślałem, że zgubiłem potencjalną pogoń. Zapomniałem niestety o jedynej rzeczy, która mogła mnie powstrzymać. Ta jednak przypomniała mi o sobie w bardzo bolesny sposób. Huk wystrzału dalekosiężnej broni wstrząsnął ciszą gór. Wystrzelona kula błyskawicznie przeszyła moją nogę niczym metalowy kołek. Jej niespodziewane uderzenie sprawiło, że upadłem na śnieżną kołderkę. Kiedy upadłem, wypuściłem z dłoni śmiercionośny podarek od losu. Chciałem go szybko podnieść i uciec z odsłoniętego wzgórza. Szperając rękami po ziemi, nie mogłem go znaleźć. Wybałuszyłem oczy, ponieważ rewolwer jak gdyby rozpłynął się w powietrzu.
- Nie… Nie… Nie. Gdzie on jest? No gdzie?
Posykiwałem w desperacji, próbując wstać. Zdecydowanie utrudnił mi to pulsujący ból w miejscu trafienia. Strzelec nie próżnował, celując w lewą łydkę. Rana postrzałowa z pewnością mnie spowolni. Ból sprawiał, że chciałem wyć. Mimo to tylko powarkiwałem ze złości. Na przekór wszystkiemu zacisnąłem zęby i wstałem na chwiejące się nogi. Parłem przed siebie, szukając schronienia przed pościgiem snajpera. Nie mogłem już wprawić swoich nóg w pełen werwy bieg, chromiałem za to, jak starzec. Los nie miał dla mnie litości. Przez przestrzeloną nogawicę wyciekały karmazynowe strużki, pozostawiające świeży trop dla goniącego mnie snajpera. Nie widziałem na swojej drodze miejsca, gdzie mógłbym się schronić. Drzewa i krzewy rosły zbyt daleko od siebie i nie stanowiły dobrego schronienia. Las, przez który zaczął się jeszcze bardziej przerzedzać. Mój maraton zakończył się, kiedy tuż przede mną pojawiła się wielka wyrwa w skorupie gór. Z otchłani okraszonej szarpanymi krawędziami zaśnieżonych turni. Byłem na tyle blisko skarpy, że widziałem lęgnący się w przepaści mrok. Na skórze twarzy odczułem wypełzający z niej chłód. W taki sposób jawił się mój koniec, gdyż nie widziałem stąd innej drogi ucieczki. Nie chciałem odejść z powrotem w bezcielesną ciemność, ale naprawdę nie miałem pojęcia jak wybrnąć z tego impasu. Nerwowo wypuszczałem powietrze, rozglądając się dookoła. Musiałem pogodzić się z końcem swojego krótkiego i intensywnego życia. Jedynym co mi pozostało, było podziwianie widoku górskiego pejzażu. Piękno, jakie w nim dostrzegłem, pochłonęło mnie bez reszty. Przeciwstawna czerń i biel, koegzystowały ze sobą w niezwykłej harmonii. Wnet doceniłem ciszę, jaka wokół mnie panowała, upajając się fantastyczną scenerią. Sam począłem gwizdać dręczącą mnie melodię, stojąc przed krawędzią przepaści. Ktoś nagle złapał mnie za bark i obrócił o sto osiemdziesiąt stopni. Był to goniący mnie snajper, którego nienawistny wzrok zetknął się moim beznamiętnym spojrzeniem. Spoglądając mu w oczy, odczułem jego strapienie spowodowane stratą towarzyszy. W mojej klatce zapłonął nikły płomień, a boleść rany postrzałowej powoli ustępowała. Nieoczekiwanie głos Terufa oderwał mnie od wewnętrznej analizy sytuacji.
- Mam cię Ożywieńcu.
Wściekle złapał oburącz za moją sztuczną skórę. Nie starałem się bronić, a moje ręce zwisały w bezruchu. Nie spodziewałem się, że uderzy mnie w brzuch. Ugiąłem się pod bólem, a snajper dziko wykrzyczał mi w twarz głosem stłumionym przez maskę.
- Zabiłeś ich wszystkich. Zapłacisz za to!
Potrząsał mną przy tym nerwowo, pozwalając sobie na eksplozję emocji. Jego kontrola nad całą sytuacją, topniała z każdą chwilą. Staliśmy niebezpiecznie blisko klifu, przez co jakikolwiek gwałtowniejszy ruch, mógł się skończyć upadkiem nas obu. Teruf całkowicie dał się porwać emocjom, co okazało się jego błędem. Udręczenie jego duszy rozpaliło żar w moich trzewiach, jakby te były hutniczym piecem. Serce ponownie pompowało krew do moich żył z zawrotną prędkością. Jeżeli miałem umrzeć, to zdecydowałem się zabrać go ze sobą. Chwyciłem go raptownie za klapy zniszczałej kurtki. Przechyliłem się w tył, ciągnąc snajpera ze sobą w otchłań górskiego kotła. W swym zdziwieniu nie zdążył zareagować na mój irracjonalny czyn. Instynktownie próbował wyrwać się w próbie ucieczki, lecz było już na to za późno. Raptem kilka sekund spadaliśmy w dół po to, aby zderzyć się ze stromą powierzchnią stoku. Wtedy też oddzieliliśmy się od siebie. Płynąc wraz z lawiną drobnych kamieni i żwiru, straciłem go z oczu. Nie bardzo się nim przejmowałem, a miałem wręcz nadzieję, że upadek dotkliwie go sponiewiera. Co rusz przed oczami przemykały mi czerniejące hałdy ruchomego podłoża. W moich umyśle zapanowała cisza pozbawiona chaotycznych myśli. Cielesna skorupa piekła mnie od nowo wyrytych otarć. Liczne zadrapania wrzały, jakby były polewane świeżym izopropanolem. Moje bolesne męki zakończyły się, kiedy grzmotnąłem plecami o twarde kamieniste podłoże. Na chwilę straciłem przytomność, ale rumor koziołkujących nieopodal kamieni mnie ocucił. Mój rozkojarzony wzrok, ujrzał pochmurne niebo. Co chwile mrużyłem powieki, jakby ktoś rzucił mi piaskiem prosto w oczy. Przeświadczony o końcu moich problemów, nie wstawałem, próbując odzyskać siły. Po którymś mrugnięciu chwiejnie stanął nade mną snajper. Miałem wrażenie, że serce stanęło mi ze strachu. Postawił stopę na moim torsie, celując do mnie z dziwnego pistoletu. Kątem oka dostrzegłem ruch za jego plecami. Spojrzałem następnie na niego. Jego maska znaczyła się wieloma pęknięciami i czerwonymi plamkami. Przez wizjer dojrzałem nawet rozcięcie ponad jego brwią. Zjeżdżałem wzrokiem coraz niżej, odnotowując więcej zranień i szkód. Rękawy jego stroju były rozdarte i przemoknięte od rubinowego płynu. Nakolanniki przymocowane do spodni wisiały na paskach i odsłaniały rozdarte nogawki. Pojękujący z bólu człowiek ledwo trzymał się na nogach. Niestety on w przeciwieństwie do mnie miał broń, co na starcie czyniło mnie przegranym. Cisza między nami stawała się coraz bardziej krępująca. Spytałem zrezygnowanym tonem snajpera.
- Powiedz mi Teruf… Czemu mnie ścigałeś?
- Bo ty i twoi pobratymcy jesteście niczym innym jak wynaturzeniem.
Warknął w swej złości i pogardzie, zwiększając siłę nacisku swojego buta. Ruszyłem swoją makówką, stwierdzając głęboko w sobie. Czyli jest więcej osób uśpionych w takich trumnach. Niestety nie rozumiałem, dlaczego nazwał mnie wynaturzeniem. Przecież czułem ból jak on i krwawiłem jak on.
- Jak to wynaturzeniem?
Nic nie odpowiedział, zdejmując nogę z torsu i naciskając na moją przestrzelinę. Nie odczułem jednakże ukłucia we wrażliwym miejscu. Teruf rozzuchwalił się, mówiąc.
- Taka rana u zwykłego człowieka goi się o wiele dłużej. Wylizałeś się z tego w zaledwie kilkanaście minut i to bez użycia środków medycznych. Widzisz? To nie jest normalne.
Kątem oka spoglądałem za niego, gdyż widziałem, jak ciemny kształt schodził bezszelestnie po stoku prowadzącym do pieczary. Nie chciałem dowierzać temu, co właśnie widziałem. Ów kształt przypominał mi bowiem Drakosta. Zimny dreszcz przebiegł mi do karku. Nie domyśliłbym się, że tak ogromny potwór mógł skradać się tak niepostrzeżenie. W pojawieniu się mutanta upatrywałem szansy na ucieczkę z rąk snajpera. Zapytałem, nie wychodząc z roli pogrążonego w rozpaczy jeńca.
- Czym Przywróceni wam zawinili?
Teruf wycedził z rysującą się na twarzy odrazą, niemalże od razu jak zapytałem.
- Ten zniszczony przez ostatnią wojnę świat potrzebuje spokoju. Wy popychacie całą tą zmutowaną naturę w jeszcze większy chaos. Nic nie będzie takie jak dawniej, dopóki…
Bestia skończyła się ukrywać. Doskoczyła do górującego nade mną snajpera i capnęła go w swoje ostre jak miecze zęby. Moim wybawcą okazał się ten sam stwór, który zaatakował grupę miejscowych. Objął snajpera swymi szczękami, sprawiając, że ten zamarł zdjęty trwogą. Teruf jęknął, kiedy bestia zacisnęła na nim zęby, a w jego oku zakręciła się łza. Karabin snajperski wiszący na jego plecach przełamał się w pół z głośnym trzaskiem. Wąskie, pomarańczowe tęczówki oczu stwora wpatrywały się we mnie z niewiadomym zamiarem. Skrzydlaty mutant odbił się swoimi skokami od skalistej podłogi jaru, zamachując się skrzydłami. Będący w potrzasku snajper wypuścił swój pistolet, dobywając noża taktycznego. Raz po raz dźgał nim pysk mutanta, ale ten trzymał go niewzruszenie. W pewnym momencie nie zdołał wyciągnąć ostrza, gdyż Drakost potrząsał nim do czasu, aż ten przestał się ruszać. Gwarny trzepot skrzydeł i stłumione powarkiwanie obwieściły odlot króla nieboskłonu. Miażdżący majestat latającej istoty zauroczył, ale wzbudził też we mnie respekt. Skrzydlata bestia powoli wzbijała się coraz wyżej, opuszczając zatęchły kocioł pieczary. Spuszczając wzrok z wylotu groty, sięgnąłem z ziemi jego pistolet. Pobieżnie obejrzałem zdobytą broń. Pistolet o krótkie lufie posiadał konstrukcję podobną do mojego rewolweru. Miał jednakowoż w sobie parę wyjątków. Magazynek bębnowy pistoletu został wymieniony na krótką taśmę amunicyjną. Same pociski nie były typowe dla rewolwerowej konstrukcji. Były to małe czerwone rurki zakończone z jednej strony żółtawym spodkiem. Na grzbiecie lufy znajdowała się struktura radiatora, która miała na celu odprowadzać ciepło z lufy. U dołu lufy za pomocą delikatnego spawu zamocowano celownik laserowy. Prawie każda część konstrukcji wyglądem przypominała oksydowany metal. Sprawdziłem, ile zostało loftek w taśmie amunicyjnej. Potem jak ująłem krótką taśmę, uświadomiłem sobie, że pozostały w niej tylko cztery pociski. Oderwałem wzrok od broni i rozejrzałem się wokół. Mój wzrok wyostrzył się i przyzwyczaił do panującego tu półmroku. Lustrując pobliski teren, zauważyłem w jednym z tuneli coś bardzo dziwnego. W jego głębi tlił się ruchomy słup ognia. Nieśpiesznie zbliżał się on do groty, w niewiadomym celu. Postanowiłem przyjrzeć się anomalnemu zjawisku, ukrywając się w wylocie jednego z tuneli. Wejście do obleczonego pajęczynami tunelu nastręczało mi jeszcze większych obaw niż sam błędny ognik. Kucając na jedno kolano, przylgnąłem do ściany korytarza w taki sposób, aby być jak najmniej widocznym. Tajemniczy płomień okrążał pieczarę, wyraźnie czegoś szukając. Zorientowałem się też, że bezkształtny płomień tak naprawdę okazał się kolejną dziwną istotą. Stworzenie opierało się na czterech łapach. Całe jego ciało pokrywała krótka sierść. Łeb stwora zbliżony był do psiego, jednakże od jego dolnej szczęki ciągnął się ślad po ciętej ranie, która odsłaniała wnętrze nadrealnej istoty. Nieoczekiwanie byt skierował pysk w moją stronę, unosząc ostro zakończone uszy. Oczy stwora, które przypominały kotły wulkanów, wlepiły się we mnie, jakby chciały pożreć mą duszę. Czułem, jak tracę grunt pod nogami. Odruchowo wciągnąłem powietrze, kiedy spadałem w głąb wykopu.
Na skutek zderzenia ze skalistym podłożem musiałem stracić przytomność. Chcąc wstać, natknąłem się na krępujące mnie więzy. W zaskoczeniu otworzyłem oczy, nie widząc przed sobą nic poza ciemnością. Do moich uszu dobiegały liczne odgłosy stukotów o litą powierzchnię tunelu przede mną. Zwróciłem swoją uwagę na moje ciało obleczone białym powrozem pajęczyn. Szarpnąłem się, ale nie dało to pożądanego skutku. Wszystkie stukoty na chwilę ustały, sprawiając, że w korytarzu zalęgła się cisza. Podjąłem nieco cichszą próbę wyswobodzenia się z więzów. Miarowe postukiwanie na powrót zawitały w korytarzu, gdzie panowała zupełna ciemność. Wyrwałem się z szytej na miarę pułapki, błądząc dłońmi po podłodze w poszukiwaniu śrutówki. Stukanie stało się bardziej nerwowe niż dotychczas. W dodatku miałem wrażenie, że coś, co wydawało ten dźwięk, zbliżało się do mnie. Moja sytuacja marniała z każdą chwilą, dopóki moje ręce zlokalizowały zimną oksydowaną stal. Ująłem rękojeść pistoletu i podnosząc się z ziemi, wycelowałem go w przestrzeń przede mną. Krótki skrzek zdradził aktualną pozycję stworzenia. Skierowałem lufę śrutówki w źródło dźwięku i bez namysłu wypaliłem na oślep. Nagła fontanna iskier wydobyła się z komory nabojowej, oświetlając przez chwilę teren przede mną. W uszach zapiszczało, a dłonie zapiekły od iskier, które na nie spadły. Widziałem jak mały kontur mutanta, spada z mięsistym mlaśnięciem na podłogę chodnika. Bez ani chwili namysłu posunąłem się kilka kroków przed siebie. Obmacywałem ściany tunelu, szukając czegokolwiek, co mogłoby mi pomóc w obecnej sytuacji. Odkryłem po drodze skalną wnękę, w której osiadłem przez chwilę. Oparłem się o ścianę wyłomu, siadając na zimnej skale. Wodząc dłońmi w ciemnościach, szukałem czegoś, co mogło mi pomóc. Wymacałem malutkie, drewniane pudełko z dziwną blaszką u boku. Kiedy obracałem przedmiot w dłoniach, jedna ze ścianek nagle się wysunęła. Wsunąłem tam palec, znajdując tam małe cienkie patyczki. Intuicja podpowiadała mi, żeby otrzeć go o blaszkę pudełka. Odrobinę się wahając, przeciągnąłem szybko patyczek po blaszce. Nie mogłem w to uwierzyć. Na jego końcu rozbłysnął mały promyk światła. Wodziłem nim w powietrzu, próbując się rozejrzeć. Okazało się, że przede mną siedzi pożółkły ze starości szkielet, a od niego dzielił mnie tylko sfatygowany plecak. Widok ten wstrząsnął mną niczym elektrowstrząsy. Z przerażenia wypuściłem pudełko, a język ognia zapałki natychmiast zgasł. Znowu otuliła mnie ciemność, przypominając o dziwnych stworzeniach czających się w tunelu. Po upływie kilkunastu sekund, gdy opuściła mnie już jakakolwiek wiara, czubek zapałki zapłonął sam z siebie.
- Coo…. ale jak?
Wolną ręką zacząłem przeszukiwać pozostawiony przez umarlaka plecak. Znalazłem tam jakieś papiery, metalowy pojemnik, kilka loftek, maskę wraz z filtrami i notatnik. To ostatnie znalezisko wydawało mi się najbardziej interesujące. Dorzuciłem miniaturową pochodnię do stosiku zrobionego ze znalezionych w plecaku kartek. Ująłem notatnik, zaczytując się z zaintrygowaniem w jego treść. Siedzącego przede mną truposza wziąłem za właściciela notatnika. Nieboszczyk był badaczem górskich tuneli o imieniu Anton, a wiedza zawarta w notatniku poszerzyła moje horyzonty. Z jego notatek wynikało, że w jednej z jaskiń znajdowała się ludzka osada zwana potocznie dokiem.
- Czy ludzie, których spotkałem, pochodzili właśnie stamtąd?
Spytałem martwego Antona, czując, że poprawił mi się humor. Jeżeliby odpowiedział, to zastanawiałbym się, czy wszystko to nie jest, aby snem. Ustrzelone przeze mnie stworzenie nazywał w swoich notatkach Zerjotami. Te mutanty z grupy pajęczaków nie stanowiły wielkiego problemu w pojedynkę, lecz w grupie mogły rozbić kilkuosobowy skład. Dzieliły się też na przeróżne odmiany i podgatunki, które były mniejsze, większe i różniły się budową ciała. Ich sieci często są nasączone truciznami. Ten zapis przyprawił mnie o krótki atak drgawek. Z notki wynikło, że Zerjoty nie zbliżają się do ciepłego światła, co dało mi do zrozumienia, że ogień jest teraz moim najlepszym sprzymierzeńcem. Przewróciłem stronę na następną i na widok znajomego słowa oderwałem oczy od notesu. Ów słowem był Drakost. Przypominając sobie, co ta bestia zrobiła ze wszystkimi miejscowymi, zrezygnowałem z dalszej lektury. Załadowałem znalezione loftki na taśmę amunicyjną, wziąłem ze sobą pudełko z zapałkami. Zamierzałem wkrótce wznowić swoją wędrówkę donikąd. Niestety odgłosy stukania rozległy się nade mną. Spojrzałem od niechcenia do góry, zauważając ciemniejsze plamy tunelików na suficie. Napiąłem kurek śrutówki, celując w pobliski miniaturowy szyb. Wyczekiwałem momentu nadejścia pierwszego Zerjota jak zbawienia. Kiedy pojawił się pierwszy z nich, pożałowałem, że nie uciekłem od razu. Porośnięte króciutkim włosiem pajęczaki wychylały żuwaczki, cykając złowieszczo. Puste czarne ślepia wlepiały się we mnie wygłodniale. Broń co rusz wypluwała gęste pakuły śrutu, które rozdrabniały pomniejsze pajęczaki. Smród krwi wypełnił mój nos, a iskry buchające ze śrutówki olśniewały ciemności tunelu. Błyski odbijały się od bezdusznych ślepi mutantów. Broniłem ogniska do upadłego, ale Zerjotów przychodziło coraz więcej. Ich liczba przyprawiła mnie o ciarki i chęć zrejterowania ze swojej pozycji. Rychło nadszedł brak amunicji, dopełniając dzieła. W tym wypadku salwowanie się ucieczką było kwestią przetrwania. Biegnąc z pudełkiem zapałek i śrutówką w rękach, czułem się jak połączenie Prometeusza i Hermesa. Nie oglądałem się za siebie, jakby goniło mnie coś nie z tej ziemi. Za sobą słyszałem rytmiczne stukoty pajęczych odnóży, oznajmiające o trwającej pogoni. Chaotycznie obierałem kierunek dalszego biegu, kilkukrotnie zderzając się ze ścianą. To był cud, że nie trafiłem w kozi róg. Chmara Zerjotów wydawała się mnie doganiać, kiedy nagle wszystkie stanęły w miejscu. Z drobnym spóźnieniem również stanąłem, obracając się wstecz. Rozpaliłem prometeuszowy ogień zapałki, próbując zorientować się w sytuacji. Jaskiniowe mutanty z początku stały nieruchomo, aby potem nerwowo dreptać w miejscu. Z jakiegoś powodu nie ścigały mnie dalej. Podążyłem, więc dalej, obserwując co jakiś czas stojący w miejscu rój mutantów. Po kilkunastu krokach moja ostrożność zanikła. Tempo mego oddechu przeskoczyło na jałowy bieg. Dziwiło mnie to, że po dotkliwej przestrzelinie została jedynie blizna. Dzięki temu mogłem bez problemu zbiec mutantom, które miały niemałą chętkę na ludzkie mięso. Wiedziony nagłym impulsem przystanąłem w miejscu, opierając prawe ramię o ścianę tunelu. Przyjrzałem się najpierw broni, a potem swojej dłoni. W miejscach, gdzie spadały ogniste iskry, ostały się małe ślady oparzeń. Było ich całkiem sporo i one nie regenerowały się tak szybko. Szczęśliwie odwróciłem uwagę od świądu świeżych ran. Starając poukładać sobie wszystko, co się dotąd wydarzyło, straciłem poczucie czasu. Uzmysłowiłem sobie, że muszę zgłębić możliwości siebie samego i adaptować się do warunków świata, w którym przyszło mi żyć. Nie znałem jeszcze jego prawideł, ale łudziłem się, że z każdym dniem będę nabierał doświadczenia. Z pewnością wśród ludzi byłem kimś wyklętym, którego obecność zwiastowała zagrożenie. Żeby żyć pośród nich, musiałbym się maskować swoją mroczną stronę. Ona wyróżniała mnie od zwykłych ludzi, dając im prawo do nazywania mnie Ożywieńcem, czy Przywróconym. Dzięki wizji, którą ukazał mi artefakt pochodzący z sarkofagu, dowiedziałem się czegoś przydatnego. Ludzkie cierpienie i ból odnawiało mnie zarówno mentalnie, jak i fizycznie. Pozwalało mi też na naginanie rzeczywistości. Spostrzegłem, że strzały z danego mi przez sarkofag rewolweru dalece różniły się od wystrzału z innych broni. Fakt jego zniknięcia tylko to potwierdzał. Miałem przeczucie, że los jeszcze nie raz mnie nim obdarzy, a przynajmniej próbowałem w to wierzyć. Byłem też świadomy jakiejś przedziwnej więzi między mną a tą właśnie bronią. Trzymając w dłoni zdobyczną broń po Terufie, nie odczuwałem zupełnie nic. W przeciwieństwie do rewolweru z sarkofagu. Ten zdawał się wykreowany specjalnie dla mnie. Mając go w ręku, czułem nieokiełznaną potęgę, pulsującą mi w żyłach i mięśniach. Pragnąłem poczuć to raz jeszcze. Niestety nie miałem pojęcia, kiedy będę mógł ponownie chwycić przeznaczony mi rewolwer. Ruszyłem, więc w dalszą drogę szlakiem wężowatych tuneli.
Nie wiem, jak długo kroczyłem wśród egipskich ciemności, mając zapałkę za jedyne źródło światła. Po jakimś czasie dostrzegłem wylot tunelu, z którego cykliczne pobłyskiwało nikłe białe światło. Przez wzgląd na ostrożność zgasiłem zapałkę i po cichutku podążyłem w kierunku źródła migotu. Tuż przy bocznej odnodze tunelu, przylgnąłem do ściany, lekko wychylając głowę za jej róg. Nienaturalny blask okazał się bić od wiszącego w powietrzu przedmiotu. Kształtem przypominał on srebrny kielich z poszarpaną krawędzią czary. Powierzchnię naczynia obiegały blade wiązki światła, które odganiały mrok podziemi. Przeniosłem swój wzrok z kielicha, na resztę pomieszczenia. Na wysepce nieopodal kielicha, spostrzegłem siedzącą postać. Powoli podszedłem bliżej, ażeby przyjrzeć się jej dokładnie. Wychudzony tułów skąpo okrywała szarawa, materiałowa płachta. Czarny odwłok i kończyny potwora wyglądały, jakby były zbroją. Na twarz siedzącego naprzeciw mnie monstrum nałożona była biała maska z czarnymi otworami na oczy. Wyglądem zbliżona była ona do bumerangu skierowanego rogami ku górze. Wydawało mi się też, że była popękana w kilku miejscach, a na jednym z rogów były narysowane trzy małe symbole. Długie i wątłe ramię pokryte krótkim włosiem obejmowało wbity w ziemię miecz o długiej klindze i szerokim jelcu. Siedzące stworzenie sprawiało wrażenie martwego. Nie mogąc się oprzeć ciekawości, przekroczyłem wodną fosę, która oddzielała mnie od kolejnego mutanta i artefaktu. Wtedy jednak zaczęło dziać się coś dziwnego. W kielichu zaczęła kotłować się biała maź. Mutanta i naczynie spajała gęsta sieć o barwie kredy. Do tej pory była ona dla mnie niewidoczna. Ciało istoty z wolna pokrywało się białymi żyłkami i pęcherzami. Siedzący potwór powstał z ziemi i zawył. Każdy ruch jego kończyn był gwałtownym, ale krótkim porywem. Im z kolei towarzyszyły głośne strzyknięcia w stawach, przyprawiające mnie o gęsią skórkę. Stojąc na swoich szczudłach, pokraczna istota znacznie przewyższyła mnie wzrostem. Stworzenie zacisnęło trzy kościste palce na rękojeści swojego miecza. Raptownym szarpnięciem wyciągnął go potem z ziemi. Spojrzałem na jego spękaną maskę, która mierzyła mnie wzrokiem. W oczodołach maski nie widziałem nic poza bezduszną ciemnością. Potwór uniósł miecz za siebie i miotnął nim w moją stronę. Istota była bardzo szybka i zwinna, co sprawiało, że ledwo uniknąłem jej ataku. Chcąc wykorzystać to, że podnosił jeszcze miecz z ziemi, pobiegłem w stronę fosy. Widziałem w niej szansę na wyjście z pułapki. Ucieczka okazała się jedynie iluzją, kiedy odbiłem się od niewidzialnej bariery przy krawędzi fosy. Zorientowałem się po kilku sekundach, że upuściłem swoją śrutówkę. Kiedy po nią sięgałem, strażnik kielicha zdążył do mnie doskoczyć i zamachnąć się mieczem. Ja jednak przeturlałem się, a potem zerwałem na równe nogi. Potwór wyszarpywał właśnie wbity w ziemie miecz wskutek niecelnego cięcia od góry, kiedy poczułem nagły przypływ nadrealnej siły. Przemknęło mi przez myśl pytanie. Czyżby ów istota cierpiała? Wraz z mroczną siłą dotarło do mnie, że mutant walczył ze mną wbrew własnej woli. Anomalny twór musiał jakoś nagiąć go do swej woli. Spróbowałem nabrać od niego dystansu, ale ten dziko doskoczył do mnie. Dziką szarżę zakończył raptownym pchnięciem. Tuż przed tym, jak ostrze miało mnie przeszyć, uskoczyłem w bok. Zdążyłem się obrócić do niej tyłem, ażeby ponownie od niej odbiec. Istota skorygowała swój błąd, przeciągając klingę w moją stronę. Ostra krawędź miecza przeorała mi plecy z ukosa. Cierpienie istoty wystarczało, żeby z czasem uśmierzyć mój ból. Nie przeszkodziło mi to w oddaleniu się od napastnika. Niestety on zanegował moją przewagę zaledwie dwoma susami. Istota zagrodziła mi drogę. Ciosem obuchowym posłała mnie następnie na płaszczyznę bariery. Osunąłem się na ziemię, wyłupiając wzrok. Bestia podchodziła do mnie, wlokąc za sobą miecz. Uzmysłowiłem sobie, że nie mam szans się obronić przed następnym atakiem. Stwór uniósł oręż, szykując się do cięcia. Gdy ostrze mutanta miało mnie zdekapitować, w mojej prawej dłoni pojawiła się czarna jednoręczna szabla. Nawet o tym nie myśląc, zablokowałem nadchodzący cios. Klingi zderzyły się ze sobą z metalicznym brzdękiem. Istota i ja zamarliśmy wskutek szoku. Wskutek tego zdarzenia mój przeciwnik zaczął walczyć sam ze sobą. Tymczasem ja przypomniałem sobie o białej sieci łączącej istotę z kielichem. Zanim zdążyłem cokolwiek zrobić, kielich na powrót przejął kontrolę nad umysłem istoty. Wyślizgnąłem się spod opadającej na mnie gilotyny. Nie zamierzałem walczyć z mutantem. Intuicja podpowiadała, że przerwanie więzi z kielichem, może być lepszym rozwiązaniem. Starałem się przetrwać kolejną nawałę cięć potwora, bez dotkliwszych ran. Istota przerwała swój szaleńczy grad ciosów. Wbiła miecz w ziemię i zawyła, buntując się przeciwko narzucanej woli. Nie tracąc czasu, pobiegłem w stronę kielicha. Niestety on stanął mi naprzeciw, przypuszczając szybką serię cięć. Skontrowałem ostatni z nich, wytrącając miecz z jego ręki. Stwór zwrócił się w stronę swojej zguby i pomknął w jej stronę. Kiedy zorientował się, co zamierzałem zrobić, klinga mojej nadrealnej szabli przerwała więź z kielichem. Wtedy płyn w kielichu przestał kipieć, a bestia oparła się bezsilnie o swój miecz. Stałem na chwiejnych nogach, ledwo trzymając miecz w swojej prawej dłoni. Czułem się, jakby ktoś wyrwał mi serce z piersi i przystawił mi je do ucha. Właśnie próbowałem zapanować nad szalejącym oddechem, gdy istota zbliżała się do mnie bezgłośnie. Na jej czarnym egzoszkielecie nie pozostał ślad po białych żyłach. Z pękających pęcherzów wypływała biała ropa, skapując na niegdysiejsze pole bitwy. Modliłem się w duchu, aby to coś dało mi już spokój, bo nie chciałem z nim walczyć ponownie. On jednak nadal parł ku mnie. Nie ruszałem się z miejsca, nie chcąc go do niczego prowokować, a próbowałem tylko utrzymać się na nogach. Kiedy stanął przede mną, nie byłem pewien, jakie ma zamiary. Mimowolnie zacisnąłem mocniej palce na rękojeści szabli. Zmierzył mnie swoimi czarnymi ślepiami, po czym nieoczekiwanie upuścił miecz na ziemię. Następnie z trudem przyklęknął na jedno kolano. Chwilę ciszy przerwało jego posykiwanie w nieznanym mi języku. Na koniec swojej krótkiej przemowy, ukłonił się w geście uznania. Odwzajemniłem gest, po czym rozeszliśmy się w swoją stronę. Zanim wróciłem na główny tor mojej wędrówki, wyciągnąłem z plecaka notatnik. Dzięki światłu bijącego od kielicha mogłem poszperać w zapiskach badacza. Chciałem dowiedzieć się czym była Istota, z którą niedawno walczyłem. Nie zajęło mi długo odkrycie tożsamości mojego przeciwnika. Badacz nazywał te stworzenia Grimunami lub ponurnikami. Ten gatunek mutantów jest neutralny wobec ludzi, a nawet próbują się z nimi porozumieć. Cała ich społeczność dzieli się na różne kasty. Grimun, jakiego przed chwilą spotkałem, był przedstawicielem samotnych wojowników. Ich celem była walka z coraz to potężniejszymi mutantami i zdobywanie trofeów swoich zwycięstw. Charakterystyczna budowa ciała miała im w tym pomóc. Oprócz nich w notatniku opisane były jeszcze dwie podgrupy. Zdecydowałem się przeczytać ich opis kiedy indziej, bo obecność zwodniczego graala zaczęła wprawiać mnie w niepokój. Schowałem notes do plecaka i z ulgą opuściłem rozświetloną pieczarę.
Moja nadzieja na wyjście z plątaniny górskich tuneli i jaskiń poczęła gasnąć. Trzymana przeze mnie czarna szabla rozpłynęła się w powietrzu, jakby była sennym widmem. Od tamtej pory błądziłem po omacku, nie chcąc zwracać na siebie niczyjej uwagi. Daleko przede mną rozległy się odgłosy kroków i ciche powarkiwania. Wolałem nie sprawdzać jakie licho je wydawało, dlatego zacząłem wodzić dłońmi po ścianach, w celu znalezienia bocznego korytarza. Modliłem się o choćby małą wnękę w korytarzu, w której mógłbym się schronić. Powarkiwania stawały się coraz głośniejsze, zagłuszając całkowicie kroki. Żeby przeżyć w takich warunkach, musiałem kroczyć w cieniu i pozostać niezauważonym. Obawiałem się, że mój następny błąd może kosztować mnie zbyt wiele. Podczas walki ze spaczonym przez artefakt Grimunem, kilkukrotnie otarłem się o śmierć. Pojawienie się tego tajemniczego oręża, niezaprzeczalnie uratowało mi życie. Nie mogłem, więc zmarnować szansy, jaką dał mi los. Grunt pod nogami zaczął mi się walić, kiedy w niedługim czasie wyróżniłem trzy dodatkowe ujadające istoty. Walczyłem sam ze sobą, żeby nie pobiec w odwrotną stronę. Wewnętrzna panika sprawiła, że wstrzymywałem oddech. Gładziłem ściany tunelu, trzęsącymi się rękami. Odniosłem wrażenie, że strach rozsiał drgawki po całym ciele. Nerwowo wypuściłem powietrze ze swoich płuc, gdy lewą dłonią wymacałem przerwę w ścianie. Była to wąska szpara, ale dałbym radę się przez nią przecisnąć. Pozostało mi tylko to albo ucieczka wstecz, a czas na podjęcie niebezpiecznie się kurczył. Zrobiłem to, co było według mnie najrozsądniejsze. Zdjąłem plecak i wpełzłem w skalną szczerbę z zamiarem przeczekania pochodu usłyszanych stworzeń. Zdołałem odwrócić głowę w kierunku głównego szybu i przyciągnąć plecak do siebie. Zdążyłem wyciągnąć drewniane pudełko z zapałkami, gdy coś zawyło, a ciemny kontur przemknął nieopodal wnęki. Zaraz po nim drugi i trzeci. Otworzyłem po cichu pudełko i wyjąłem zapałkę. Przeczekałem chwilę w cichym napięciu, uważnie nasłuchując. Błyskawicznie otarłem zapałkę o bok pudełka. Płomyk rozbłysnął za pierwszym razem. Dłoń z tlącą się zapałką wysunąłem bliżej krańca mojej kryjówki, rozświetlając mały obszar na zewnątrz szczeliny. Nie dojrzałem nic niepokojącego, więc postanowiłem wrócić do głównego tunelu. Miałem już wyjść z ciasnej odnogi, ale coś zachrzęściło nieopodal i doskoczyło w moją stronę. Na czas zdążyłem się odsunąć od krawędzi głównego szybu, nie gasząc przy tym zapałki. W świetle błysnęły kłapiące szczęki, wypełnione sczerniałymi zębami. Widziadło o owłosionym pysku ujadało wrogo i próbowało mnie dosięgnąć. Instynkt nakazywał mi uciekać w drugą stronę, co też czyniłem, sunąc głębiej w środek skalnej wnęki. W końcu wypadłem z niej na środek malutkiej jaskini. Rąbnąłem plecami o litą skałę, upuszczając zapałkę, która wygasła. Potwór zniknął chwilę po zgaśnięciu światła. Mimo to nie wstawałem przez krótki moment, pragnąc, aby bijące z zawrotną prędkością serce się uspokoiło. W końcu ochłonąłem i wstałem na równe nogi. Od razu przystąpiłem do szukania dalszej drogi po omacku. Nie minęło dużo czasu, jak znalazłem kolejny kręty tunel. Podążyłem nim bez wahania. Moim następnym krokom towarzyszyły chlupnięcia kałuż, a do nosa wpełzał z wolna nieprzyjemny zapach. Nie spotkałem się wcześniej z tym odorem. Szykując się na najgorsze, wyjąłem z plecaka maskę badacza i ją założyłem. Na szkle wizjera maski zauważyłem pajęczynkę pojedynczego pęknięcia i kilka rys. Musiała przetrwać nie jedną wyprawę tego grotołaza. Nie przypuszczałem, że powietrze wciągane dotychczas z taką łatwością, mogłoby sprawić taką trudność. Spokój, chlupotanie wody pod stopami i chemiczny posmak filtrowanego powietrza stały się czymś, z czego potrafiłem się cieszyć. Atmosfera ciszy tuneli koiła moje nerwy i wyciszała mój rozbiegany umysł. Nie myślałem przez jakiś czas o niczym, a tylko cieszyłem się powolnym tempem mojej przygody. Kiedy dostrzegłem nikłe światełko na końcu tunelu, od razu przyspieszyłem. Nadzieja na opuszczenie tego miejsca rozpaliła się na nowo. Lekko przygasiła ją obawa o to, co mogę spotkać po wyjściu z jaskiń. Możliwe, że w tunelach jest o wiele bezpieczniej niż tam, gdzie teraz zmierzam. Z pewnością nie dowiem się tego, stojąc w miejscu. Wiszące nade mną widmo śmierci, zdawało się zgubić w jaskiniowym labiryncie. Sunąc przed siebie, wierzyłem, że podłe fatum wreszcie mnie opuściło. Nic mnie nie ścigało, a morowe powietrze nie mogło mnie w tej chwili zabić. Nic nie może przecież wiecznie trwać. Po niedługim czasie maska uświadomiła mnie, o konieczności cyklicznej wymiany filtrów. Zaczerpnąłem ostatni oczyszczony łyk powietrza, pozbywając się zużytego filtra. W momencie, gdy filtr zakotwiczył się w uchwycie, wypuściłem przetrawiony przez moje płuca oddech. Powierzchnia wizjera maski co rusz zachodziła cienką warstwą pary. Kropelki wody skapywały i spływały po szklanej osłonie, zniekształcając widziany przeze mnie obraz. Starłem je rękawem kombinezonu, tracąc na chwilę z oczu światło na końcu tunelu. Po przetarciu wizjera wpadłem na zwisający z sufitu krzew. Brunatne listki przylepiły się do mojego przedramienia, parząc mnie niemiłosiernie. Nagle poczułem się jak dziecko, które oparzyło się pokrzywą. Gwałtownie oderwałem rękę od gałązki krzewu, odskakując krok w tył. Roślina w reakcji skropiła mnie przedziwną cieczą. Przy zetknięciu z powierzchnią maski, natychmiast wyparowała, pozostawiając po sobie kilka ciemnozielonych odprysków. O wiele bardziej przejmowałem się piekącym zranieniem niż zniszczeniem maski. Rękaw mojego stroju został całkowicie przeżarty, a na skórze widniało mocne zaczerwienienie. Prędko wyciągnąłem naukę, ze skutku swojej nieuwagi. Od tego zdarzenia zachowywałem się dużo ostrożniej. Na moje nieszczęście roślin pojawiło się więcej, a ich gałązki opadały tak nisko, że byłem zmuszony czołgać się tuż przy ziemi. Podczas przeprawy przez kałuże wody i gąszcz zmutowanych chaszczy, nieraz poparzyło mi plecy. Kiedy wybrnąłem z porośniętego chwastami tunelu, moim oczom ukazała się przestronna jama. Na jej środku zauważyłem naturalne wyżłobienie wypełnione przezroczystą jak szkło wodą. Pieczara okazała się upragnionym wyjściem z górskiego labiryntu. W przeciągu chwili odniosłem wrażenie, jakby całe te góry były jednym wielkim organizmem. Tunele gór zdawały się długie jak Jormungand, a moja jedyna droga na wolność prowadziła przez jego zębiska. Obrzuciłem wzrokiem całą grotę raz jeszcze. Po całej jamie rozwleczone były kości różnorakich zwierząt, których nie miałem okazji zobaczyć. Jeżeli chciałem się stąd wydostać, musiałem przejść przez ten cmentarz. Znajdowały się tu też ludzkie szczątki, które jakimś dziwnym trafem potrafiłem wyróżnić z tego całego galimatiasu. O dziwo mogilnik obdarował mnie czymś, czym mogłem zakryć wyparzone przez truciznę plecy. Ta rana goiła się niestety znacznie gorzej niż przestrzelona noga i zadrapania. Doskonale znałem powód, jaki stał za pogorszoną regeneracją mojego ciała. Łaknąłem cierpienia, ale znoszona tunika musiała mi wystarczyć. Uszyta była z tkaniny o brunatnej barwie, przynoszącą na myśl świeżo wykopaną ziemię. Do jednoczęściowego stroju doszyta była chusta zdolna zakryć nos i usta. Wokół przedramion tuniki trzymały się skórzane karwasze z wyżłobionymi symbolami. Próżno było szukać w nich głębszego znaczenia. Oznaczały one tylko pojedyncze słowa jak: braterstwo, siła i honor. Nie rozumiałem jakim cudem rozczytałem emblematy, które widziałem po raz pierwszy na oczy. Po przywdzianiu nowej skóry zarejestrowałem też leżące nieopodal truchło. Przypominało mi ono coś, a raczej kogoś. Na wilgotnym podłożu pieczary spoczęły zwłoki nikogo innego jak Terufa. Widok uzmysłowił mi, czym jest miejsce, gdzie się właśnie znalazłem. Spomiędzy moich warg wypełzł zlękniony szept.
- Trafiłem do… leża... tego czegoś.
Widmo śmierci rozpoczęło się na nowo. Musiałem się zwijać stąd jak najszybciej, jeśli nie chciałem podzielić losu zatraconych tu istnień. Mój spokojny chód spacerowicza zamienił się w nerwowy trucht. Rozglądałem się na wszystkie strony w celu znalezienia czegoś, czym mógłbym się w ostateczności obronić. Mając świadomość tego, co potrafi zrobić ta bestia, wolałem nie ryzykować przypadkowego spotkania z nią. Bezgłośnie modliłem się do kogokolwiek, kto w tej chwili nade mną czuwał. Skrzydlata bestia mogła zawitać do tej górskiej krypty w każdej chwili. Stanąłem jak wryty, kiedy usłyszałem odgłosy stąpania czegoś ciężkiego. Według moich zmysłów musiały dochodzić spoza jaskini. Nie chcąc ściągać uwagi czegoś, co wałęsało się na zewnątrz, przekradałem się do wyjścia. Niestety nie za bardzo to pomogło. Dźwięk zbliżał się do wylotu jaskini, wprawiając ją w drgania. Obróciłem głowę w stronę jaskiniowego stawu. Zauważyłem fale rozchodzące się po jego tafli. Nie wiedziałem, czy uciekać w stronę tunelu, czy też raczej zaryzykować pośpieszne wyjście. Kości zostały rzucone. Pomyślałem, stawiając pewny krok naprzód. Czułem, że nadal miałem szansę uciec z podziemi. Wtem ujrzałem, jak z górnej szczęki jamy zaczęły spadać hałdy śniegu i skał. Z trudem przełknąłem ślinę, zdając sobie sprawę, że mój czas na ucieczkę już minął. Strach nie pozwalał mi się ruszyć z miejsca. Stałem tylko i patrzyłem w stronę wyjścia z górskich jaskiń. W świetle wolności pojawił się łeb króla nieboskłonu. Musiał mnie łatwo dostrzec w półmroku pieczary, ponieważ szybko prześlizgnął się przez rząd stalagmitów i stalaktytów. Nawet nie drgnąłem, gdy bestia zagrodziła mi przejście. Przerwałem modlitwy do jakiegokolwiek bytu wyższego, który był głuchy na moje błagania. Stworzenie wpatrując się w moją stronę, mruknął złowieszczo. Warkot ten ewoluował w przerażający, niemal ogłuszający mnie ryk. Nie próbowałem uciekać czy walczyć, gdyż nie widziałem cienia szansy w obydwu działaniach. Każdy scenariusz, który rozgrywałem w myślach, kończył się moim zgonem. Bestia co rusz przerywając i wznawiając ryk, zbliżała się do mnie gwałtownymi zrywami. Kiedy jej łapy i skrzydła oparły się o litą powierzchnię przede mną, istota zlustrowała mnie wzrokiem. Stałem właśnie oko w oko z widmem śmierci, które wisiało nade mną od samego początku. Oczami wyobraźni ujrzałem swoje nie tak odległe wspomnienia. Prawdziwymi bowiem widziałem, jak spomiędzy zaciśniętych szczęk uchodziły smużki pary. Awatar śmierci wypuścił ze swojej paszczy ryk, który w niczym nie ustępował wichrowi na szczycie gór. Przez przymykające się powieki, dostrzegłem ogień wypełzający z przełyku bestii. Mój los był już przesądzony, więc zwarłem swoje powieki całkowicie. Z chwilą ich zamknięcia poczułem, jak moje ciało zaczął otulać ogień.
Komentarze